Mój ojciec nie chciał wyjechać z Polski po okupacji, ale też nigdy nie prosił komunistów o łaskę - powiedziała PAP Jadwiga Ostafin-Martyna, córka kpt. Józefa Ostafina, jednego z działaczy Zrzeszenia WiN, skazanego na śmierć w jednym z najgłośniejszych procesów powojennej Polski.

Tzw. proces krakowski był jednym z największych i najgłośniejszych procesów pokazowych w okresie powojennym. Miał skompromitować funkcjonujące w podziemiu Zrzeszenie Wolność i Niezawisłość oraz działające legalnie Polskie Stronnictwo Ludowe, a także dać władzy pretekst do ataków na ludowców i ich prezesa Stanisława Mikołajczyka. Proces trwał miesiąc - od 11 sierpnia do 10 września 1947 r. - i zakończył się oskarżeniem 17 członków WiN-u o działalność wywiadowczą na rzecz obcych mocarstw; PSL-owcom zarzucano świadomą współpracę z nielegalnym podziemiem.

Osiem osób skazano na długoletnie więzienie, jedną uniewinniono, na osiem wydano wyrok śmierci. Ostatecznie stracono trzech członków II Zarządu WiN: kpt. Waleriana Tumanowicza, ppłk. Alojzego Kaczmarczyka i kpt. Józefa Ostafina (ur. 1894) - posła II RP, powstańca śląskiego, legionistę, członka Armii Krajowej i kapitana Wojska Polskiego, odznaczonego m.in. Srebrnym Krzyżem Virtuti Militari; pozostałym zmieniono wyroki śmierci na kary więzienia. Głównym oskarżycielem w procesie krakowskim był prokurator Stanisław Zarakowski, a wyrok wydał sędzia Romuald Klimowiecki. Jednak przypuszcza się, że całą sprawą sterował Józef Różański, dyrektor Departamentu Śledczego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego - bowiem ta struktura ściśle współpracowała z sowieckim aparatem bezpieczeństwa.

Działaczy zamordowano 13 listopada 1947 r. w krakowskim więzieniu przy ul. Montelupich. Józefa Ostafina, uznanego przez ówczesną władzę za zdrajcę i kolaboranta, zrehabilitowano dopiero w 1991 r.

PAP: W jakich okolicznościach po raz pierwszy aresztowano pani ojca?

Jadwiga Ostafin-Martyna: To się stało po wybuchu wojny we Lwowie, gdzie wówczas mieszkaliśmy. Po ojca, który działał na Wschodzie, był posłem z tamtego okręgu, przyszło NKWD, i - jak to Rosjanie – wzięli go na "rozmowę". Nie było wiadomo, w którym więzieniu przybywa. Kiedy mama próbowała się tego dowiedzieć, przeprowadzono u nas mieszkaniu rewizję. Ustawili nas – mnie, dwie starsze siostry Wandę i Krzysię, naszą koleżankę i kuzynkę - w szeregu, a jeden z żołnierzy stał z bronią wycelowaną w nas. Ja miałam wtedy 5 lat i pamiętam, że strasznie krzyczałam, więc, żeby mnie uspokoić, któryś z nich zaczął wpychać mi do buzi cukierki, znalezione w szafie. Kiedy dołączyła do nas nasza ciocia, powiedział jej, że widać, iż jestem "burżujskim dzieckiem", bo "ich", gdyby dostało słodycze, to siedziałoby cicho.

W więzieniu ojcu zabrali zegarek, obrączkę, zerwali mu z szyi medalik i podeptali na jego oczach. Pewnego dnia przyszedł do niego rosyjski oficer, który go przesłuchiwał. I powiedział, że skoro jest wojna, a on nie chce współpracować, to ma pięć minut, żeby pomyśleć o swoim Bogu i o swojej rodzinie. Potem wyprowadzili ojca na podwórko, postawili twarzą do ściany i wystrzelili. Tata opowiadał, że to był moment, w którym nie wiedział czy jeszcze żyje, czy jest już po wszystkim. Ten oficer podszedł wtedy do niego, położył mu rękę na ramieniu i powiedział: "To teraz pójdziemy porozmawiać".

Ojciec wyszedł w okolicach Bożego Narodzenia, ale przypuszczał, że wypuszczono go tylko po to, by się dowiedzieć, co robi i z kim się spotyka. Zabrał szybko swoje rzeczy i próbował wydostać się z Lwowa. Podczas przeprawy przez San załamał się pod nim lód – wpadł do lodowatej wody i ciężko się rozchorował. Przeleżał wówczas jakiś czas u pewnej rodziny Rusinów, która mu pomogła.

PAP: W 1940 r. przedostał się do Krakowa, a następnie sprowadził tam swoją rodzinę - żonę i trzy córki. Jak Pani zapamiętała tę podróż?

