- Ja nie tyle zmieniam styl, ile po prostu nie chcę powtarzać siebie. Chcę wnosić coś nowego - mówi Stasys Eidrigevičius artysta pochodzenia litewskiego, tworzy obrazy, ekslibrisy, ilustracje, rzeźby, uprawia teatr i performance, pisze

Maciej Weryński: Własne muzeum za życia to chyba nawet więcej niż ordery i medale na Biennale. A panu właśnie otwarto muzeum na Litwie. Jak do tego doszło?

Stasys Eidrigevičius: Namówił mnie burmistrz Poniewieża Rytis Rackauskas, bo niedaleko tego miasta mieszkali moi rodzice. Na wsi już nie było to możliwe, bo kiedy w 1990 r. zmarła mama, moje siostry sprzedały pole. Teraz są tam brzydkie domy. Stanęło na tym, że muzeum będzie w Poniewieżu na miejscu starego kina Garsas. Część mieszkańców zaczęła protestować, pisać listy... W pewnym momencie już nie chciałem tego muzeum. I powiedziałem głośno, że rezygnuję. Ale kino stało puste i w końcu sprawy ruszyły. Poszło bardzo szybko. Znalazły się fundusze ministerstwa kultury i sztuki, potem europejskie i samego Poniewieża. Teraz muzeum prowadzi miasto. W przyszłości być może przejdzie pod nadzór ministerstwa. Na razie było otwarcie...

Jak wyglądało? Wielka feta?

Zaczęło się 30 maja od specjalnych gości, a 31 muzeum było już otwarte dla wszystkich. Stałem się nie artystą, lecz aktorem, który musiał robić pewne rzeczy według scenariusza.

ikona lupy />
Stasys Eidrigevičius artysta pochodzenia litewskiego, tworzy obrazy, ekslibrisy, ilustracje, rzeźby, uprawia teatr i performance, pisze / nieznane / Fot. mat. prasowe
Aktorem pan już bywał.

Tak, w teatrze, w swoim przedstawieniu „Biały jeleń”, a potem w „Drewnianym człowieku”. Tutaj scenariusz był dość nietypowy. Było 350 gości, i z Litwy, i z Polski. Wszyscy czekali pod namiotem przy winie – może nawet za dużo było tego wina – patrząc na białą, wręcz błyszczącą ścianę, na której miał się pojawić film pokazujący, jak rysuję linię. Moja ręka wędrowała przez ekran przy muzyce Broniusa Kutavičiusa, czołowego kompozytora litewskiego, który kiedyś napisał utwór „Osiem miniatur Stasysa”. A potem na ekranie pojawiła się scena, jak idę przez muzeum. To było piękne rozwiązanie, godne najlepszego muzeum na świecie. Zjawiły się różne telewizje. Widziałem potem relację w telewizji łotewskiej, oczywiście niczego nie zrozumiałem. Poza jednym: jakaś pani powiedziała „Leonardo da Vinci”. Pomyślałem, że chyba ona porównała mnie z Leonardem, co jest bardzo miłe.

Może chodziło jej o to, że robił pan różne rzeczy, nie zamyka się pan w jednej technice czy sposobie wyrazu?

W muzeum jest chronologicznie pokazana cała moja droga: ekslibrisy, rysunki, ilustracje książkowe, potem malarstwo olejne i pastele, a na końcu instalacje. Idąc przez te piętra, widz jest jakby w teatrze plastycznym. Różne formy, różne formaty i różne historie powstania. Jest nawet jedna ściana, na której jest pokazane, jak rodzi się plakat. Architekt Aurimas Syrusas, który zaprojektował budynek, jest też autorem ekspozycji. I całe szczęście, bo uzyskaliśmy dzięki temu jednolitość stylu. Jednym z kuratorów był mój syn. To też bardzo dobrze, bo on zna moją twórczość najlepiej. On też wybrał prace, które podarowałem Litwie.

