Kto zasłania twarz Michaela Fassbendera? Zazdrośnik – mówi Lenny Abrahamson, reżyser komedii „Frank”.

Opowiedz o twoich związkach z Polską. Twój najważniejszy polski łącznik nazywa się Monika, ale to nie wszystko.

Moi teściowie będą zachwyceni, jeśli o tym wspomnę! Widzisz, te moje prywatne relacje z Polską są bardzo ciekawe. Wszyscy moi dziadkowie byli polskimi Żydami, którzy emigrowali z kraju w różnych momentach XX wieku. Dobrze poznałem jednego z moich dziadków, Mendela Walzmana. Pochodził z Ustrzyk Dolnych, inni dziadkowie chyba byli ze Wschodu, ale nie jestem pewny...

Jednak nie zdecydowałeś się odwiedzić ich rodzinnego kraju, żeby odkrywać ślady ich losów.

Do Polski po raz pierwszy wybrałem się lata później. Przyjechałem na Warszawski Festiwal Filmowy ze swoim pierwszym pełnym metrażem. I spotkałem Monikę, pracowała przy festiwalu. Dzisiaj mamy dwoje dwujęzycznych dzieci.

Lubią mówić po polsku?

Mój pięcioletni syn Max ma świetne ucho do języków. Jego polski jest doskonały. Jego „r” – ostre i wyraźne, gramatyka – bez zarzutu. Kiedy przyjeżdżamy do Polski, odmawia wypowiadania się w jakimkolwiek innym języku. Nel, młodsza córeczka, miesza jeszcze trochę języki. Ostatnio zapytała mnie, czy „idziemy swimmować”... Max jest purystą, nigdy by sobie na taki zwrot nie pozwolił!

U ciebie w domu mówiono po polsku?

Mój dziadek mówił płynnie po polsku, ale babcia posługiwała się jidysz, więc mówili raczej w jej języku. Mendel mówił też po czesku i niemiecku... Ale do żadnego z nas nie zwracał się w żadnym z tych języków. Niesamowite, prawda? My staramy się postępować inaczej... Ale ślady polskiego było słychać u moich rodziców – mama na sukienki zawsze mówiła: „szmata”. W moim dzieciństwie krążyło dużo pojedynczych polskich słów.

A jak się ma twój polski?

Bardzo dużo rozumiem. Chciałbym kiedyś zrobić film w Polsce. Jeśli przyjdzie moment, że będę pracował nad filmem, ale nie będę akurat musiał nic gdzie indziej kręcić, chciałbym tam rok pomieszkać, posłać dzieci do szkoły w Krakowie i porządnie wziąć się do nauki języka.

Główna postać twojego filmu, grany przez Michaela Fassbendera lider zespołu o niewymawialnej nazwie Soronprfbs Frank, inspirowany był autentyczną osobowością brytyjskiej sceny muzycznej. Mowa o Franku Sidebottomie, scenicznym alter ego znanego muzyka Chrisa Sieveya. Jaka jest relacja fabuły „Franka” i prawdziwej historii, która za nią stoi?

Ludzie lubią precyzyjne kategorie: biografia albo fabuła. A tu mamy coś w rodzaju wyobrażonego „skoku na bok”. Jon Ronson, współscenarzysta filmu, występował w zespole Franka Sidebottoma w latach 80. Potem został uznanym pisarzem. Ale kiedy zaczął współpracować z drugim scenarzystą Peterem Straughanem, szybko doszli do wniosku, że to nie powinna być opowieść o Chrisie i Franku Sidebottomie. A poza tym sam Chris Sievey nie chciał być reprezentowany w ten sposób na ekranie, za to pomysł szalonego spin-offu mu się podobał. Myślę o tym tak: gdyby Frank Sidebottom, ta delikatna i naiwna komediowa kreacja z chaplinowskim stylem, miał sen, w którym mógłby być niesamowitym offowym muzykiem, to to byłby tego efekt. Film i rzeczywistość to równoległe, osobne światy, choć łączą je pewne podobieństwa. Myślę też, że film jest w jakimś sensie hołdem dla Chrisa jako outsidera, niezależnego twórczego ducha.

