Rzetelna dyskusja o literaturze jest możliwa, ale warto mieć świadomość, że wielu aktorów na scenie krytyki gra role, które są dla nich opłacalne. a określenie „krytyk literacki” brzmi prestiżowo, ale nie do końca wiadomo, kogo opisuje.
Magazyn DGP 13 lipca / Dziennik Gazeta Prawna
Polakom podoba się literackie g…o – powiedział w wywiadzie z 2010 r. legendarny krytyk i wieloletni redaktor naczelny „Twórczości” Henryk Bereza, którego rubryka „Czytane w rękopisie” zapowiadała nowe, obiecujące nazwiska. Bereza postrzegał pisanie o książkach jako szczególną misję, dającą mu możliwość kształtowania historii kultury. Co ciekawe, większość z promowanych przez niego autorów pozostaje dziś słabo znana czytelnikom. Czy możliwa jest obecnie krytyka uprawiana z podobną Berezie dezynwolturą i odwagą? Pewnie tak, ale kogo na to stać? A może mamy do czynienia już tylko – by jeszcze raz oddać głos Berezie – ze „stadem baranów lub bandą poduczeńców” („Baranoja”, 1985)?

Udowadnianie własnej racji

Po czerwcowym Big Book Festivalu pojawiła się na Facebooku informacja, że podczas „okrągłego stołu blogerów” jeden z recenzentów internetowych przyznał, że jego teksty sponsorowane konsultowane są z wydawnictwem. Fala krytyki przeszła w obszerną dyskusję dotyczącą stosunków między blogerami/recenzentami a wydawcami, zaciętą zwłaszcza na profilu krytyczki literackiej Bernadetty Darskiej. Jak się okazało, wypowiedź została błędnie zinterpretowana, ale reakcja na nią uświadomiła mi – blogerowi książkowemu, ale też wydawcy i czasem autorowi – że oczekiwania wobec recenzentów wciąż opierają się na wyobrażeniach sprzed lat. Jedna z komentatorek, ubolewając nad upadkiem kultury, napisała: „Książki są wypierane przez gry wideo”. Tak, mniej więcej od ćwierćwiecza. Czy potrafimy wyjść poza wyświechtane frazesy, zastanawiając się nad przemianami na rynku książki?
Zaproszenie na spotkanie blogerów podczas tegorocznego Big Booka dostaliśmy od osoby, która nie podała swojego nazwiska. Spotkanie miało dotyczyć standardów współpracy na styku wydawcy – recenzenci. Piszę o tym publicznie, robi się awantura. Autor zakazuje publikacji nagranego wywiadu, w którym mówi, że zadawane pytania nie pomogą w sprzedaży książki. Informujemy o tym – znów awantura. Pisarka prosi o zmianę fragmentu recenzji, a w autoryzacji wywiadu usuwa wszystkie niewygodne pytania, na które odpowiadała z zacięciem podczas rozmowy. Wywiad się ukazuje, płacą, a my mamy już dosyć kontrowersji, choć długo rozmawiamy o tym, czy może jednak opowiedzieć o tej sytuacji publicznie. Promotorka z wydawnictwa Wielka Litera broni w komentarzu recenzowanej negatywnie książki, twierdząc, że pisze jako osoba prywatna. Kiedy jej komentarz wywołuje oburzenie, usuwa go, choć wciąż, teraz na własnym koncie, pisze, że recenzja nie może być „udowadnianiem własnej racji”. A czym? Szybkim kopiujwklej z notki na okładce? Może wydawca sam zacznie przysyłać gotowe teksty, skoro promotorka lepiej wie, co jest recenzją książki? Internet dzieje się na żywo. Usunięcie komentarza nic nie zmienia. Standardy? Etyka? Rocznie w Polsce ukazuje się ponad 30 tys. książek. Walka o miejsce na antenie jest zażarta. W nowych mediach jest tylko jedno kryterium – komu uwierzy odbiorca. Cała reszta już dawno zeszła na dalszy plan.
Bitwa o czytelnika coraz częściej przenosi się do internetu i mediów społecznościowych. Na szczycie hierarchii pozostają jednak dziennikarze literaccy, nieliczne grono osób czytanych i lubianych, których wypowiedzi o książkach są szerowane przez wydawnictwa i zbierają po kilka tysięcy lajków. Związani są często z tradycyjnymi mediami: radiem, telewizją, prasą, które legitymizują ich opinie. Ich profile na Facebooku stanowią jedynie uzupełnienie działalności.