No więc były telewizje, oficjele, ambasadorowie…

Ambasadorka z Kanady zapytała, czy byłem w jej kraju. Mówię, że na razie nikt mnie nie zaprosił. A ona: to trzeba o tym pomyśleć. Najbardziej mnie zaskoczył polski ambasador Konstanty Radziwiłł. Wspomniał „Czarną jamę” – to była taka książka Joanny Papuzińskiej z moimi ilustracjami. Pamiętał każdy rysunek! Wielu ludzi mi mówi, że zapamiętali moje ilustracje, mają je w swojej wyobraźni, że ich ukierunkowały. Ale wróćmy do otwarcia. Zaczęło padać, więc zamiast przemówienia zaproponowałem: „chodźcie do muzeum”. A w scenariuszu były jeszcze przemówienia burmistrza, ministra kultury, dyrektorki... Każdy chciał się popisać. (śmiech)

Ale byli też zwykli widzowie. Jak oni reagowali?

Przemawiałem do ludzi przez trzy dni. Zrobiłem takie drewniane podwyższenie, tu wchodziłem troszkę jak ksiądz, przemawiałem do publiczności (Stasys pokazuje makietę podwyższenia w kształcie uproszczonej twarzy). I wie pan, że publiczność tak słuchała, że można było usłyszeć lecącą muchę. Było trochę bałaganu z językami, bo przecież nie mogłem tłumaczyć wszystkiego, a mówiłem po litewsku, po polsku i po angielsku. Na szczęście znalazło się 100 wolontariuszy pomagających przy wszystkim. W poznawaniu sztuki przydaje się pomoc. Ja zwykle oglądam sam, ale pamiętam, że jak byłem w Berlinie, to spotkałem przypadkowo Józefa Grabskiego, historyka sztuki z Krakowa. Poszliśmy do muzeum, a on mówi: coś ci opowiem. I komentował niektóre stare obrazy i rzeźby. Do dzisiaj to pamiętam. Dobrze, jak ktoś wyjaśni symbole, opowie jakąś legendę, historię. Dzieła mają czasem dramatyczną historię, bywają kradzione, zwłaszcza w czasie wojny. Teraz na Ukrainie kradną wszystko i wywożą. Sztuka nie jest na uboczu wydarzeń. Jest też mnóstwo falsyfikatów.

Pana także podrabiają?

W Warszawie to ja się już boję iść na bazar! Ile razy policję wzywałem, że sprzedają falsyfikaty, tłumaczyłem, dlaczego to jest oszustwo, jak się rozpoznaje, co to jest. Teraz to przyhamowało.

A jaki jest plan na to muzeum? Pan raczej nie zamierza spocząć na laurach, a miejsca na nowe obiekty już nie będzie.

Na razie jest zbudowana jedna część, drugie tyle ma jeszcze powstać. I na razie, do listopada, wszystkie trzy piętra są moje, a potem ostatnie zostanie przeznaczone na wystawy gościnne. Muzeum będzie dość otwarte na różne dziedziny sztuki, ale zapowiedziałem, że pierwszeństwo mają plakat i książka. Muzeum musi mieć coś, czym różni się od innych muzeów nie tylko na Litwie, lecz także w innych krajach bałtyckich. Musi mieć swój koloryt, żeby było rozpoznawalne. Żeby ludzie wiedzieli, że będzie się tam działo coś naprawdę ważnego i warto tam pojechać. Jeżeli będzie „jakieś”, to wiadomość o nim pójdzie w świat. Na razie Poniewież to nawet dla większości Polaków ziemia nieznana. Nie wiedzą, jak tam dojechać, choć z Warszawy jest autobus. Wsiadasz wieczorem, rano jesteś na miejscu.

U pana wszystko w końcu jest związane z książką. Ilustracje, ekslibrisy – tak pan zaczynał. Skąd się to w panu wzięło?

Kiedy zaczynałem, litewskie malarstwo było ekspresjonistyczne. Mnie się to nie podobało, to nie było moje. Ja szukałem fantazji. Myślałem, czy nie pójść takim „malowaniem fotograficznym”, bo wtedy dużo fotografowałem: rodziców, siostry, sąsiadów. Ale wzięli mnie szybko do wojska na rok i zacząłem wtedy malować takie małe obrazki. Pomyślałem, że to jest mój miniaturowy świat. Tak małe formaty, że nie trzeba wielkiej pracowni, wystarczy mała szafka, mała walizka i koniec. No i zaproponowano mi wtedy zilustrowanie jednej książki. Jak zrobiłem drugą – „Robot i ćma” Vytaute Žylinskaite – pisarka była bardzo zadowolona, że to jest nowy świat, nowe myślenie. No to pomyślałem, że czemu nie. W Polsce Krajowa Agencja Wydawnicza wydała mi takie dwa plakaty, bez żadnych tytułów. Zacząłem dostawać tam zlecenia na ilustracje. Dla mnie to było OK, bo w książce możesz pokazać fantazję. I bliski był mi też surrealizm. Swój pierwszy prawdziwy plakat dałem w 1984 r. do Zachęty, w której odbywało się wówczas Międzynarodowe Biennale Plakatu – i dostałem nagrodę.

