Mijają dwa lata rządów wicepremiera Piotra Glińskiego na stanowisku ministra kultury. Zwolenników dobrej zmiany cieszy wspieranie wartości narodowych. Przeciwnicy mówią o upartyjnianiu wolności słowa twórców.
Magazyn 27.10. / DGP
Resort kultury nie jest wymarzonym miejscem do robienia kariery politycznej. Traktowany jak kukułcze jajo bywa przechowalnią zasłużonych działaczy, zesłaniem outsiderów wypadających z pierwszych szeregów partyjnych lub nagrodą pocieszenia dla tych, którzy podczas rozdzielania rządowych łupów nie załapali się na co smaczniejsze kąski. Piotr Gliński też nie planował dla siebie takiej przyszłości. W marcu 2013 r. cała Polska poznała premiera z tabletu – lider opozycji Jarosław Kaczyński wszedł na sejmową mównicę i zaprezentował wcześniej nagrane orędzie premiera rządu technicznego. Gabinet cieni prof. Glińskiego miał być alternatywą na czas kryzysu, w jakim – zdaniem PiS – pogrążyła się Polska pod rządami koalicji PO-PSL. Ostatecznie sanacyjny plan nie wyszedł poza ramy komputerowej prezentacji.
Ale po wygraniu przez PiS wyborów parlamentarnych przed dwoma laty zwycięska partia znowu postawiła na Glińskiego. Tyle że nie dostał on wymarzonego Ministerstwa Gospodarki, a niewdzięczną kulturalną działkę pod uprawę. To pierwszy minister kultury w randze wicepremiera po 1989 r., co wiele mówi na temat prestiżu wspomnianego resortu. Czas pokazał, że nie tylko reforma edukacji, programy socjalne czy chęć przemodelowania sądownictwa mają dla PiS nadrzędne znaczenie. W pierwszym planie czteroletnim dobrej zmiany polityka kulturalna została włączona w nurt priorytetowych działań nowego rządu. I jest realizowana z rozmachem.
Krążenie elit na posadach dyrektorów
Już na początku 2016 r. minister zabrał się ostro do działania. Zaczął od zmiany obsady w kluczowych instytucjach. Na stanowisko szefa Narodowego Centrum Kultury wrócił pierwszy dyrektor tej placówki Marek Mutor. Z kolei fotel dyrektora Instytutu Książki stracił Grzegorz Gauden. Zmianę tłumaczono wynikami kontroli, którą zarządziła jeszcze poprzednia szefowa resortu. Miało się okazać, że instytut przekroczył budżet i dopuścił się nieprawidłowości podczas zawierania umów z partnerami, a przede wszystkim biernie patrzył, jak czytelnictwo błyskawicznie spada. Na nic zdały się protesty twórców w obronie Gaudena – pod listem poparcia wysłanym do ministerstwa podpisał się m.in. Julian Kornhauser, teść prezydenta Andrzeja Dudy.
W podobnych okolicznościach zwolniono dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu Krzysztofa Mieszkowskiego, w tej kadencji posła Nowoczesnej. Poszło o zapowiedź premiery spektaklu „Śmierć i dziewczyna”. Minister Gliński wysłał list do marszałka województwa dolnośląskiego, dając w nim do zrozumienia, że oczekuje wstrzymania przedstawienia, które promuje twardą pornografię. Premiera doszła do skutku, scen obrazoburczych nie odnotowano, za to cała wrzawa medialna wokół wydarzenia miała – zdaniem popleczników ministra – przedstawić go w oczach opinii publicznej jako człowieka nieobytego z kulturą wyższą i pozbawionego tolerancji dla współczesnych projektów artystycznych. Sprawa Teatru Polskiego nie skończyła się wraz z premierowym pokazem „Śmierci i dziewczyny”. Radny PiS Roman Kowalczyk zażądał, aby władze wojewódzkie wróciły do uchwały, na mocy której w 2014 r. wszczęto przeciwko Mieszkowskiemu procedurę odwoławczą ze stanowiska dyrektora. Autor interpelacji przypominał, że wolność artystyczna „nie polega na quasi-pornograficznych spektaklach za pieniądze podatnika”, ponadto teatr od lat jest zadłużony, a dyrektor nic sobie z tego nie robi. Choć Mieszkowski wskazywał, że kierowana przez niego placówka jest permanentnie niedofinansowana przez samorząd, to jednak został zwolniony, a jego miejsce zajął Cezary Morawski – z poparciem ministra.
