Dobrze, że prapremierę „Sońki” wystawiono właśnie w Białymstoku. Tu zanurzone w podlaskich realiach wyciszone przedstawienie Agnieszki Korytkowskiej-Mazur brzmi szczególnie przejmująco
Nie miałem do tej pory serca do twórczości Ignacego Karpowicza. Doceniałem sprawność autora „Ości”, jego pisarski szwung, ale wspomniana powieść, a także głośne „Balladyny i romanse” mało mnie obeszły. Na którymś z festiwali zobaczyłem też swojego czasu głośną adaptację teatralną tej ostatniej książki, przygotowaną w Łodzi przez Konrada Dworakowskiego, i przyznam szczerze, że zdenerwowała mnie okrutnie. Dlatego średnio wierzyłem w sceniczną wersję „Sońki”, choć ten akurat utwór do tego stopnia mnie urzekł, iż gotów byłem wybaczyć tym razem Karpowiczowi ewidentną pretensjonalność.
Podobno „Sońką” interesowały się renomowane sceny z TR Warszawa na czele. Dobrze jednak, iż pisarz zdecydował się na Teatr Dramatyczny im. Aleksandra Węgierki w Białymstoku, gdzie sam przygotował adaptację. Świetną, dodajmy, bo akcentującą wszystko, co w książce najważniejsze. Nawet na chwilę nietracącą z oczu bohaterów, którzy poznają siebie nawzajem tak, jak my ich poznajemy. Przekazującą w czytelny sposób fabułę i akcentującą niepowtarzalność miejsca akcji. W spektaklu Agnieszki Korytkowskiej-Mazur Sońka powraca bowiem do domu. Do Królowego Stojła, które przyciąga wielością barw pogranicza, ale nie ma w sobie niczego z poczciwej scenerii filmów Jacka Bromskiego z cyklu „U Pana Boga...”. To przestrzeń nierozpoznana do końca i dziwnie nieokiełznana. Nic dziwnego, że gdy reżyserowi z Warszawy (Rafał Maćkowiak) psuje się auto, pada komórka i nie ma szans na wezwanie assistance, czuje się nieswojo. Spotyka kuśtykającą staruszkę Sonię (Swietłana Anikiej), która zaprasza go do swojej chaty, częstuje mlekiem prosto od krowy. A potem zaprasza również do swojego życia, odsłaniając przed przybyszem ze świata kolejne odsłony własnej historii. Wyzwala przy tym w nim niepodejrzewane nawet przez niego samego pokłady czułości, empatii i zwyczajnej uwagi. Zmienia jego życie.
Powieść Karpowicza ujęta w ramy teatru w teatrze składa się z krótkich rozdziałów, czasem afabularnych wręcz impresji oraz niby to scenicznych wręcz miniatur. Te ostatnie paradoksalnie sprawiły realizatorom największe trudności, ale Agnieszka Korytkowska-Mazur rozbroiła miny poczuciem humoru. Igor mierzy się z materią swego filmu, kieruje kamerę na Sonię, zastanawia się nad dramaturgią przyszłego dzieła oraz regułami gatunku. Ma przed sobą kobietę, która żadnym regułom się nie poddaje, jest w dwustu procentach sobą, bo inaczej nie potrafi. Mówi chrapliwym głosem, porusza się powoli, pochylona kuleje. Wystarczy jednak spojrzeć jej w oczy, aby zobaczyć w nich nieoczekiwane błyski.
Patrzyłem na Rafała Maćkowiaka i Swietłanę Anikiej z rosnącą fascynacją. Maćkowiak w macierzystym TR, a także w filmach, dostaje zwykle podobne zadania. Podróż do Białegostoku ujawnia skalę jego talentu i wrażliwości. Patrzy na Sońkę najpierw ze zdumieniem, a potem z narastającą czułością. Z początku była dla niego kimś z innego świata, z czasem staje się bliska. Wspaniała jest delikatność tej roli, sposób, w jaki Maćkowiak bada swojego Igora, jakby chciał sprawdzać jego emocje i reakcje na wydarzenia. Tym bardziej że ma Maćkowiak w „Sońce” wyjątkową partnerkę.
Z początku widzi się w Swietłanie Anikiej stapiającą się ze swą bohaterką staruszkę i myśli, że obdarowały się nawzajem spojrzeniem, kuśtykającym krokiem, pochyloną sylwetką. Po chwili jednak już znać, że to sprawa transformacji, a przybywająca z Narodowego Teatru Akademickiego w Mińsku artystka wydaje się aktorką bez konkretnego wieku, zdolną zagrać i kobietę nad grobem, i dziecko. Anikiej zdejmuje z głowy chustkę, rozpuszcza włosy. Młodnieje. Znakomity to pomysł inscenizacyjny, by właśnie tak zanurzać się w jej dawne życie.
Anikiej wydaje się idealną uczennicą Stanisławskiego, żądającego całkowitego utożsamienia wykonawcy ze sceniczną postacią. Niezwykła, do spodu wrażliwa aktorka swoje odbicie w scenach retrospektywnych zyskuje w grającej młodą Sonię Katarzynie Siergiej. Ona z kolei daje swej bohaterce nieokiełznaną dzikość i pasję miłości ponad polityczną poprawność. Równie dobra rola.
W tle Grzegorz Falkowski jako esesman Joachim, którego Sońka obdarzyła miłością, oraz aktorzy Teatru Dramatycznego w Białymstoku. Niby zostali obsadzeni w służebnych rolach drugoplanowych, ale spektakl stanowi także ich zwycięstwo. Tworzą zespół, dają przedstawieniu energię. Pod reżyserską ręką Korytkowskiej-Mazur są na swoim miejscu.
To kolejne po „Antyhonie” Magdy Fertacz przedstawienie szefowej białostockiej sceny, w którym w tym, co lokalne, odnajdowała na wskroś uniwersalne treści. Tamten spektakl z początku grano w plenerze na rynku w pobliskich Krynkach. Publiczność w wielkim milczeniu słuchała historii o sobie. „Sońka” idzie tym samym tropem. Bez wielkich słów, za to z czułością odkrywa kolejne opowieści w wielkiej opowieści. Jest o stwarzaniu świata – małego i wielkiego, bo to w sumie to samo.
„Sońka” Ignacego Karpowicza | reżyseria: Agnieszka Korytkowska-Mazur | Teatr Dramatyczny im. Aleksandra Węgierki w Białymstoku