Gatunkowo ten film jest bardzo eklektyczny, trochę jak osobowość Franka. Dramat spotyka slapstick, pełno tu niespodzianek.

Do takiego zestawienia przeciwieństw sięgałem już wcześniej, m.in. przy okazji mojego pierwszego filmu „Adam i Paul”. Zawsze interesowała mnie zmiana tonu wewnątrz filmu. Kiedy opowiadam historię, mogę być bardzo poważny i dokładny, a potem ni stąd, ni zowąd zrobić zabawną dygresję, opowiedzieć anegdotkę – i znowu wrócić do meritum. Film jest elastycznym tworzywem. Ale rzadko się z tego korzysta, bo twórcy są silnie związani z ideą gatunkowej tożsamości i spójności gatunku.

To, co znane, jest bezpieczne.

W ogóle w życiu lubimy rozpoznawalne schematy. Ja staram się uczynić film podróżą celebrującą wolność. To akurat może być źródłem jego popularności – jest subwersywny, ale też traktuje publiczność z pewną dozą ciepła, zaprasza ją do wspólnej przygody. To trochę przypomina słowa, które Frank wypowiada podczas filmowego wywiadu: „Przyjdźcie na nasz koncert jutro wieczorem, obiecuję, że nie wydarzy się nic złego”. Tak można by zachęcić do obejrzenia mojego filmu.

Nurtuje mnie twój wybór: najpierw obsadzasz najbardziej pożądanego mężczyznę świata, Michaela Fassbendera, w roli głównej, a potem... zakrywasz mu twarz wielką maską. Kto robi coś takiego?

Zazdrośnik. A serio, to najpierw był pomysł, a dopiero później pojawił się Michael. To może się wydawać perwersyjne, zasłaniać Fassbenderowi twarz – ale to też bardzo zabawna, dziwna koncepcja, która intryguje, nie tylko na płaszczyźnie fabuły, ale też jako chwyt marketingowy. Film z Fassbenderem, w którym nie widać Fassbendera – to fascynuje ludzi! Zabawnie jest zaprosić do współpracy aktora, którego twarz jest towarem, znakiem rozpoznawczym, i pokazać go bez niej. A przecież cały czas czujemy, że to on. Wcale nie mam wrażenia, że oglądamy Fassbendera minus twarz: ta sztuczna głowa jest tak przesadzona, kreskówkowa, że daje całkiem nowe możliwości wyrazu. Gdyby abstrakcja oznaczała „mniej”, nie mielibyśmy Picassa. Ona oznacza „inaczej”. Ja ani przez chwilę nie kwestionowałem tego, kim jest Frank i że w ogóle nosi sztuczną głowę. Kiedy po raz pierwszy spotkałem się z Michaelem, musiałem się upewnić: „Ale wiesz, że jesteś w filmie całkiem... zakryty?” – zapytałem. „Tak” – potwierdził. Nie miał z tym problemu.

Przeszłość Franka, to, co mogło spowodować, że nigdy nie zdejmuje tej wielkiej sztucznej głowy, pozostawiasz niedopowiedzianą. Ta tajemnica to jeden z magnesów filmu, tak dla widzów, jak i dla jego towarzyszy.

Jestem sceptycznie nastawiony do wymyślania uproszczonych biografii dla każdego nieco nietypowego bohatera i wrzucania w nie jakiegoś rodzinnego problemu, czegoś, co miałoby niby uzasadnić ich inność. Logika życia jest znacznie bardziej złożona, nie działa na zasadnie przyczynowo-skutkowej. A jednak w mainstreamowych produkcjach traktuje się relację przeszłość – teraźniejszość jak jakieś równanie matematyczne.

We „Franku” ogromną rolę odgrywa muzyka. Nie tylko bohaterowie należą lub chcą należeć do jej świata, ale i specjalnie na potrzeby filmu powstały niezwykłe, oryginalne kompozycje. Jaka jest twoja relacja z muzyką i jak kształtowała się dźwiękowa przestrzeń „Franka”?