Bez żalu pożegnano też dyrektora Starego Teatru w Krakowie Jana Klatę, któremu zarzucano „rzekomo artystyczne eksperymenty”. Spektakle „Do Damaszku” czy „Nie-Boska Komedia” określano jako nieprzyzwoite. Tuż przed upływem kadencji Klaty ogłoszono konkurs, do którego przystąpiło siedmiu kandydatów, w tym dotychczasowy dyrektor. Komisja konkursowa rekomendowała jednak Marka Mikosa, którego zaaprobował resort, choć Mikos to szerzej nieznany krytyk i autor książek o tematyce teatralnej, którego doświadczenie ma się nijak do reżyserskiego dorobku i renomy Klaty.
Dyskusyjne roszady personalne stały się poniekąd specjalnością nowego sternika od kultury i dziedzictwa narodowego. A zaczęło się od zablokowania wyboru poprzedniczki Glińskiego – prof. Małgorzaty Omilanowskiej – na stanowisko dyrektora Zamku Królewskiego w Warszawie. Jej kandydatura została utrącona, bo – jak przyznał Gliński – była minister została negatywnie zweryfikowana w wyborach parlamentarnych i nie powinna zarządzać Zamkiem. I nieważne, że suweren wybierał reprezentantów do Sejmu i Senatu, a nie decydentów instytucji kultury.
W ramach wymiany kadr doszło też do zwolnienia szefa Instytutu Adama Mickiewicza Pawła Potoroczyna. W tym przypadku zaważyła utrata zaufania kierownictwa resortu do dyrektora IAM. Potoroczyn twierdził, że zwolniono go bez uzasadnienia i w dodatku przed wygaśnięciem umowy. A na tym nie koniec telenoweli przetasowań na szczytach władz podległych ministrowi instytucji. Pracę stracił też oskarżany o mobbing dyrektor Łazienek Tadeusz Zieleniewicz, który – jak sam twierdzi – padł ofiarą spisku zakładowej Solidarności forsującej zmiany na górze. Dobra zmiana dosięgła nawet dyrektora Studia Miniatur Filmowych Włodzimierza Matuszewskiego, który jako jedyny kandydat w konkursie rozpisanym przez resort ubiegał się o reelekcję. Bezskutecznie, ponieważ nie otrzymał rekomendacji mimo ponad 20-letniego doświadczenia kierowania placówką. Jego miejsce – poza procedurą konkursową – zajął wskazany przez ministra Edward Durys, były dyrektor Kina Femina, dotąd niezajmujący się animacją filmową.
Polityka integracyjna i opiekuńcza
W ramach polityki kulturalnej obecnej władzy zmieniają się nie tylko decydenci. Zmianie ulega też charakter placówek. Często na drodze ujednolicania profilu dwóch różnych instytucji – tak jak w przypadku pomysłu połączenia w jeden twór Muzeum II Wojny Światowej z Muzeum Westerplatte i Wojny Obronnej 1939.
