Słuchając tej płyty, można westchnąć z ulgą. Wreszcie żona Romana Polańskiego obrała właściwą, czytaj pasującą do niej, muzyczną ścieżkę.

Na piosenkarskim debiucie z 2007 roku „Ultra Orange & Emmanuelle” francuski skład Ultra Orange wziął ją jakby na doczepkę. Emmanuelle nie w pełni mogła rozwinąć muzyczne skrzydła. Kiedy dwa lata później debiutowała solo francuskojęzyczną płytą „DIngue”, wydawało się, że pokaże swoje prawdziwe muzyczne oblicze, ale nie była to specjalnie udana płyta. Wyciszone, delikatne pioseneczki raczej usypiały, niż wciągały. Aż Seigner wypuściła „Distant Lover”. Już pierwszy numer, tytułowy singiel, zaczynający się ostrymi klawiszami i rockowymi gitarami w starym stylu, sprowadza Seigner na inne tory. Jej delikatny głos jest tu mroczny, erotyczny, ale na pewno nie nużący. Drugi kawałek, „Bore Me To Tears”, to energetyczny koktajl, który przypomina dokonania kapel rockowych z lat 80. Pełne repetycji melodie mogą momentami przywoływać piosenki chociażby New Order („You Did This to Me”). W zasadzie mamy tu tylko jedną balladę. To urocze, wyciszone „Let’s Do Some Damage”, w którym Seigner śpiewa w towarzystwie gitary akustycznej. Bardzo dobrze Francuzka poradziła sobie z coverami. Znalazła swój pomysł na „You Think You’re a Man” Divine oraz „Venus in Furs” z repertuaru Velvet Underground. Szczególne wrażenie robi ten drugi. Jednostajny, mroczny klawisz podbity gitarą znowu w stylu New Order i wokal Seigner śpiewającej jakby od niechcenia to najjaśniejszy błysk na „Distant Lover”. Oby wokalistka nie zbaczała już z tej drogi. Pozostaje czekać na jej polski koncert, bo ten materiał na żywo może spisać się doskonale.

Emmanuelle Seigner | Distant Lover | Universal Music | Recenzja: Wojciech Przylipiak | Ocena: 4 / 6