Mam z muzyką relację instynktowną. Cały czas czegoś słucham. Kiedy pracuję, zawsze poprzez muzykę buduję klimat tworzonego projektu, zbieram kawałki, które reprezentują jego klimat. Nie ma to nic wspólnego z przyszłą ścieżką dźwiękową danego filmu. Grałem też w zespołach, wszystkie były słabe... Potem, po studiach, wraz z kilkoma przyjaciółmi, w tym Stephenem Rennicksem, który napisał muzykę do „Franka”, założyliśmy studio nagraniowe w Dublinie. Było strasznie chaotyczne organizacyjnie i świetne pod względem artystycznym, powstało tam wiele znanych kawałków. Trochę więc znam ten świat. Dzięki temu byłem w stanie rozmawiać ze Stephenem o muzyce, gdy ją komponował.

Jak pisało się kompozycje dla zespołu, który de facto tworzy muzykę niesłuchalną, wymykającą się wszystkim klasyfikacjom?

Największym wyzwaniem było stworzenie muzyki, która byłaby – tak zapisałem w scenariuszu – „piękna i absurdalna jednocześnie”. Łatwo powiedzieć... Szybko zdecydowaliśmy, że to nie będzie muzyka żadnego konkretnego gatunku. Frank postrzega siebie jako odkrywcę, muzycznego podróżnika. Mógłby podnieść słuchawkę telefonu, posłuchać dźwięku wybierania numeru, a potem napisać o tym piosenkę. Potrafi poruszać się w muzycznym szaleństwie... Mieliśmy całą masę muzycznych punktów odniesienia – Captain Beefheart, Daniel Johnston, The Residents... Stephen zaczął pisać muzykę, nagrywaliśmy też w studio z muzykami sesyjnymi, to były szalone eksperymenty, ogromna przyjemność. Wyszło z tego sporo utworów, które nie znalazły się w filmie, trzeba będzie je jakoś osobno wydać...

Jak tworzy się zespół, który jest atrakcyjny i niedający się słuchać jednocześnie?

Jeśli przyjrzymy się współczesnej muzycznej scenie niezależnej, można w jej obrębie wyróżnić wyraźne trendy i konwencje. Kultura, gdy rozwija się w kapitalistycznej rzeczywistości, jest w stanie przywłaszczyć sobie wszystko. Cały czas myśleliśmy o tym, jak stworzyć zespół, który byłby tak szalony, że mainstream nigdy nie byłby w stanie go wciągnąć... Prawda jest taka, że to by było absolutnie możliwe, przeciwwskazania nie są tu natury muzycznej, ale psychicznej. Oni do tego biznesu nie pasują jako ludzie. Są tak naiwni, że marzą tylko o tworzeniu muzyki, o tym by ktoś ich wysłuchał, nie o sławie.

Maggie Gyllenhaal tylko gra muzyka. Ale na ekranie zobaczymy też ludzi związanych na co dzień z tą sztuką – np. Carlę Azar, perkusistkę zespołu The White Stripes.

Carla nie uczestniczyła w komponowaniu ścieżki dźwiękowej, ale to niesamowita artystka. Ma przepiękny, unikalny styl gry. Rozmawiałem z PJ Harvey, która jest jej dobrą koleżanką, dzięki Carli ją poznałem. Dygresja: muszę przyznać, że mało kto mnie onieśmiela, nawet superznani aktorzy, których spotykam. Ale PJ to się trochę udało... jest przemiła, delikatna... Czarująca osoba, a tu taka niespodzianka. Powiedziała coś bardzo ciekawego o grze Carli. „Patrzeć, jak Carla gra na perkusji, to jak obserwować człowieka, który spada ze schodów, ale udaje mu się wylądować w staniu”. Na pewno Carla dodała do skomponowanych na potrzeby filmu utworów własny stempel jakości.

Po nakręceniu wspólnego filmu poznałeś Michaela lepiej. Rozumiesz teraz, na czym polega jego fenomen?