Fuzja tych placówek nie uszła społecznej uwadze. W ramach protestu przeciwko mieszaniu historii z polityką rodziny ofiar zaczęły wycofywać pamiątki przekazane na wystawę dla MIIWŚ, bo liczyły, że instytucja powołana do życia przez poprzedni rząd powstanie w pierwotnie planowanym kształcie. Ale nowa władza reprezentowana przez wicepremiera Glińskiego miała obiekcje co do misji muzeum, które swą narrację historyczną wolało oprzeć na międzynarodowym przekazie niż przedstawiać rodzimy punkt widzenia. I nie dostrzegało heroicznego znaczenia wojny, takiego jak „patriotyzm, ofiarność czy działanie w interesie wyższym niż prywatny”. Ostatecznie Naczelny Sąd Administracyjny uchylił zastrzeżenia dotyczące fuzji, więc minister znów dopiął swego, a winą za całe zamieszanie obarczył władze Gdańska, które odwlekały kolejne terminy otwarcia MIIWŚ. Wspomniał też, że połączenie obu instytucji o podobnej tematyce ma logiczne uzasadnienie. Ale przeciwnicy tego pomysłu nie dopatrzyli się w tym działaniu żadnej logiki, tylko premedytacji w utrwalaniu określonej narracji o wojennych dziejach Polski.
Jeszcze w połowie 2016 r. media informowały o kolejnym hybrydowym pomyśle Glińskiego, który chciał scalić Narodowy Instytut Audiowizualny z Filmoteką Narodową. I znów plan zintegrowania instytucji podzielił opinię publiczną. Ministerstwo pisało o zwiększeniu efektywności działań, które pozwolą zabezpieczyć dziedzictwo audiowizualne oraz podupadające zbiory filmowe. Krytycy pomysłu przekonywali, że obie instytucje mają odrębne zadania, a resort myśli wyłącznie o wymianie kierownictwa bez konieczności odwoływania obecnych dyrektorów oraz chce wprowadzić nowe zapisy do ustawy o kinematografii, bez których nie da się zmienić statusu Filmoteki. Nowelizacja miała pomóc w modyfikacji systemu wydatkowania publicznych pieniędzy przez Polski Instytut Sztuki Filmowej na kinematografię. Fuzji dokonano 1 czerwca 2017 r. A kilkanaście dni temu odwołano szefową PISF Magdalenę Srokę. I choć resort miał przesłanki do ukarania dyrektorki, bo w świat poszedł sygnowany przez nią list z aluzjami o wprowadzeniu cenzury w Polsce, środowisko filmowców nie ma złudzeń, że politycy zdobyli kolejny przyczółek w walce o widza obywatela, przed którym już się nie ukryje czekająca go na ekranie jedynie słuszna prawda historyczna.
Władza ministra nad instytucjami poszerza się jeszcze w inny sposób. Tylko w tym roku resort objął programami współprowadzenia i współfinansowania dziesięć instytucji kultury w całej Polsce. Roztoczył finansowy patronat nad m.in. Zespołem Pieśni i Tańca Śląsk (5 mln zł rocznej dotacji) oraz Mazowszem (3,2 mln zł), Filharmonią Szczecińską (około 3 mln zł) i Podkarpacką (1,5 mln zł), Teatrem Polskim w Warszawie (3,5 mln zł), Teatrem Wielkim w Łodzi (około 5 mln zł) czy wrocławskim Ośrodkiem „Pamięć i Przyszłość” (3 mln zł). Taki rodzaj odgórnej kurateli jest wygodny (lub wręcz zbawienny) dla placówek, które nie narzekają na nadmiar pieniędzy i szukają wsparcia z różnych źródeł, ale też nakłada nowe obowiązki zlecane przez donatora.
Dotacyjny kij lub marchewka
Minister Gliński nie ukrywa, że kultura jest dla tego rządu ważnym ogniwem spajającym strategiczne obszary funkcjonowania państwa. Stąd zwiększenie o przeszło 200 mln zł środków budżetowych na 2017 r., czyli o ponad 1 proc. wszystkich wydatków – tak hojnie państwo wcześniej kultury nie dotowało. Właśnie za sprawą instrumentów finansowych szef resortu utwierdza swoją hegemonię nad instytucjami – może zwiększyć dotację, ograniczyć dofinansowanie albo nie dać ani grosza.