Dziennikarz literacki rzadko wygłasza negatywne opinie. Nie leżą one w niczym interesie, a szczególnie w jego własnym – kiepską książkę lepiej przemilczeć, nie pisać recenzji, a jeśli trzeba zrobić wywiad, to może wokół książki, o Polsce (to zawsze dobry temat) czy jakimś aktualnym problemie (czyli Polsce). Autorzy kryminałów chętnie opowiedzą o tym, jak budują swoje opowieści, a pisarze od obyczajówki – o przemocy domowej czy urokach wyjazdu z miasta na wieś. To, że w tle majaczy licha powieścina, w której nie zgadza się nazwisko bohatera, a akcję wieńczy niespójne zakończenie, nikogo nie interesuje. Nie ma się co narażać na fochy autora i dąsy wydawcy. W końcu dziennikarz prowadzi też spotkania autorskie – od czasu rozwoju festiwali literackich stało się to całkiem intratnym zajęciem. Brylują na nich nie tylko autorzy książek wybitnych, ale i przeciętniacy, których czasem warto by zapytać o płycizny w narracji i rozumowaniu. Uczestnicy zabawy wiedzą jednak, że nie chodzi o analityczny panel poświęcony rozwojowi technik pisarskich autora X, a o prezentację książki. Kto za to płaci? Przeważnie wydawca, choć coraz częściej festiwale dostają wsparcie sieci księgarskich, z których największa – Empik – organizuje własną imprezę Apostrof. Wszystkim zależy na promocji: autorowi, wydawnictwu, księgarni, dziennikarzowi. To nie jest miejsce na krytykę, prowadzący, który atakuje na festiwalowej scenie pisarza czy pisarkę, może liczyć się z tym, że drugi raz nie zaproszą go wcale.
Sytuacja komplikuje się w przypadku autorów zagranicznych, którzy nie będą szczególnie przejmowali się opinią dziennikarza z Polski. Tutaj atrakcyjną walutą jest przeprowadzenie wywiadu z pisarzem na Florydzie czy w Barcelonie. Lot, kilka dni na miejscu, wywiad. Trochę praca, trochę rozrywka. Część kosztów nierzadko pokrywa wydawca, który, de facto, opłaca w ten sposób wywiad. Żeby odbyło się to w białych rękawiczkach, pośrednikiem jest tytuł zamawiający rozmowę. Wszyscy są zadowoleni.
Konkurencją dla dziennikarzy literackich są sami autorzy i autorki. Pełnią rolę kuratorów na festiwalach – nie tylko literackich. Chętnie „blurbują”, czyli piszą krótkie polecanki, które wydawnictwa umieszczają na okładkach książek. Pisarz celebryta to zjawisko w Polsce wciąż mało rozpowszechnione, choć zaczyna się pojawiać. Jeden z popularnych autorów bierze udział w reklamach, inny jest bohaterem plotkarskich portali, a nawet wystąpił w serialu. Pisarze udzielają się też bardzo aktywnie w mediach społecznościowych, promując własne książki, lecz także dzieła kolegów i koleżanek. Powstaje wrażenie, że w Polsce autorzy dobrych książek czytają tylko dobre książki, które wam polecają. Naiwnością byłoby jednak sądzić, że wszyscy robią to pro bono i z chęci zobaczenia swojego nazwiska na okładce, szczególnie kiedy to nazwisko jest później wykorzystywane w reklamach i spotach promocyjnych. Zdarza się, że autor sam wyprosił u znajomych krótki tekst polecający – to nie tak rzadki model, korzystny dla wydawcy, a przy okazji autor wyręcza dział promocji.

