Richard Linklater pracował nad tym filmem kilkanaście lat. W wywiadach przyznawał, że sam montaż zajął prawie dwa lata. Intuicja go nie zawiodła – „Boyhood” to najważniejsze osiągnięcie w jego dotychczasowej karierze, arcydzieło niezależnego kina. Piękny film. Pozbawiony fajerwerków, gwałtownych zwrotów akcji, charakteryzatorskich sztuczek. Skromne, a zarazem tytaniczne przedsięwzięcie. Efekt jest fenomenalny.

Pomysł był prosty tylko z pozoru: przez 12 lat Linklater regularnie spotykał się z grupą grających główne role aktorów, kręcił kolejne sceny, mozolnie wypełniał scenariuszowy plan. Wszystko po to, by opowiedzieć historię przeciętnej amerykańskiej rodziny. Olivia (Patricia Arquette) samotnie wychowuje dwójkę dzieci. Mason (Ethan Hawke) jest wolnym duchem, pojawia się od czasu do czasu, chciałby być oparciem dla syna i córki, ale w głębi ducha wie, że do tego zadania nie dorósł, dlatego uciekł. Olivia i Mason są rozwiedzeni, ale utrzymują w miarę przyjazne relacje. On układa sobie jakoś życie z nową rodziną, za to jej kolejni partnerzy okazują się bolesnymi rozczarowaniami. Wszystko to obserwujemy z perspektywy dorastającego chłopca, Masona Juniora (fantastyczny Ellar Coltrane), którego poznajemy jako siedmiolatka, a rozstajemy się z nim w czasie pierwszego dnia studiów. Z nim przeżywamy szkolne rozterki i pierwszą miłość, rozczarowania i zachwyty, radości i lęki, życie po prostu.

To nie pierwszy eksperyment Linklatera z filmowym czasem – w trylogii rozpoczętej „Przed wschodem słońca” co dziewięć lat wraca do życia pary granej przez Hawke’a i Julie Delpy. Tam jednak Linklater pokazywał swoich bohaterów w przełomowych momentach ich związku. „Boyhood” jednak wyrasta ponad błyskotliwe dialogi i celne spostrzeżenia dotyczące relacji międzyludzkich. To spojrzenie głębokie i wnikliwe, choć zbudowane z wydawałoby się ulotnych fragmentów, pojedynczych scen, niby wyrwanych z kontekstu, ale dzięki genialnemu scenariuszowi składających się w fascynującą całość. Intymny, wyciszony, wzruszający, zabawny i zaprawiony goryczą jednocześnie portret zwyczajnej rodziny. Film, w którym można przejrzeć się jak w lustrze, dojrzeć w nim własne wspomnienia, wyobrażenia i przeżycia.

Łatwo przy tym zapomnieć, że oglądamy aktorów odgrywających scenariuszowe kwestie. Na naszych oczach stają się rodziną i być może dla nich samych film Linklatera stał się z czasem czymś więcej niż kolejnym projektem do odhaczenia. Hawke wspominał w wywiadach, że reżyser prosił, by w razie jego śmierci to właśnie jego ulubiony aktor doprowadził projekt do końca. Asekuracja okazała się niepotrzebna. Linklater, mistrz w obrazowaniu codzienności, dokończył swoje opus magnum i nie mam wątpliwości, że wszystko, co teraz zrobi, będzie do „Boyhood” porównywane. Nie zdziwiłbym się także, gdyby zdecydował się swój projekt kontynuować i być może w 2026 roku pokaże światu „Adulthood”. Chciałbym, bo po blisko trzygodzinnym seansie żal się z bohaterami „Boyhood” rozstawać.

Boyhood | USA 2014 | reżyseria: Richard Linklater | dystrybucja: UIP | czas: 165 min | Recenzja: Jakub Demiańczuk | Ocena: 6 / 6