Jadwiga Ostafin-Martyna: Wyjechałyśmy ze Lwowa po Bożym Narodzeniu w 1940 r. W Przemyślu, naszym pierwszym przystanku, na krótko zobaczyłyśmy się z ojcem. Tam też poddano nas odwszawianiu. Pamiętam, że byłam wtedy chora na odrę, ale mimo to wsadzono mnie pod zimny prysznic. Następnie był Chełm Lubelski – stamtąd mam wspomnienie, jak mama niesie mnie w nocy do szpitala - dalej Łódź, gdzie od nowa uczono mnie chodzić po chorobie. Później trafiłyśmy do obozu dla internowanych w Sudetach, prowadzonego przez Organizację Todt. Pamiętam, że wszyscy tam strasznie się cieszyliśmy, że dostaniemy ziemniaki, który ostatecznie okazały się ryżem. Sporo Polaków podpisywało tam wówczas volkslistę. Byłyśmy tam chyba do maja i udało nam się wyjechać dzięki kontaktom ojca. Niemcy mówili wtedy mojej mamie, że żywej mnie stamtąd nie weźmie, bo byłam tak chora; poza tym moje siostry również były w kiepskim stanie – Krzysia miała szkarlatynę i też leżała w szpitalu, a Wanda – anginę. Ale mama, jak dostała w końcu zgodę na wyjazd do Krakowa, to spakowała nas i z trójką chorych dzieci, pojechała. Ojciec, który już tam na nas czekał, wychodził nas wypatrywać do każdego pociągu.

PAP: Pani ojciec wstąpił do Armii Krajowej w 1941 r.

Jadwiga Ostafin-Martyna: Nie wiem, czym dokładnie zajmował się w AK. Ale nigdy nie chodził z bronią, nawet wtedy, kiedy się ukrywał. Walczył piórem i słowem, bo w czasie okupacji sporo pisał. Pewnego dnia, w 1943 r., do naszego mieszkania w Krakowie przyszli jacyś panowie i pytali o ojca. Mama, zanim się zorientowała, że to Gestapo, powiedziała im, że jest w pracy. A tata, akurat kiedy z niej wychodził, wpadł na nich. Zapytali go, gdzie pracuje Ostafin, a on odpowiedział, że na górze, i odszedł. Od tego czasu musiał ukrywać się poza Krakowem.

PAP: W 1944 r. trafił do organizacji NIE, przekształconej następnie w WiN, której zadaniem było kontynuowanie walki o niepodległość Polski po wkroczeniu Armii Czerwonej. Co wówczas robił?

Jadwiga Ostafin-Martyna: Patrzyłam na to oczami dziecka, nie orientowałam się dokładnie w jego działalności, o której mi przecież nie opowiadał. Ojciec dostał pracę jako księgowy - wtedy to się nazywało buchalter - w dużym majątku we Wierzbnie. Nie przyznawał się do swojego wykształcenia rolniczego. Potem trafił do Giebułtowa, gdzie w 1946 r. go aresztowano.

PAP: Miała pani wtedy 12 lat. Jak pani zapamiętała tamte wydarzenia?

Jadwiga Ostafin-Martyna: Tego dnia, po powrocie ze szkoły, zastałam w domu dwóch funkcjonariuszy UB. Na początku nie wiedziałyśmy, że tata został aresztowany, ale potem przyszła do nas dozorczyni, który przyniosła nam paczkę pomidorów, przywiezionych przez fornala z Giebułtowa. I to ona powiedziała nam o zatrzymaniu. Ubecy też w końcu przyznali, że trzymają ojca na pl. Inwalidów (w siedzibie Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Krakowie - PAP). Narzekali, że stale siedzą w tzw. kotłach, bo w tamtym czasie trwały aresztowania członków WiN-u. W naszym mieszkaniu zatrzymano m.in. byłego dyrektora szkoły rolniczej w Krośnie, który przyszedł zobaczyć się z tatą. Chcieli też zabrać naszego starszego kuzyna, Franka, ale tak ich zagadał, że odpuścili.

Nasz "kocioł" trwał trzy tygodnie. Ubecy chodzili po mieszkaniu jeden za drugim, z bronią w ręku, bo bali się, że ktoś ich zaatakuje. Nie wiem, kto mógłby to zrobić, skoro nasza mama była wtedy w zaawansowanej ciąży. W tym czasie zaczęła rodzić. Moja siostra, Wanda, która studiowała wtedy medycynę, prosiła ubeków, żeby odwieźli mamę do szpitala, ale się nie zgodzili. Zabrali ją tam dopiero w nocy, swoim samochodem. Dziecko zmarło, choć mama twierdziła, że urodziło się żywe.

PAP: Jak pani zapamiętała okres, kiedy toczyło się śledztwo w sprawie pani ojca?

Jadwiga Ostafin-Martyna: Nasz tata przekazywał nam grypsy – miał swoją metodę jeszcze z czasów lwowskich. Pisał je na materiale przy mankietach koszul, a później też na bibułkach do papierosów, choć sam nie palił. Miął je i wsadzał do brudnej bielizny, którą odbierało się i przynosiło co dwa tygodnie. Raz okropnie naraziłam się mamie, bo sama w ten sposób przesłałam tacie wiadomość. Chodziłam wtedy do pierwszej albo drugiej klasy. On mi odpisał, ale mama się bała, że przeze mnie możemy "wpaść" i kazała mi nigdy więcej tego nie robić.