– Minister ma dwa zasadnicze narzędzia budżetowe, którymi może wpływać na kształt i jakość kultury w Polsce: dotacje dla instytucji i programy operacyjne. Z budżetu finansowana jest działalność prowadzonych lub współprowadzonych instytucji i szkolnictwo artystyczne, a z programów operacyjnych płyną środki (w 2016 r. było to prawie 160 mln zł) na rzecz wspierania programów czytelnictwa i edukacji kulturowej, zakupów muzealnych, narodowych i regionalnych kolekcji sztuki współczesnej czy promocji literatury. Dofinansowywane są też wydarzenia artystyczne, w tym festiwale, o czym było głośno ostatnio, i promocja kultury polskiej za granicą. Musimy przy tym pamiętać, że kultura w Polsce była i jest permanentnie niedofinansowana. Wielu instytucjom kultury brakuje środków na działalność programową, bo z budżetu samorządów starcza na ogół pieniędzy tylko na pokrycie kosztów stałych. Stąd jakość programu takich podmiotów jest często uzależniona od woli i oceny ministerstwa – tłumaczy Beata Chmiel, była wicedyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie i działaczka ruchu Obywatele Kultury.
Początkowo decyzje, komu dotację, a komu figę z makiem, wzbudziły kontrowersje. W pierwszym roku urzędowania ministra Glińskiego lista beneficjentów programu na rozwój infrastruktury kulturalnej została – zgodnie z zapowiedziami – skorygowana tak, aby przywrócić zachwiane dotąd proporcje. I tak z puli 28 mln zł pieniądze przyznano tylko 128 podmiotom z 612 ubiegających się o wsparcie wnioskodawców. Najwyższe otrzymały Muzeum Pamięci Sybiru w Białymstoku (4,5 mln zł) i Centrum Opatrzności Bożej w Warszawie (4 mln zł). Krytycy poczynań nowego ministra twierdzili, że dotacje rozdzielane są według tendencyjnego klucza, dlatego Zachęta, Centrum Sztuki Współczesnej, Muzeum Narodowe i Muzeum Sztuki Współczesnej nie dostały ani grosza na pozyskanie kolekcji narodowych i regionalnych. Za to niemałe pieniądze trafiły do Muzeum Żołnierzy Wyklętych w Ostrołęce (700 tys. zł), Muzeum Więzienia Pawiak (297 tys.) czy Muzeum Archidiecezji Warszawskiej (260 tys. zł).
– Pozbawianie instytucji środków na zakup dzieł sztuki nie jest uderzeniem w te instytucje, tylko de facto w samych twórców. Bo dzięki kupowaniu dzieł do kolekcji uznani przez kuratorów i krytyków artyści mogą co jakiś czas otrzymać jakiekolwiek honorarium za swoją pracę. Niestety, środowiska twórcze są w trudnej sytuacji z powodu od lat nieuregulowanej kwestii ubezpieczeń społecznych i emerytur, za co odpowiedzialność ponosi ministerstwo – uważa Agata Diduszko-Zyglewska, animatorka kultury i publicystka „Krytyki Politycznej”.
Finansowe faworyzowanie Festiwali Filmów Dokumentalnych „Niepokorni, Niezłomni, Wyklęci” (130 tys. zł) kosztem prestiżowego Docs Against Gravity (100 tys. zł) branża filmowa odebrała jak policzek. Z kolejki po dotacje odprawiono z kwitkiem Fundację Krystyny Jandy. Minister uznał, że nie ma potrzeby wspierać w tak dużej skali jak do tej pory Teatru Polonia czy Och-Teatru tylko z powodu ich renomy. Janda dostawała pieniądze od poprzedniej władzy, a Jan Pietrzak czy Janusz Rewiński – nie. Czy sposób rozdzielania pieniędzy był zatem sprawiedliwy? Zdaniem wicepremiera Glińskiego – nie. Chociaż teatry Jandy w końcu w trybie odwoławczym otrzymały dotację, ale z wnioskowanej sumy 1,5 mln zł tylko 150 tys.