Polacy uważali się za mistrzów plakatu, można powiedzieć, że naprawdę nimi byli. Jak zareagowali?

Spotkałem na ulicy Henryka Tomaszewskiego, a on mówi: „no, pan dostał nagrodę, ale pan wie, że my, Polacy, za pana nie walczyliśmy, tylko zagraniczni”. Ja odpowiadam: „o, dobrze wiedzieć”. I tak było fajnie. On był taki szczery. Spotkaliśmy się potem, choć nigdy nie byłem w jego pracowni, głównie widywaliśmy się na ulicy. I raz mi mówi tak: „pan lata do Japonii, a ja jestem już za stary”. (śmiech) A jak spotkaliśmy się trzeci raz, to powiedział: „pan rysuje te rysunki w «Polityce» i ja je sobie, wie pan, wycinam i zbieram”.

W Polsce osiadł pan na stałe w 1980 r. Dość szybko zaczął pan też jeździć po świecie. Nie tylko do Japonii, której zazdrościł panu mistrz Tomaszewski.

Pierwsza była podróż do Stanów Zjednoczonych w 1986 r. Miałem wystawę w Chicago. Potem zaczęła się przygoda – często jeździłem do Ameryki, moje rysunki i pastele pojawiały się w „New York Timesie”. Do redakcji zaprowadził mnie Jerzy Dudziński, od razu pokochali moją pracę. Nie że zadzwonią jutro, pojutrze, tylko „siadaj tu i rysuj”. I już o 11 wieczorem widzisz swoją pracę w „New York Timesie”. Miłe, nie? Dostałem medale stowarzyszeń graphic designu i ilustracji. To też było miłe. To była Ameryka. A do Japonii poleciałem po raz pierwszy w 1987 r., na Hokkaido, do Sapporo, Otaru, Tokyo, Miyazaki, Kobe, Nara...

W Otaru też pan ma muzeum, tylko skromniejsze i prywatne.

Tak. Po wielu latach zmarł właściciel, a potem jego żona. Nie wiem, czy teraz ktoś to dalej prowadzi. Prosiłem Litwina, który mieszka w Japonii, żeby się dowiedział, ale trudno o kontakt.

W Japonii był na pana jakiś boom.

Jak poleciałem do Sapporo, to była chyba najdłuższa moja podróż. Warszawa, Zurych, zmiana samolotu, potem Anchorage na Alasce i stamtąd do Tokio. Jak już wylądowałem w tym Sapporo, to stoi tam Nodauki Hasegawa, który mnie zaprosił, w rękach ma plakat wystawy w jego galerii. Wiedział, że dla mnie plakat jest ważny. Hasegawa bardzo kochał sztukę wschodu Europy, artystów czeskich, bułgarskich itd. Znał region, a ekspertów od tego terenu nie było tak wielu.

Można w ogóle mówić o narodowości w sztuce? Bo jeśli tak, to pańska jest jaka? Czy pan jest po prostu sobą i tyle?

Ja uważam, że jest się sobą i tyle. Weźmy Picassa – pochodził z Hiszpanii, ale karierę zrobił we Francji. Jego sztuka stała się tak ważna dla świata, że nikt już nie myśli, czy był Hiszpanem, czy kimś innym.

