Strychnina i arszenik. Nowiczok i polon-210. Nawet rycyna, insulina i potas. Wszystko może nas zabić.

7września 1978 r. w Londynie Georgi Markow, bułgarski dramaturg i dysydent, czekał koło południa na autobus, który miał zawieźć go do pracy - do studia, gdzie nagrywał cotygodniowe audycje dla bułgarskiej rozgłośni Radia Wolna Europa.
W pewnym momencie poczuł ukłucie z tyłu prawego uda. Odwrócił się - stojący obok dżentelmen właśnie składał parasol, niezbędny atrybut londyńskiego życia. Mężczyzna przeprosił (miał obcy akcent), Markow wsiadł do autobusu; sytuacja z gatunku tych, o których zwykle po minucie się zapomina.
Ale nie tym razem. Następnego dnia Bułgar trafił na ostry dyżur szpitala St. James z 40-stopniową gorączką i nawracającymi torsjami - lekarz uznał objawy za symptomy grypy o gwałtownym przebiegu. Sam chory był innego zdania: twierdził, że padł ofiarą zamachu przeprowadzonego przez KGB. Oględziny malutkiej ranki na udzie, którą Markow wskazał jako miejsce postrzału, nie przyniosły rezultatów. Uznano, że pacjent majaczy.
9 września stan Markowa był tak fatalny, że przeniesiono go na oddział intensywnej terapii - miał ciśnienie 70/40 i tętno 160 uderzeń na minutę. Jego organizm jak szalony produkował białe krwinki, jakby walczył z jakimś zakażeniem, jednak nie był to wstrząs septyczny: lekarze bezskutecznie pompowali w pacjenta antybiotyki.
11 września rano, po serii krwotoków w jamie brzusznej i ustaniu pracy nerek, zatrzymało się również serce - Georgi Markow zmarł w wieku 49 lat.

Nagła śmierć komórek

Sprawę jego zgonu zaczęły badać brytyjskie służby wywiadowcze. Lekarz wojskowy, któremu zlecono autopsję, jednak znalazł coś w głębi ranki na udzie dramaturga: mikroskopijną metalową kulkę wykonaną ze stopu irydu oraz platyny. Kulka była wewnątrz wydrążona - mogła pomieścić potencjalnie ok. 400 nl (cztery miliardowe części litra) cieczy bądź 500 µg (500 milionowych części grama) substancji stałej. Miała nawiercone dwa otwory do zasobnika, ale była pusta. Cokolwiek wcześniej zawierała, to właśnie zabiło Markowa.
ikona lupy />
Neil Bradbury, „Smak trucizny. 11 najbardziej śmiertelnych trucizn i historie morderców, którzy ich użyli”, przeł. Agnieszka Jacewicz, Rebis 2022 / nieznane
Ostatecznie udało się ustalić, że zamachowcy umieścili w kulce rycynę - jedną z najbardziej zabójczych trucizn pochodzenia roślinnego. Kulkę wstrzelono w udo Markowa za pomocą mechanizmu pneumatycznego, zamontowanego w nasadce parasola. Zmyślność tej konstrukcji wskazywała na fachową robotę Laboratorium Numer 1, tajnej instytucji badawczo-wdrożeniowej, afiliowanej przy moskiewskiej centrali KGB. „Kiedy zwierzchnik [tej] placówki poskarżył się ongiś, że trucizny testowane na zwierzętach nie zawsze są skuteczne w przypadku ludzi, Ławrientij Beria, szef służb specjalnych Stalina, uśmiechnął się i ze złowieszczym entuzjazmem godnym czarnego charakteru z powieści o Jamesie Bondzie zapytał: «A kto wam zakazuje testować je na ludziach?»” - pisze Neil A. Bradbury w książce „Smak trucizny. 11 najbardziej śmiertelnych trucizn i historie morderców, którzy ich użyli”.
Musiała minąć ponad dekada, by można było potwierdzić przypuszczenia: po Jesieni Ludów 1989 r. wyszło na jaw, że zleceniodawcą zamachu na Markowa była bułgarska bezpieka, technologię opracowano w Moskwie, dżentelmenem z przystanku okazał się niejaki Francesco Gullino, Włoch z duńskim paszportem, zawodowy przemytnik, zwerbowany przez Bułgarów do współpracy z tamtejszymi służbami.
Wiadomo było natomiast bez żadnych wątpliwości, jak zabija rycyna: zaburza produkcję białek z aminokwasów we wszystkich komórkach organizmu, niszcząc rybosomy, czyli - jak zgrabnie tłumaczy Bradbury - „kompleksy białek z kwasami nukleinowymi, które odpowiadają za odszyfrowanie kodu genetycznego, a następnie wykorzystują go do łączenia aminokwasów w odpowiedniej kolejności”. Innymi słowy, jest to trucizna zaburzająca same podstawy architektury białkowej ustroju. „Komórki organizmu zaczynają się rozpadać. Ponieważ rycyna niszczy rybosomy jeden po drugim, pojedyncza jej cząsteczka wystarcza do zabicia całej komórki. Gdy obumiera zbyt duża liczba komórek, w miarę rozpadu tkanek dochodzi do powstawania ran i krwawienia, a krew dostaje się do jelit i moczu. Po jakimś czasie zaczyna brakować żywych komórek potrzebnych do prawidłowego działania wątroby, serca, nerek, a nawet mózgu”. Organizm interpretuje ten proces jako gwałtowne zakażenie, stąd masowa produkcja białych krwinek. Ale nie jest to zakażenie, tylko totalna destrukcja na poziomie komórkowym. Na działanie rycyny nie ma antidotum. Żeby zabić dorosłego człowieka, wystarczą 3 µg (trzy milionowe części grama). Ile to tak naprawdę jest? „Ilość nie większa niż kilka kryształków soli stołowej” - pisze Bradbury, a wie, co pisze, bo jest profesorem biochemii medycznej na Uniwersytecie Rosalind Franklin w Chicago.