Wszystkie chwyty dozwolone

Dodatki kulturalne do gazet? Obszerne recenzje w magazynach? Czy jednak krótka notka, w której dwuczłonowe nazwisko i dłuższy tytuł książki wypełniają połowę przestrzeni? Z roku na rok kurczy się liczba miejsc, w których można prezentować książkę, zwłaszcza bez specjalnych na ten cel funduszy, dlatego nic dziwnego, że sieć okazała się fantastycznym miejscem do promocji. Także dla autorów. Przeniesienie kontaktów zawodowych na pole Facebooka znacznie ułatwiło skracanie dystansu i budowanie sieci sojuszników. Kiedyś autor mógłby przeczytać recenzję swojej książki na łamach prasy i najwyżej wkleić ją sobie do albumu lub wystosować listownie gniewną polemikę. Dziś może przyznać krytykowi serduszko, dodać go do znajomych i adorować jego kota/dziecko/domowy makaron z organicznym pomidorem, a przede wszystkim szerować tekst, który zobaczą inni koledzy po fachu. Lansowanie krytyków przez autorów jest ciekawym odwróceniem ról, z którym musimy się dzisiaj mierzyć. W tej grze wygrywają najsprytniejsi, którzy pod maską bezkompromisowych odkrywają nagle fantastyczne powieści. Krytyka krytyki? Przepychanki wokół źle napisanych recenzji nikomu nie służą, a kryzysy w social mediach kończą się szybko i metoda przemilczania bywa skuteczniejsza niż niejedna wojenka z zastosowaniem wielkich słów, takich jak uczciwość czy niezależność.
Na rynku mamy też blogerów książkowych, czyli osoby zajmujące się regularnym opiniowaniem książek. Blog jako taki właściwie nie jest już konieczny: niektórym wystarczy Facebook, wsparty o publikacje w popularnych, acz niszowych portalach internetowych jak Dwutygodnik, Popmoderna, Kultura Liberalna. Kanał na YouTube czy popularny profil na Instagramie są równie cenne. Blogowanie to praca. Zamieszczenie recenzji książki wymaga przeczytania jej (w wersji idealistycznej), przemyślenia, napisania tekstu, wrzucenia go do sieci, opatrzenia zdjęciem. Vlogerzy muszą montować filmy, a wszyscy mają naprawdę sporo roboty z instastory, które trzeba okraszać obecnie modnymi wstawkami graficznymi. Do tego odpowiadanie na e-maile wydawców, czytelników, moderowanie komentarzy i życie w blogosferze. Zakładanie, że blogerzy i blogerki robią to w ramach wolontariatu, jest naiwne. Ich motywacje bywają różne – finansowe, osobiste, materialne. Przykrym standardem blogowych recenzji jest niska kultura języka, nieumiejętne konstruowanie wypowiedzi, mylenie opisu (często przepisanego ze strony wydawnictwa) z recenzją i skupienie na usilnym poszukiwaniu pozytywów w przeczytanej książce. Wydawnictwa nie kryją się z tym, że średnio interesuje je jakość recenzji – nie tak dawno W.A.B. oświadczyło na Instagramie, że wyśle książkę do każdego, kto ma więcej niż 1000 śledzących profil. I nie jest to jedyne wydawnictwo, które chętnie przekaże egzemplarz recenzencki temu, kto opublikuje okładkę z wdzięcznym komentarzem. Podobnie sprawa ma się z niektórymi popularnymi stronami, które są moderowane przez wydawców. Ponad 400 tys. fanów profilu „Nie jestem statystycznym Polakiem, lubię czytać książki” pokazuje, że jest do kogo kierować przekaz.
Chodzi o zasięgi, czyli dotarcie do jak największej liczby osób z okładką i tytułem. Poza nagłówkami treści czytają nieliczni. Trochę inaczej jest z youtuberami, którzy bardziej przyciągają uwagę. Czy naprawdę komuś chce się tracić czas na zjechanie słabej książki? Lepiej, żeby było miło, więc robi się film o kolejnym bestsellerze, powieści roku, kwartału, miesiąca. Od jakiegoś czasu Facebook oficjalnie promuje politykę pozytywnego przekazu, zatem krytyczna recenzja, w której nowy Bereza napisze, że książka jest pozbawionym logiki szmatławcem, może mieć przycięte zasięgi. Chyba że autor napisze ją wyjątkowo błyskotliwie i przejedzie się po książce, która ma szansę nie spodobać się dużej grupie czytelników lub czytelniczek, albo przeciwnie skrytykuje autora, który wciąż ma olbrzymie grono wiernych odbiorców (przypadek Małgorzaty Musierowicz – kolejne tomy „Jeżycjady” są regularnie poddawane miażdżącej krytyce, a wciąż cieszą się sporą popularnością).