System dotacyjny działa jak kij lub marchewka. Twórcy mają do wyboru: albo robić sztukę za publiczne pieniądze na ważne, niedraśnięte dotąd dyskusją w mainstreamie tematy, albo lansować herezje, penetrować tabu, przyoblekać prawdę w stereotypy i obejść się bez wsparcia państwowego mecenatu. O tym, że minister będzie uzależniał dotowanie sztuki od jej treści i wymowy, niesubordynowani artyści przekonali się wyjątkowo szybko.
Zaledwie kilka dni po zaprzysiężeniu rządu Beaty Szydło minister dał sygnał, że nie zamierza wydawać publicznych pieniędzy na wspomnianą premierę sztuki „Śmierć i dziewczyna”. Uspokajał przy tym głosy wieszczące powrót cenzury, że nagość na scenie mu nie przeszkadza, o ile jest uzasadniona artystycznie. Twórcom przybył dyżurny argument, że władza chce im zakneblować usta, posuwając się do pisemnych szantażów wobec samorządów utrzymujących teatry. Zamieszanie wokół sztuki zainaugurowało spór ministra z artystami – czy skoro państwo daje pieniądze na kulturę, ma prawo wywierać wpływ na jej treść, a jeśli tak, to do czego potrzebni są twórcy.
Czarę goryczy przelało wystawienie „Klątwy” Olivera Frljicia w warszawskim Teatrze Powszechnym. Sztuka dopominająca się rewizji kościelnej moralności zatrwożyła konserwatywną część opinii publicznej, pokazując papieski pomnik na szubienicy z napisem „obrońca pedofilów”. Kiedy więc stało się jasne, że poznański Malta Festival nie zamierza rezygnować z pokazania „Klątwy”, minister wycofał roczną dotację w wysokości 300 tys. zł mimo obowiązującej umowy między resortem a Fundacją Malta. Organizatorzy urządzili więc publiczną zbiórkę w internecie i zebrali sumę przekraczającą ministerialną dolę.
– To niedopuszczalne, żeby minister z powodu tego, że nie lubi jakiegoś reżysera, nie wypłacił instytucji zagwarantowanych w umowie pieniędzy. To nie tylko podważanie porządku prawnego, ale również zaufania obywatela do państwa. Minister jest od administrowania środkami na kulturę, a nie od rozdzielania dotacji w zgodzie ze swoim światopoglądem – mówi Diduszko-Zyglewska.
Podobny los spotkał Międzynarodowy Festiwal Teatralny „Dialog”. Nad wrocławskim wydarzeniem kulturalnym także zaciążyła „Klątwa”. I choć spektakl Frljicia miał być pokazany poza głównym repertuarem festiwalu oraz na koszt widzów, wicepremier Gliński zadecydował, że nie da obiecanych 200 tys. zł dotacji. I znowu ruszyła zbiórka internetowa, a 566 darczyńców uskładało 201 765 zł, więc sztuka i tym razem obeszła się bez polityki.
Jakikolwiek związek którejkolwiek instytucji kultury z Frljiciem skazywał wnioskodawcę o ministerialną dotację na niepowodzenie. Po wystawieniu „Naszej przemocy i waszej przemocy” podczas ubiegłorocznego Festiwalu Prapremier w Bydgoszczy grono oburzonych z powodu obrazy uczuć religijnych i znieważenia symboli narodowych przez chorwackiego reżysera wystosowało do prokuratury osiem zawiadomień. A w tym roku organizatorzy festiwalu nie otrzymali od resortu dotacji – ubiegano się o prawie 490 tys. zł. Odwołanie od tej decyzji nie zostało pozytywnie rozpatrzone, więc rozeszła się informacja o odwołaniu samej imprezy. Prapremiery uratowano rzutem na taśmę. Dzięki pomocy miasta Bydgoszcz i władz województwa kujawsko-pomorskiego budżet zamknął się sumą 750 tys. zł i festiwal mógł dojść do skutku.
