Wędrówka Paula Scratona po niemieckim wybrzeżu Bałtyku jest historią nie tyle o upływie czasu, ile o jego nawarstwianiu się.
„Morze bywa straszne i każdego pokona” – taką kwestię kazał Homer wypowiedzieć jednemu z trzecioplanowych bohaterów „Odysei” („Odyseja” w spolszczeniu oraz opracowaniu Antoniego Libery, PIW 2024). Ta opinia z grubsza odzwierciedla pełną szacunku rezerwę, z jaką ludzkość przez tysiąclecia odnosiła się do wód oblewających kontynenty. Morza dało się użytkować, lecz nie dało się z nimi wygrać – na tej zasadzie Grecy zbudowali swoją cywilizację, opartą przecież na transporcie morskim (choć dodajmy dla porządku, że z reguły przybrzeżnym). Morze należało przebłagać pieśnią, ofiarą, rytuałem. To morze stawiało warunki i wyznaczało rytm życia. Osobliwość podróży Odyseusza polegała na tym właśnie, że rzucił wyzwanie morzu i, przy wydatnym wsparciu bóstw, zwyciężył.
Gdy się patrzy na tę dziwną przeszłość z perspektywy plażowego kocyka, trudno – naturalnie – zrozumieć, na czym w praktyce mogło polegać owo trudne, zawikłane przymierze człowieka z morzem. (Jest to tak samo trudne do pojęcia, jak logika świata sprzed epoki nacjonalizmów). Gdybym miał wskazać jedną książkę, która może to zrozumienie ułatwić, zaproponowałbym „Głosy starego morza” Normana Lewisa (przeł. Janusz Ruszkowski, Czarne 2015) – wspomnienia walijskiego prozaika, podróżnika i reportera z paru dłuższych pobytów na katalońskim wybrzeżu Hiszpanii na przełomie lat 40. i 50. XX w. To fenomenalna – napisana z nostalgicznym sarkazmem – rzecz o zderzeniu starożytności z nowoczesnością: rybacy z nadmorskiej wioski żyją w tym tekście wciąż tak, jak żyli ich przodkowie kilkadziesiąt pokoleń wcześniej, ale na zamieszkiwaną przez nich reliktową enklawę zaczyna już z wolna padać cień tysięcy hoteli dla niemieckich wczasowiczów.
Dla nas, ludzi, którzy pokonali morze i już nie uważają go za straszne, problem stanowią raczej drożyzna w smażalni albo skandynawski niż zlewający wydmy zimnym deszczem akurat wtedy, gdy mamy długo wyczekiwany urlop. Ale przekazanie mórz w ręce królów, polityków, generałów, przemysłowców i hotelarzy miało swoją cenę: stały się areną wojen, ludobójstwa, militarnych eksperymentów, totalitarnego stroszenia piórek, rabunkowej eksploatacji. Weźmy taki Bałtyk. Bałtyk to palimpsest – pod pazłotkiem wakacyjnego blichtru kryje się głęboka historia: od protokapitalistycznej Hanzy, przez wojny religijne XVII w., XIX-wieczną eksplozję industrializacji i (zarazem) nadmorskiej turystyki, po nazizm, komunizm, zmiany granic, wędrówki ludów.
Osobisty kontekst
Gdy się zna i rozpoznaje te pokłady przeszłości, można dostrzec więcej, niżby się chciało zobaczyć. „Nasze zrozumienie zależy od tego, co wiemy” – pisze osiadły w Niemczech Paul Scraton, brytyjski pisarz i dziennikarz, w książce „Duchy Bałtyku. Podróże wzdłuż niemieckiego wybrzeża”. Krajobraz Bałtyku (Ostsee, Morza Wschodniego) jest jednocześnie piękny, nostalgiczny i skażony – by odwołać się do terminu używanego przez Martina Pollacka w „Skażonych krajobrazach” (przeł. Karolina Niedenthal, Czarne 2014).
Polscy czytelnicy znają Scratona i jego meandrujący, refleksyjno-wędrowny sposób pisania – na początku zeszłego roku ukazało się u nas „Dookoła. Pieszo po obrzeżach Berlina” (przeł. Barbara Gadomska, Czarne 2023), relacja z wielu wypraw przez dalekie peryferie niemieckiej stolicy, połączenie dziennika, reportażu, eseju historycznego, uwag o urbanistyce, ale też o terenach na różne sposoby wypartych, stanowiących „podświadomość” miasta, jego skrytą, zwykle pomijaną pamięć. Same akty chodzenia w miejsca, w które nikt z premedytacją nie chodzi, i patrzenia na rzeczy, na które nikt ze świadomym – poznawczym – zamiarem nie patrzy, miały znaczący walor lekturowej świeżości. Ale było tam znacznie więcej: choćby ciężar niemieckiej historii, ważony na szali trzymanej przez ciekawskiego outsidera, obcokrajowca, ni to swojego, ni to obcego.