Przyznam, że to niezwykłe, jak reagują na niego kobiety. Oczywiście trudno oddzielić to od jego statusu gwiazdy, ale sam Michael działa na nie jak narkotyk. Trochę się obawiałem, że obsadzając kogoś tak znanego, odsunę widza od rozmyślań nad tym, jaki właściwie jest prawdziwy Frank, skrywający się pod maską. Przecież wszystkie postaci w filmie są nim zafascynowane, ale nawet ludzie, którzy obcują z nim od lat, nigdy nie widzieli jego twarzy! A tu publiczność wie, że pod spodem jest „ten Fassbender”... Miałem nadzieję, że moment zdjęcia głowy będzie przypominał odsłonięcie kurtyny w „Czarnoksiężniku z Oz”, kiedy okazuje się, że Czarnoksiężnik to niepozorny facecik. Ale jak to zrobić, skoro pod spodem jest on? Na szczęście Michael jest świetnym aktorem i był w stanie być bardziej niepozorny bez głowy niż z nią. Myślę, że kto doczeka do końca filmu, będzie świadkiem niesamowitego momentu, w którym udaje mu się w pewnym sensie całkowicie oszukać nasze oczekiwania.

Zakrycie twarzy Fassbendera to chyba też żart z nastawionego na celebrytyzm środowiska filmowego?

To, co wydało mi się też ciekawe w pomyśle zakrycia Michaela, to pewna paralela między tym zabiegiem a jednym z tematów filmu, czyli zamieszaniem wokół celebrytów, sławy. Druga ważna postać w filmie, Jon (Domhnall Gleeson), jest przecież taki głodny poklasku, chce, żeby ludzie go rozpoznawali...

Dlatego że Jon, w przeciwieństwie do skupionego na tworzeniu i muzyce Franka, ma to, co nazywam „zewnętrznym ośrodkiem dowartościowania”...

Tak, właśnie. To nie jest nowa koncepcja, ludzie już wcześniej szukali uznania w oczach innych. Ale w dzisiejszych czasach można je zmierzyć – liczbą lajków czy odsłon... Zaczęto to nie tylko akceptować, lecz także zachęcać nas do tego, byśmy uprawiali autopromocję. Są do tego specjalne strony w sieci, uczymy się, jak przekształcić siebie w markę...

Niesamowite jest to, że podczas trwania filmu przyzwyczajamy się do nieruchomego oblicza Franka. Wielkie błękitne oczy i szeroki uśmiech wymalowane na sztucznej powierzchni z czasem przestają właściwie zwracać uwagę.

Czasami myślę, że ta głowa, którą nosi Frank, nie jest wcale taka dziwaczna. Któregoś dnia udzielaliśmy seryjnie wywiadów amerykańskiej prasie, pytania były raczej wtórne, a każdy dziennikarz wydawał się być tą samą uśmiechniętą blondynką z mikrofonem. Ktoś zapytał mnie, jak Michael się czuł, nosząc wielką sztuczną głowę na planie. A Maggie Gyllenhaal na to: „Żartujesz? Jak ja teraz. Też mam w tym momencie na sobie wielką, sztuczną, uśmiechniętą głowę”.

Ukrywanie się pod taką maską przed światem nie musi być złe.

Pewne zakrycie potrafi być piękne. W ogóle nie kupuję tak popularnej idei „prawdziwego ja”, którą głosi mainstream. Wydaje mi się bardzo dziewiętnastowieczna. Nie wiem, co właściwie oznacza! „Osoba” to konstrukt, który ma pewne granice i wbrew temu, co się nam wmawia, wcale nie możemy być kimkolwiek, kim chcemy.

Frank w masce wydaje mi się bardziej prawdziwy niż bez niej. Kreacja, którą stworzył, jest bliższa jego prawdziwego ja niż to, co pod spodem.

Póki ma głowę, angażuje się w otaczający go świat, gra we wspólną grę. Działa, ma pragnienia. To przecież tak bliskie prawdziwego życia, jak to tylko możliwe! Kiedy ją zdejmuje, uchodzi z niego powietrze. Ten film nie romantyzuje tego, co jest pod maską. Nie okłamujemy widzów, że wszyscy jesteśmy w stanie być niewyobrażalnie szczęśliwi. Hollywoodzki film głosiłby wszem wobec: „Bądź sobą! Zrzuć maskę! Bycie sobą jest cudowne”. My mówimy: „Wybieraj. Z maską jest trudno, ale bez maski wcale nie będzie łatwiej”.