Królestwo za narrację
W udzielonym tydzień temu DGP wywiadzie minister Gliński argumentował, skąd te wszystkie niepopularne decyzje. Tak tłumaczył odebranie środków wrocławskiemu festiwalowi Dialog: „»Klątwa« miała promować ten festiwal, figurowała na stronie internetowej Dialogu. Oczywiście, że to była prowokacja. Dążenie do zwarcia, naparzania się... Chodziło o to, żeby Gliński cofnął dotację, żeby było głośno”. I dalej, rozwijając wątek niezależności twórców: „W Polsce jest wolność, każdy może sobie prowokować w granicach prawa. Ale nie dam publicznych pieniędzy na imprezę, która promuje »Klątwę« Frljicia. Moje prawo decyzji co do wspierania dzieł artystycznych obejmuje też obowiązek wybierania między działami mniej i bardziej wartościowymi”.
Powyższe słowa są właśnie kością niezgody między resortem a częścią środowiska, która uważa, że minister – choć jak sam podkreśla, nie chce być recenzentem artystycznym – wykracza poza swoje kompetencje. – Chce być głównym muzealnikiem, kuratorem i interpretatorem sztuki, co jest sprzeczne nie tylko z politycznym uzusem, ale i wolnościami zapisanymi w konstytucji. Nie może też rozmawiać z jednym środowiskiem czy jedną opcją ideową, a z innymi nie. A skoro mówi, że nie jest cenzorem, to dlaczego otwarcie potępia twórczość Stasiuka czy Tokarczuk? Takie wypowiedzi ministra są niedopuszczalne w debacie publicznej. Niestety, poglądy ideowe i estetyczne pana ministra są jednym z kryteriów przyznawania lub cofania przyznanej dotacji – uważa Beata Chmiel.
Czy mimo ideowych rozbieżności jest szansa na porozumienie między konserwatywnie nastawionym ministrem a liberalną częścią środowiska i lepszą współpracę w ciągu kolejnych dwóch lat urzędowania wicepremiera Glińskiego? Oponenci szefa resortu liczą, że ten zacznie w końcu przychodzić na premiery kinowe czy sztuk teatralnych i nie będzie się zasłaniał przepracowaniem. Mówią też o potrzebie uczestnictwa ministra w debatach nie tylko z gronem zwolenników. Na ubiegłorocznym Kongresie Kultury minister się nie pojawił, jest nadzieja, że zaszczyci obecnością organizowane przy udziale Teatru Powszechnego w dniach 18–19 listopada Forum Przyszłości Kultury.
– Ubiegłoroczny Kongres Kultury dobrze podsumował prof. Przemysław Czapliński, który rzucił hasło: „Królestwo za narrację”. I takie jest wyzwanie uczestników FPK: refleksja nad nową narracją kulturową na miarę XXI w., opartą na prawach człowieka i obywatela, która uszanuje różnorodność tożsamości, a więc – zgodnie z hasłem przewodnim – „wolność, równość i wyobraźnię” wszystkich uczestników życia kulturalnego, bez podziałów i wykluczeń, i która – jak napisała krytyk literacki Inga Iwasiów – nie będzie tylko „nową przeszłością”. Ministerstwo powinno dbać o dialog artystów, naukowców i uczestników życia kulturalnego z urzędnikami. Żeby był realny, a nie dekretowany. Tylko konsultacje w jak najszerszym gronie, międzyśrodowiskowe uzgodnienia interesów oraz decydująca, a nie pozorowana rola twórców i odbiorców kultury mogą wpłynąć na planowane reformy – streszcza manifest FPK Mateusz Węgrzyn, rzecznik prasowy Teatru Powszechnego.