"Obudził mnie Buba, mój najmłodszy syn, nie mógł złapać tchu. Boko Haram idzie, żołnierze uciekają! Kłamiesz – powiedziałam i nie ruszyłam się z maty. Przecież wojsko niedawno wkroczyło do wsi, mieli czołgi. Więc wyszłam przed drzwi. Stamtąd widać było główną drogę. Czołgi wyjeżdżały. Za jednym biegł żołnierz z butami w ręku, usiłował się na niego wdrapać. Jeden czołg utknął w rowie. Załoga po prostu go zostawiła i uciekła. Zawołałam dzieci, kazałam im schować w spiżarce worki z fasolą i wszystkie garnki, całą żywność. Zamknęłam zapasy. Prawie nic nie wzięliśmy, żadnych ubrań poza tym, co mieliśmy na sobie. Wybiegłam z naszego kwartału, trzymałam Bubę za rękę. Za plecami słyszałam okrzyki: Allahu akbar. To one nas popędzały. Bojownicy wchodzili do wsi. Widziałam, jak ze wszystkich domów wybiegają ludzie. Wszyscy uciekali”.
/>
Sadiya, autorka tej wstrząsającej relacji, to tylko jedna z osób, które zgodziły się porozmawiać z Wolfgangiem Bauerem – niemieckim dziennikarzem i reporterem wojennym, pisującym m.in. dla tygodnika „Die Zeit”. Z takich opowieści Bauer zbudował „Porwane”, reportaż o kobietach, które zostały uprowadzone przez Boko Haram, ugrupowanie muzułmańskich radykałów działające na północy Nigerii.
Większość z nas usłyszała o Boko Haram dokładnie trzy lata temu, gdy bojownicy tej partyzantki porwali 276 dziewcząt ze szkolnego internatu w miejscowości Chibok. Media przez kilka tygodni żyły wówczas spekulacjami na temat potencjalnej interwencji Amerykanów w Nigerii, „odkryły” też na swoje potrzeby, że coś takiego jak Boko Haram – oraz jego żyjący na krawędzi szaleństwa lider, Abubakar Shekau – istnieje. Przez media społecznościowe w tym samym czasie przetoczyła się kampania pod hasłem „Uwolnić dziewczynki”, w którą zaangażowała się nawet Michelle Obama.
W gruncie rzeczy to wzmożenie było bezskuteczne. Boko Haram z powodzeniem przetrwało lawinę pogróżek i potępienia ze strony światowych liderów. Ba, w kolejnych miesiącach po rajdzie na Chibok podwładni Shekaua zdołali podbić spore połacie na północy Nigerii, obszar wielkości Belgii. Wkrótce później ogłosili też przyłączenie się do ogłoszonego szmat drogi od Czarnej Afryki kalifatu pod sztandarami Państwa Islamskiego.
Mniej więcej w tym czasie, w 2015 i na początku 2016 r., do Nigerii zaczął jeździć Bauer. „Porwane” to zarówno relacje kobiet, podane sucho i bez komentarzy, jak i odautorska opowieść o tym, jak rodził się potwór znany pod absurdalną nazwą Boko Haram (można ją bowiem tłumaczyć jako „edukacja w zachodnim stylu jest zakazana” czy „nowoczesne wychowanie to grzech”, Bauer dorzuci zresztą kilka innych interpretacji), oraz o samej Nigerii.
I jest to boleśnie typowa i powtarzalna historia: Nigeria mogłaby bowiem być tematem książek kilkukrotnie obszerniejszych niż „Porwane”. Najludniejszy kraj Afryki (niemal 174 mln ludności) to mozaika 250 grup etnicznych, religii rozdartych między chrześcijaństwem, islamem i dziesiątkami pierwotnych kultów afrykańskich; to parada dyktatorów wojskowych i mniej lub bardziej udanych przywódców (jak Umaru Yar’Adua, który potrafił kilka lat temu zniknąć na trzy miesiące, zaszywając się w saudyjskim szpitalu); to plątanina rurociągów zachodnich koncernów wydobywających tu ropę naftową i kidnaperów, którzy polowali na ich pracowników; to miliony ludzi żyjących za mniej niż dolara dziennie oraz wąska grupka najbogatszych biznesmenów Afryki.
W tym otoczeniu wyrosło Boko Haram: początkowo nienazwana religijna grupa dyskusyjna, szanowana za jednoznaczne potępienie wszechogarniającej korupcji i przygarnianie sierot z ulicy. Potem zaczęła się ona przekształcać w stronnictwo zwolenników Mohammeda Yusufa, ciesząc się politycznym patronatem jednego z lokalnych dygnitarzy, który chciał zbić kapitał polityczny na nieprzejednaniu i czystych rękach radykałów. Gdy wreszcie władze w Abudży postanowiły dać nauczkę niesubordynowanym krytykom z sekty – Boko Haram gwałtownie się zmilitaryzowała. Gdy na północy Afryki padł reżim Muammara Kadafiego i broń z jego wypchanych po brzegi arsenałów wylądowała na czarnym rynku od Morza Śródziemnego po Południową Afrykę, Boko Haram tało się armią. I zaczęło porywać kobiety i dzieci (mężczyźni idą pod nóż bez żadnych ceregieli) na potęgę, muzułmanów traktując zresztą równie brutalnie, jak resztę swoich ofiar.
O tej odysei radykałów opowiada w swojej książce Bauer. Od momentu, w którym skończył on pracę nad „Porwanymi”, zmieniło się przerażająco niewiele: ledwie kilka tygodni temu w kolejnej ofensywie sił rządowych uwolniono około pięciu tysięcy uprowadzonych ludzi. Jednak to wciąż wierzchołek góry lodowej – Boko Haram może być w odwrocie, ale dopóki może swobodnie hulać gdzieś pomiędzy Saharą a sercem Czarnej Afryki, pozostaje równie groźne, jak jego formalni patroni z Państwa Islamskiego. Bauer nie ukrywa też, że nie uważa ludzi Shekaua za jakąś egzotyczną ciekawostkę. „Żadne szaleństwo, które wybucha w jakimś kraju tego świata, nie ogranicza się w naszych czasach tylko do jego terytorium” – pisze na koniec. „Musimy przyglądać się uważnie Nigerii, o wiele wnikliwiej niż do tej pory” – apeluje. Od „Porwanych” można zacząć.