W moim przypadku łączą się te dwa kraje – Litwa i Polska. Czasami przy moim nazwisku na biennale plakatu pisze się, że jestem z Litwy, czasami, że z Polski, a czasem organizatorzy podają oba kraje. Nie da rady tego prześledzić. Nie ma co przeżywać, bo jak już jesteś w tej dziedzinie osobowością, to ludzie już cię znają i cenią. Zabawniejsze jest co innego: byłem zapraszany do jury konkursów ilustracji, plakatu albo w ogóle sztuki. To są takie dość osobne rodziny, mają własnych ekspertów i swoje reguły, a nagle ja jestem tu i tu. Czasami krytycy sztuki nie wiedzą, gdzie cię zakwalifikować, bo jest przyjęte, że zwykle artysta działa w jednej dziedzinie, a ty jesteś w tych trzech dziedzinach. I wtedy na wszelki wypadek o tobie nie wspominają, żeby się nie pomylić. Cóż, człowiek, zwłaszcza z Zachodu, potrzebuje jasnej klasyfikacji.

I jak pana zaklasyfikował? Co o panu wie?

„Stasys robi plakaty, robi ilustracje, robi to, robi tamto, ma te słynne twarze, te słynne nosy”. To jest dla niego istotne. Wtedy wie, co o tym myśleć. Wie pan, ile miałem wernisaży w różnych krajach? Dyrektorów i ważnych w świecie wystaw ludzi najlepiej poznaje się na kolacji czy przyjęciu. Jak siedzimy obok siebie, to musimy o czymś rozmawiać. Zwykle rozmawia się o sztuce. Albo o mnie, albo o innych nazwiskach. Często robię im wtedy malutki egzamin i wspominam nazwisko Čiurlionis. To litewska legenda. I widzę, że ten dyrektor czy kurator w ogóle nie reaguje, a przecież w Musée d’Orsay w Paryżu była jego wielka wystawa. Studentów historii sztuki w Europie Zachodniej nie uczy się o krajach wschodnich. Oni mogą się czegoś o nich dowiedzieć tylko dzięki osobistej energii, kiedy mają otwarte oczy i podróżują. Tylko nieliczni wiedzą, co się dzieje na Litwie czy w Polsce.

Trudno się dziwić – jest tylu artystów i tak różne są wrażliwości odbiorców, że niektórych możemy przeoczyć, a o innych nigdy się nawet nie dowiedzieć. Może mamy po prostu nadmiar bodźców?

Jest kanon, który obejmuje sztukę Francji, Anglii, Stanów Zjednoczonych, Hiszpanii czy Niemiec. I są nazwiska ważne dla historii sztuki świata, ale też z tych terenów. Oczywiście jest historia sztuki poszczególnych krajów, ale jest ich tak dużo, że jest prawie nierealne, by to ogarnąć. Ale są również jedno czy dwa nazwiska, które przekraczają granice. Jak Čiurlionis. Trudno zrozumieć, jak wędrują informacje o artyście. Oczywiście wiele zależy od attaché kulturalnych i polityki państwa.

Wie pan, czasem jest coś za coś. My pana podpromujemy, jeśli pan podpromuje nas. Kiedy zamieszał pan w Polsce, mieliśmy karnawał wolności, który potem nagle się skończył. Miał pan wolność twórczą?

Od samego początku nie byłem przedstawicielem jakiegoś kierunku. Jak kończyłem Akademię Sztuk Pięknych, to już wysyłałem prace na konkursy, dostałem pierwszy medal w Malborku. Potem drugi, trzeci – wszystko w Malborku. I widziałem, że mój kierunek jest akceptowany. To nie tak, że ja byłem zagubionym człowiekiem. Mogłem robić te grafiki dalej i byłby spokój. Jak mówił mój profesor, kiedy student kończy akademię, to po 10 latach formuje się jego kierunek w sztuce. Oczywiście jeżeli ma osobowość. Ja wtedy myślałem, że już mam swój kierunek. I dlatego robiłem te ekslibrisy i wiedziałem, gdzie kierować mój świat ilustracji. A jak zacząłem robić plakaty, wiedziałem, w którą stronę idzie moja wyobraźnia. Jedna dziedzina miała dobry wpływ na drugą. To był taki łańcuszek, jedna dziedzina pomagała drugiej. I ta myśl została do dzisiaj. Nie stawiam granicy, co jest dla dzieci, co dla dorosłych. Przecież dziecko jest wśród dorosłych, rozmawia z nimi i słyszy ich rozmowy. Ja na przykład, rozmawiając z widownią, starałem się używać bardzo prostego, ale przekonującego języka. Bo jak człowieka będziesz bombardować mądrymi słowami, to go przestraszysz. Trzeba prostymi słowami powiedzieć, kiedy sztuka jest, kiedy jej nie ma.

