Jak z babci, psa i prosięcia zrobić superbohaterów, którzy przy okazji przygotują pyszny obiad, opowiada Łukaszem Kacprowicz, reżyser animowanej serii „Mami Fatale”

Superbohaterowie, widowiskowe walki ninja albo smoków i supergadżety. Domyślam się, że tak laik może wyobrażać sobie animację dla dzieci, którą łatwo byłoby sprzedać stacjom telewizyjnym. Pańskie studio stworzyło opowieść o babci, psie i prosięciu.

Chcieliśmy pokazać, że nie trzeba być superbohaterem, żeby mieć superprzygody. Babcia też może je mieć. Wyjściowym pomysłem było to, żeby promować spokojniejszy styl życia, właśnie w kontrze do bajek pełnych walk, dynamicznej akcji. W „Mami Fatale” przenosimy się do dzieciństwa, pokazując, że warto doceniać nie tylko to, co jest nowoczesne. Do starych kuchni, przedmiotów kuchennych i babcinego, tradycyjnego, zdrowego jedzenia. Do tego chodziło nam o pokazanie, że wolny czas z dziećmi można też spędzać przy stole, w kuchni podczas przyrządzania posiłków. Akcja dodatkowo została przeniesiona do chatki na wieś, gdzie babcia ma swój sad, ogródek warzywny i zwierzęta, które są w pewnym sensie odzwierciedleniem dzieci, przynajmniej ona je tak traktuje.

Z jednej strony tradycyjne jedzenie babci, ale z drugiej nie brakuje przecież potraw ze świata?

Tak, bo bohaterowie przeżywają przygody nie tylko w chatce na wsi. Kiedy przenosimy się w azjatycki świat, gdzie też wplatamy wspomnianych już ninja, to pokazujemy potrawy charakterystyczne dla poszczególnych regionów, na przykład sajgonki.

Postawiliście na oryginalnych bohaterów, ale na pewno tworząc „Mami Fatale”, musieliście być czuli na pewne ograniczenia. W animacjach dla dzieci nie można przecież pokazać wszystkiego, nie o wszystkim można mówić.

W każdym regionie świata jest inaczej. W niektórych miejscach nie można pokazywać, że dziecko jest samo, albo dzieci i noża. Nam chodziło o stworzenie pozytywnej bohaterki dla dzieci w wieku 5–8 lat.

Dlaczego nazwaliście ją Mami Fatale?

Ten pomysł podsunął mój wspólnik Robert Jaszczurowski. To pochodna od femme fatale. Chcieliśmy, żeby babcia miała jakąś tajemnicę, wyszła zresztą od pierwotnego, bardziej mrocznego pomysłu. Pierwszy człon zmieniliśmy na „Mami”, bo to po francusku „babcia”. Dzięki temu mamy babcię fatale.

A wybór zwierząt, psa i świnki? Dlaczego nie na przykład kot i krowa?

Wykluło się to z projektu plastycznego, pies i świnka najfajniej wyglądali plastycznie. Poza tym pasowali też charakterologicznie. Świnka czasami coś nabroi, jest trochę samolubna, a pies jest z kolei trochę głupkowaty, ale za to wierny.

Czyli utworzyliście parę na zasadzie klasycznego kontrastowego zestawienia typu Kajko i Kokosz czy Flip i Flap?

My to ulepszyliśmy, bo stworzyliśmy trójkąt. Kuchnia, przepisy, potrawy, ale „Mami Fatale” to nie tylko seria kulinarna. Nazywamy to filmem przygodowo-kulinarnym. Nie chcieliśmy robić animowanej książki kucharskiej czy programu kulinarnego. Kuchnia jest pretekstem do przygód. Przy okazji stawiamy też na edukację. Poprzez przygody staramy się przekazywać pewne wartości, że na przykład trening czyni mistrza albo jak ważna jest przyjaźń. Poza tym bohaterów, na przykład prosię, pokazujemy nie przed komputerem, ale z książką, a w domu wiszą plakaty z wizerunkiem chociażby Kopernika.

Kto ustalał menu w serii?

Współpracujemy z Robertem Makłowiczem, choć on de facto nie dobierał menu, ale sprawdzał, czy merytorycznie jest poprawnie. Wybierając poszczególne potrawy, staraliśmy się pokazać, skąd pochodzą rzeczy, które jemy. Nie chodzi tu tylko o wspomniane sajgonki z Azji, ale też o to, skąd pochodzą jajka albo mleko. Jak „Ulica Sezamkowa” pokazywała, skąd się biorą pewne rzeczy, a seria „Było sobie życie” opowiadała o tajnikach organizmu. W naszym menu skupiliśmy się na zdrowym żywieniu i tak jest też w dodatkowych działaniach poza animowaną serią.