Obrazu dopełniają wydawnictwa – jest ich w Polsce kilkaset, w większości publikują po kilka książek rocznie, jedynie kilku największych graczy wypuszcza nawet 25 tytułów miesięcznie. Podaż tytułów rośnie, co przy malejącym średnim nakładzie (spadek czytelnictwa) sprawia, że konkurencja robi się mordercza i hity niejako zarabiają na książki słabsze. Po co zatem wydawać te słabsze? Bo dostarczając na rynek więcej towaru, zwiększa się zasięg i można próbować trafić do niszowych klientów, co czasem się opłaca, a czasem jest wpadką. Wydawnictwa, wbrew pozorom, wydają sporo tytułów „dla honoru domu” – są prowadzone przez pasjonatów lub przynajmniej pasjonatów zatrudniają. Ale nie są jednak terenowymi oddziałami Ministerstwa Kultury, ich celem jest zarabianie na książkach. W biznesie wszystkie chwyty są dozwolone.

Narzędzie bezwględnej prawdy

I tu dochodzimy do największej komplikacji. W zamierzchłych czasach, w latach 90., na rynku książki były księgarnie, hurtownie i wydawcy. Dzisiaj mamy chociażby Empik – księgarnię, która jest wydawcą, i Olesiejuka – hurtownię, która ma sieć księgarni i jest wydawcą, a także wydawców, którzy mają sieci księgarskie (i to do spółki, jak w przypadku sieci BookBook). Podobnie w dziale opinie – są pracownicy wydawnictw prowadzący blogi, są redaktorzy, którzy są recenzentami i opiniują książki konkurencji, są blogerzy, którzy łączą wszystkie funkcje, czasem na różnych polach literackich (jak niżej podpisany, który obok prowadzenia bloga co jakiś czas wydaje komiksy). Łukasz Najder, influencer z 23 tys. followersów na Fejsie, jest redaktorem w wydawnictwie Czarne, Maciej Jakubowiak z internetowego Dwutygodnika pojawia się w stopkach redakcyjnych Marginesów, a moja blogowa koleżanka Olga Wróbel z dumą prezentuje swoje redakcyjne dzieci z wydawnictwa Znak. Podział na wydawców, redaktorów, recenzentów, influencerów i blogerów jest płynny, a sieć zależności osobistych gęsta. Udawanie, że sferę towarzyską można oddzielić od zawodowej, to raczej zaklinanie rzeczywistości.
Jak w tych warunkach prowadzić faktyczną krytykę literacką? W komentarzach pojawia się postulat, by nie pisać o książkach znajomych, ale świat literacki jest niewielki i wystarczy pojawić się na dowolnym festiwalu, by wylądować w knajpie – w wersji szczęśliwej – z ulubioną reporterką, lub – w wersji pechowej – z autorką, którą uważa się za grafomankę. O skracających dystans mediach społecznościowych pisałem powyżej. Jak zażyła znajomość wyklucza recenzenta z grona obiektywnych krytyków? Wspólna kawa, wspólna kawa raz na kilka miesięcy czy dopiero wspólne grillowanie i dzieci bawiące się razem w parku i donaszające po sobie ubranka?
Czasem krytycy próbują przekonać publiczność, że dała się nabrać na marketingowe chwyty – tu za przykład mogą posłużyć bardzo negatywne recenzje najnowszej książki Katarzyny Bondy – ale to też znany mechanizm. Chętnie zrzucamy z piedestału gwiazdę, by na jej miejscu za chwilę pojawiła się nowa „królowa polskiego kryminału”, niekoniecznie oferując dużo lepszą literaturę.
Rzetelna dyskusja o literaturze jest możliwa, ale warto mieć świadomość, że wielu aktorów na scenie krytyki literackiej gra role, które są dla nich opłacalne, a określenie „krytyk literacki” brzmi prestiżowo, ale nie do końca wiadomo, kogo opisuje. Jesteśmy czytelnikami, którymi rządzą brutalne prawa rynku, i choć wiemy, że książka to towar szczególny, to powtarzanie jak mantry, że jest to dobro kultury, nie sprawi, że wszyscy staniemy się mniej podatni na podszepty własnego ego, na poczucie, że możemy stawiać na piedestale i z niego zrzucać. Henryk Bereza pisał, że krytyk musi posługiwać się „narzędziem bezwzględnej prawdy”. W dzisiejszych warunkach jest to zadanie wyjątkowo trudne, chyba że chcemy pozostać w niszy nakładów literackich kwartalników, gdzie rzadko toczą się boje o twórczość Remigiusza Mroza. Dzisiaj wszyscy możemy być krytykami literackimi, o ile znajdzie się ktoś, kto nam uwierzy.