Poproszę. Prostymi słowami, kiedy jest sztuka, a kiedy jej nie ma?

Dostałem kiedyś z Holandii ekslibris. Stworzył go specjalnie dla mnie Cees Andriessen, artysta minimalista. Tylko jedna linijka, jedna kropka i to wszystko. A potem dostałem cały jego katalog. Wszędzie tak samo: tu linia, tu kropelka, tu linia, tu kropka. I wtedy pomyślałem, że to jest sztuka zupełnie innego rodzaju niż np. moja, ale to sztuka. Bo jest tam jakaś logika, to jest to.

Sztuka to coś, co wyrabiasz w sobie, uczucie. Jak u Koji’ego Kamoji’ego, japońskiego artysty, który też mieszka w Warszawie. U niego widzę, że każda kropka jest we właściwym miejscu, we właściwej proporcji. I ja to doceniam, choć to zupełnie inny język niż mój.

Długo się zastanawiałem, jaki plakat zaproponować na otwarcie muzeum w Poniewieżu, żeby się nie powtarzać. Pomyślałem: wezmę twarz, a na twarzy będzie taki jakby ornament. Nie ma tu za dużo treści, tylko jak zwykle te moje oczy, jest ta twarz.

I jest coś, co mi się z panem w ogóle nie kojarzy. Ornament jak z barokowego kościoła.

Chciałem dać kontrast. Prosty budynek, proste to wszystko, na plakacie może się więc znaleźć coś bardzo zagiętego. Każde to zagięcie może być inną dziedziną mojej twórczości. Tu pójdziesz, tu się zakręcisz… Nie lubię powtarzać siebie. Powielać tego, co daje mi powodzenie.

No dobrze. Gdzie ta definicja sztuki w prostych słowach?

Najłatwiej mówić o osobowościach. Osobowość w sztuce oznacza, że człowiek stworzył swoje nazwisko, ma swój pogląd i styl, którego jest pewien. Ważne jest przekonanie do niego widza. Jeden widz mi pisze, że tyle książek widział, a pamięta każdą ilustrację, drugi, że widział wystawę. Każdy dostrzegł coś innego.

W Wilnie była wystawa „Dlaczego tak trudno kochać?”. Kuratorem był Peter Greenaway, który wybrał ok. 10 moich prac. Gdyby robił to Litwin, nie wziąłby pewnie ani jednej. Ale zagraniczny kurator patrzy na moją sztukę inaczej, bo nie ma myśli, że „Stasys wyjechał i nam go tu nie trzeba”. Jak wyjechałem do Polski, to duża część inteligencji litewskiej mówiła: „niech sobie tam żyje”. Druga rzecz to zazdrość. U litewskich twórców, historyków i kuratorów jest, no, trudno… W Polsce tak samo. Ale to nieważne, rozmawiajmy dalej o sztuce.

Rozmawiajmy.

Ja na przykład, jak chodzę uprawiać sport, próbuję mojemu trenerowi wytłumaczyć, gdzie jest sztuka. Nawet kiedy widzę, jak brzydkie rysunki mają wytatuowane mężczyźni. Ciało jest wyćwiczone, piękne, a tu te straszne rysunki. Ten mój trener też przyjechał do Poniewieża na otwarcie muzeum.

Człowiek musi sam selekcjonować, co jest sztuką, a co nie jest. Kiedy jest sztuka handlowa, kiedy jest serio. Nie ma tu urządzenia jak do pomiaru alkoholu we krwi albo prędkości samochodu. To jest wytworzenie u człowieka intuicyjnego reagowania na sztukę. Nawet znawcy czasami patrzą i nie wiedzą, czy to sztuka, czy nie, uznać takiego artystę czy nie. Tak jak ze stwierdzeniem, czy to oryginał, czy podróbka. Czasami galerie pytają: „to twój obraz czy nie”. Jak mój, ale malowany 30 lat temu, to też się muszę długo przyglądać. Bo ja nie tyle zmieniam styl, ile nie chcę powtarzać siebie. Chcę wnieść coś nowego. I dlatego jestem ciekawy przez cały czas. Za każdym razem musisz pobudzić człowieka na nowo. I wtedy warto o tym gadać.