Właśnie, z jednej strony wspominany już tradycjonalizm babci, a z drugiej nowe technologie wokół animacji.

„Mami Fatale” to kompleksowy pomysł. Seria daje rozrywkę, do tego jest strona internetowa z przepisami, aplikacje na urządzenia mobilne. Dzieci mogą na przykład same przygotować „wirtualną” zupę, nauczyć się, co jest zdrowe, co nie. To ważny edukacyjny aspekt, który pewnie w postaci wykładu starszej, miłej pani by dzieci znudził, ale nowoczesne technologie mu pomagają.

Skąd pomysł na wizualną stronę „Mami Fatale”? Mnie obraz przypomina momentami czeską grę Machinarium albo komiksy Tadeusza Baranowskiego.

Świadomych inspiracji nie było. Raczej podświadomie nawiązywaliśmy do naszych fascynacji. Jako dziecko przesiąkłem komiksami, chociażby Baranowskiego właśnie, więc pewnie ich ślad znalazł się w „Mami Fatale”. Staraliśmy się jednak plastycznie zrobić oryginalny projekt. Jeśli chodzi o przemycane przez was własne fascynacje, widać to w szczegółach, smaczkach. Występujący w animacji chłopak ma koszulkę z czachą przypominającą logo bohatera komiksów Punishera. Do tego wspomniane już walki ninja, które przecież przed laty z wypiekami oglądaliśmy w filmach na kasetach VHS. Oczywiście, że dla własnej przyjemności dodajemy niespodzianki. Jak ta koszulka albo różne machiny, potwory czy roboty. W jednym z odcinków jest też ujęcie dinozaura goniącego bohaterów, takie jak w „Jurassic Park”. Jest megaprosilla, która odwołuje się do mechagodzilli, roboty nawiązujące lekko do „Gwiezdnych wojen”, miasto z echem „Piątego elementu” itp…

Od początku pracy nad serią bohaterowie mieli używać specyficznego języka, nieartykułowanej mowy?

Chodziło nam o uniwersalizm, żeby dialogi nie wymagały tłumaczenia. Dlatego położyliśmy nacisk na ekspresję i intonację zwrotów. Język przygotował Radek Smektała. Jak w scenariuszu babcia mówiła „bla bla blo bli blu”, on ubierał to w sekwencje wyrażające pewne emocje i do tego miłe dla ucha. Jest też oczywiście narrator, to ukłon w stronę najmłodszych dzieci, bo pomaga im w zrozumieniu akcji. Uniwersalizm języka okazał się ważny, bo dzięki temu już udało nam się zainteresować naszą animacją nadawców z zupełnie różnych stron świata, Argentyny, Finlandii i Korei.

Ile trwała praca nad jednym odcinkiem i ile osób było zaangażowanych?

Jak został już spisany pomysł i rozrysowany storyboard, to sama praca nad animacją trwała mniej więcej półtora miesiąca. Pracowało nad nią od pięciu do ośmiu animatorów. Potem dochodził montaż, muzyka, dźwięki. Jeśli liczyć kompleksowo, to na jeden odcinek poświęcaliśmy około dwóch i pół miesiąca.

Jak wygląda reżyseria animowanej serii, nie pracuje pan przecież z aktorami?

Pracę z aktorami zastępuje animator. Jak chcę, żeby Mami coś zrobiła, inną minę, mrugnęła okiem czy szybciej się ruszyła, to przekazuję to przez animatora. Tak jak przy fabule reżyser jest też zazwyczaj przy każdym etapie pracy, uczestniczy w nagraniach głosów postaci, montażu, pracuje z muzykiem, w naszym przypadku jest to Michał Jacaszek. Największa różnica to właśnie praca z ręką animatora, a nie fizyczną postacią.

Wcześniej zrobiliście dla BBC animowaną serię „Harry and Toto”. Jak doszło do tej współpracy?

Nasze korzenie pracy w animacji sięgają wydawnictw przygotowujących lekcje angielskiego. To były firmy z Anglii. Jedną z nich zobaczył producent serii „Harry and Toto” i skontaktował się z nami. Powiedział, że podoba mu się jedna z narysowanych przez nas chmurek. Tak zlecił nam wykonanie oprawy plastycznej, zaprojektowanie wszystkich postaci i wykonanie animacji. Na pewno dodało nam to pewności siebie i postanowiliśmy wymyślić własną serię. Wtedy powstało „Mami Fatale”.

Mami Fatale | Polsat Jim Jam | codziennie, godz. 18.10 i 21.55 (od 1 sierpnia)