Scraton tym razem zaczął od swojej rodziny: od swojej żony, która, urodziwszy się pod koniec lat 70. we Wschodnim Berlinie, dzieciństwo spędziła na bałtyckim wybrzeżu NRD: na Rugii i w starym hanzeatyckim mieście Stralsund. „Od ponad dziesięciu lat co najmniej raz w roku jeździmy na wybrzeże. (...) To podczas tych wypraw rodziły się powoli moja fascynacja (Bałtykiem), a także pomysł serii podróży do miejsc dzieciństwa Katrin i naszej wspólnej wyobraźni, by szukać – jak plażowicze kawałka bursztynu – opowieści z wybrzeża. Zamierzałem podążyć od dawnej wewnątrzniemieckiej granicy na zachodzie do granicy z Polską na wschodzie. Będzie to Bałtyk z moich wędrówek i fantazji, miejsce, gdzie Katrin dorastała w kraju, który już nie istnieje” – pisze autor. A zaraz potem przywołuje zdjęcie, które pokazali mu rodzice żony: „Babcia Katrin i jej rodzina spacerowali po molu w Zinnowitz w lecie 1934 r.”. W tle sielankowego zdjęcia: powiewające na wietrze swastyki. Taka jest metoda Scratona: pozbawianie pejzaży i wspomnień domniemanej niewinności, a także odwrotnie: nadawanie abstrakcyjnym dziejowym traumom lokalnego, osobistego kontekstu. Wydaje się proste – ale nie jest łatwo utkać z takich zderzeń całą książkę. Brytyjczyk świetnie to potrafi.
Przejrzeć na oczy
Powiedzmy, że wybierasz się do Świnoujścia, poplażować sobie i pokurorcić się. To, co widzisz, istnieje i prosperuje. Ale wcześniej w tym miejscu stało inne miasto, Swinemünde. W marcu 1945 r. było zapchane niemieckimi uchodźcami z Pomorza, przyjęło też część ocalonych – cywilnych uciekinierów z Prus Wschodnich – z zatopionego dwa miesiące wcześniej przez sowieckie torpedy statku MS „Wilhelm Gustloff” (w tej największej w historii katastrofie morskiej zginęło ok. 7 tys. osób). 12 marca 1945 r. Swinemünde zakończyło swoje ziemskie bytowanie. „Około sześciuset siedemdziesięciu bombowców (8 Armii Powietrznej USA) zrzuciło na miasto około tysiąca pięciuset ton bomb, które trafiły wprost w obóz uciekinierów i szpital. Trudno sobie wyobrazić skalę (...) zniszczeń po tym nalocie”. Liczba ofiar szacowana jest na ponad 20 tys.
Scraton nie rozczula się nad tym polem śmierci. Każe nam jednak stanąć na wzgórzu i widzieć naraz oba miasta. Pyta o zaburzoną etykę krajobrazu, o naszą empatię. „Zastanawiałem się (...), czy ludzie przenoszący swoich zmarłych z miasta na wzgórze za nim (gdzie mieścił się cmentarz wojskowy – red.) mieli poczucie, że jest to coś, co jako naród sami na siebie sprowadzili. Czy tak sądzili? Czy patrzyli na dymiące zgliszcza Swinemünde i myśleli o rakietach Wernhera von Brauna spadających na Antwerpię i Londyn?”.
W pewnym sensie łazęga Scratona po niemieckim wybrzeżu Bałtyku jest historią nie tyle o upływie czasu, ile o jego nawarstwianiu się – chodzi o wybór właściwej metafory. Tylko pojmując, czym była Prora – gigantyczny nazistowski ośrodek wypoczynkowy na Rugii, mający pomieścić w ośmiu półkilometrowej długości budynkach kilkadziesiąt tysięcy wczasowiczów naraz – można docenić złośliwą ironię dziejów, przejawiającą się w załganej do cna prywatyzacyjnej aktywności deweloperów w tym miejscu. „Zajrzałem na stronę internetową projektu Nowej Prory. Powitały mnie piękne artystyczne obrazy i film wyjaśniający, jak budowlę z lat 30. adaptuje się na potrzeby wypoczynku w XXI w. (...) Nie wspominano o wojnie. Nie wspominano również o tym, kto w ogóle zlecił ten projekt architektowi. (...) Nie wspominano o nazistach”.
Książka Scratona obsesyjnie patrzy w przeszłość. Autor pisze tak, jakby chciał poznać historię każdego krawężnika i każdego drzewa, a zarazem wie, że to niewykonalne. Niemniej udaje mu się coś w zamian: utrwalenie subtelnej tkanki społecznego życia nad tym pojmanym i zniewolonym akwenem, uchwycenie gry oczekiwań, aspiracji, kompromisów. Ta gra dotyczyła zarówno znanych postaci – choćby niemieckich noblistów literackich Thomasa Manna czy Gerharta Hauptmanna – jak i ludzi całkiem anonimowych, w rodzaju rodziny nadmorskich hotelarzy, poddawanych presji i złamanych przez NRD-owską bezpiekę. W każdym razie: jeśli wybieracie się w te wakacje w owe – skądinąd bardzo urodziwe – rejony, koniecznie weźcie ze sobą „Duchy Bałtyku”. ©Ⓟ