To pogadajmy jeszcze o słowach. Pan też pisze.

Napisałem ostatnio poemat o regionie Poniewieża. „Śpiewająca głowa koguta” się nazywa. Mam już nawet tłumaczenie na polski. Nie chcę być poetą, ale czasem piszę, co czuję. Jakby listy do ludzi, którzy już umarli, których kiedyś fotografowałem, z którymi rozmawiałem, jaki miałem stosunek do ojca, a jaki do mamy, jakie były ich kłopoty, jakie były zmartwienia, jakie radości. A potem narysowałem cykl rysunków związanych ze wsią. Takich jedną linią, właśnie jedną linią. I w zbiorze są też fotografie z tego czasu – np. mój ojciec stoi przy swoim portrecie. Obraz ten wisi teraz w muzeum. To ojciec, mama... A to studnia, też jedną kreską. O, i tu jest jedna kreska. To tak, jakby tym zbiorem objąć wszystko: znak krzyża, drzewo, dom, stół, zwierzęta, osła, dom i znowu motyw domu, drewno, deski. Tu mama z kurczaczkami, tu ojciec z sąsiadem. Następnego dnia po weselu. To śnieg. Tu stół u sąsiadów. Życie ludzi pół normalnych, pół nienormalnych. A tu mama je śniadanie, ojciec w pośpiechu, bo nigdy nie mają czasu, żeby usiąść. Trzeba nakarmić, trzeba do kołchozu iść do pracy... Każde to życie było w pośpiechu.

Strasznie dużo w tym tęsknoty.

I to jest wszystko powiązane. Tak właśnie robi się sztukę: kiedy nie ma granicy między tym a tamtym, to jest, słuchaj, poezja. Ja po prostu jestem sobą. Taki jestem, że chcę rysować, to rysuję. Chcę pisać, to piszę. Chcę fotografować, to fotografuję. I wszystko, co robię, mogę podpisać, że to ja. Czyli sztuka to tak naprawdę wyrażanie siebie. I tylko wtedy, kiedy to rzeczywiście przez ciebie przechodzi, kiedy rzeczywiście przekazujesz człowiekowi jakąś ważną wiadomość. Ta wiadomość w mojej sztuce jest związana z pewną fantazją, z myśleniem, którego nie mają inni artyści. Kiedy to jest twój klucz, twój głos, tak jak u artysty operowego, który śpiewa, i my wiemy, że to jest ten, a nie inny.

W operze rozpoznawalność głosu to najwyższa pochwała, ale jest jeszcze praca nad techniką, bez której nie uda się nic. Warsztat.

Wszystko pasuje. Jak byłem studentem, to niektórzy szli do kawiarni, siedzieli, plotkowali, a ja cały czas coś robiłem. Już wtedy miałem tyle rzeczy do powiedzenia. Przez pracę rozwijałem technikę. Nie tak, tak już robiłem… Nawet teraz wszędzie, gdzie jadę, mam szkicownik. Rysuję, myślę i to daje mi energię i siłę, żeby robić ciągle coś nowego.

Ładny finał. Chyba że jest coś, o czym chciałby pan jeszcze opowiedzieć.

Tak, o filmie. W1987 r. słynny teraz Paweł Pawlikowski zrobił dokumentalny film dla BBC. W parku przy AWF biegną tam ludzie z maskami, pieśń litewska, na ulicy trójka moich dzieci niesie rzeźbę Pinokia, stawiamy ją na podwórku na Bednarskiej, przemawia historyk sztuki Szymon Bojko... Potem był film Andrzeja Papuzińskiego „Siedem misteriów według Stasysa” (1993), potem „Gościem u siebie” Arkadiusza Biedrzyckiego, „Bouzkashi” Jacquesa Debsa i inne filmy. Niedługo, 24 lipca, będę miał równo 75 lat. Jadę na Litwę. Filmowiec już czeka. Będziemy chodzili po muzeum i będę komentował moje prace. Chcę, żeby to było uwiecznione w taki sposób. ©Ⓟ