Ale to ja zazwyczaj nosiłam ojcu paczki - najpierw na pl. Inwalidów, a potem do więzienia na Montelupich; później dostarczałam je też siostrze, Krzysi, którą również aresztowano. Pamiętam, że Niemców w czasie wojny strasznie się bałam, ale ubekom pyskowałam. A do tych paczek dawałyśmy wszystko, co wtedy było – cebulę, marmoladę. Było ciężko. Ale ojciec nigdy nie napisałby niczego, co dawałoby nam powody, by się o niego martwić. Natomiast pamiętam, że podczas śledztwa jeden z oskarżonych, pan Edward Bzymek-Strzałkowski, którego znałam jeszcze z czasów okupacji, bo czasem chodziłam do niego z tatą, wyskoczył przez okno. Połamał sobie obie nogi i potem jako jedyny zeznawał w sądzie na siedząco.

PAP: Czy brała pani udział w tzw. procesie krakowskim?

Jadwiga Ostafin-Martyna: Codziennie słuchałyśmy sprawozdań z procesu w radiu, które pożyczyli nam sąsiedzi, bo nie miałyśmy własnego. Wydaje mi się, że każda z rodzin aresztowanych dostała jedną kartę wstępu na rozprawę; ja byłam w sądzie tylko raz. Kiedy zobaczyłam tatę, to zaczęłam strasznie płakać. A on tylko powiedział: "Czego ty płaczesz, jak ja się cieszę, że cię widzę?". Pamiętam, że dla prokuratora Zarakowskiego ci oskarżeni to byli najgorsi bandyci, którzy tę Polskę Ludową zdradzili. Każdy z nich miał swojego adwokata, ale to był proces pokazowy, bez szans na wygraną. Tumanowicz zawsze powtarzał, że Rosja jest wrogiem, i mój ojciec też to wiedział; to byli legioniści.

PAP: Zachowało się siedem listów, które pani ojciec wysłał do was z celi śmierci. Kiedy je otrzymałyście?

Jadwiga Ostafin-Martyna: Korespondencja od ojca przychodziła z opóźnieniem, choć regularnie, ale uznajemy, że była to forma gnębienia go. Miał najwięcej okazji do wysyłania listów, w każdym prosił, żeby mu odpowiedzieć, pytał jak czuje się mama. My odpisywałyśmy, ale nigdy nic mu nie przekazano. Kaczmarczyk wysłał ich mniej, a dostawał odpowiedzi. Ostatni, siódmy list od ojca przyszedł w lutym w 1948 r., już po jego śmierci.

PAP: Pani siostra, Wanda, zwróciła się do prezydenta Bolesława Bieruta z prośbą o łaskę. Czy Pani ojciec o tym wiedział?

Jadwiga Ostafin-Martyna: W jednym z listów - choć nie wprost - było napisane, żeby Wanda nie jeździła do Bieruta w tej sprawie. Nie wiem, dlaczego ojciec nie chciał o to prosić, być może wiedział, że nic z tego nie będzie. Nigdy się już tego nie dowiedziałyśmy, bo kiedy czekałyśmy na odpowiedź prezydenta, przyszła informacja o śmierci ojca.

PAP: Jak zapamiętała pani swojego ojca?

Jadwiga Ostafin-Martyna: To był bardzo opiekuńczy, wesoły człowiek, bardzo dobry ojciec i mąż, który z wielką czułością zwracał się do naszej mamy. Pamiętam, że tylko raz się na nią zdenerwował, kiedy siedziała ze mną do późna. Czasem był wymagający, nie tyle wobec nas, ile wobec innych - nie tolerował kłamstw, oszustw. Zawsze podkreślał, że nie tylko wykształceni ludzie mogą mieć coś mądrego do powiedzenia. I ważna była dla niego ojczyzna - po okupacji proponowano mu, żeby wyjechał na Zachód. Ale on nie chciał - powtarzał, że trzeba odbudować nasz kraj; został w Polsce, w której ostatecznie go aresztowano.

PAP: W październiku br. Biuro Poszukiwań i Identyfikacji IPN pod kierownictwem prof. Szwagrzyka ponownie rozpoczęło na Cmentarzu Rakowickim poszukiwania ofiar komunistycznego reżimu; do tej pory odnaleziono osiem szkieletów. Czy wierzy pani, że wśród nich mogą znajdować się szczątki ojca?

Jadwiga Ostafin-Martyna: Po moim ojcu zachował się prawdopodobnie jedynie worek kości, bo po śmierci i nadaniu mu fałszywego nazwiska, jego ciało przeznaczono do ćwiczeń z anatomii opisowej dla studentów medycyny. W 2012 r. dowiedziałam się z IPN, że szczątki ojca trafiły na Cmentarz Rakowicki 5 maja 1948 r. Ciągle mam nadzieję, że kiedyś się odnajdzie.

Rozmawiała Nadia Senkowska (PAP)