Zabić można wszystkim

„Smak trucizny” - debiutancka pozycja „pop” w dorobku profesora Bradbury’ego - to przykład wzorcowej literatury popularyzatorskiej. Każdy rozdział tej książki to erudycyjny esej o wybranej truciźnie, zawierający w sobie uwagi o jej przyrodniczym bądź laboratoryjnym, jak w wypadku nowiczoka, pochodzeniu, historię odkrycia właściwości danej substancji, przykłady jej zbrodniczego użycia, a także wnikliwy, choć zrozumiały dla laika opis mechanizmu fizjologicznego, który odpowiada za jej toksyczność. Jest tu więc wszystko, czego można wymagać od dobrego, potoczystego wykładu: klarownie podana historia nauki, mnóstwo soczystych anegdot, katalog wiedzy o toksynach i biologii człowieka, a do tego jeszcze przestępczo-sądowy pitawal. Bradbury opowiada o tych, dość okropnych przecież, zagadnieniach z subtelnym, brytyjskim dystansem - pracuje wprawdzie w Stanach Zjednoczonych, ale pochodzi z Wysp. To zobowiązuje.
Wiadomo, że zabójcze moce rozmaitych substancji zależą od fizjologicznego kontekstu i dozy. „Pozorną sprzeczność, jaką jest to, że substancja chemiczna może być zarówno trucizną, jak i lekiem, po raz pierwszy dostrzeżono w czasach rewolucji medycyny w okresie renesansu - pisze Bradbury. „Philippus Aureolus Theophrastus Bombastus von Hohenheim (na szczęście lepiej znany po prostu jako Paracelsus), znakomity szesnastowieczny alchemik i medyk, przestrzegał, że jedynie «dawka czyni truciznę»”. Autor „Smaku trucizny” pokazuje to choćby na przykładzie insuliny - podawana w kontrolowanych porcjach pacjentom z cukrzycą ratuje im życie, utrzymując poziom glukozy we krwi w stosownych widełkach. Zaaplikowana człowiekowi zdrowemu, może go - dosłownie - wyłączyć. Ciągłe dostarczanie insuliny powoduje nagły spadek poziomu glukozy we krwi („Organizm natychmiast reaguje na obecność tej substancji, przejmując glukozę z krwiobiegu - wątroba, mięśnie oraz tkanka tłuszczowa zaczynają magazynować ogromne jej ilości, przez co poziom glukozy we krwi spada gwałtownie. Brakuje paliwa niezbędnego do pracy mózgu”). Wywołuje to straszliwe poty, halucynacje, wreszcie: śpiączkę insulinową. Taką właśnie metodę pozbycia się swojej żony Elisabeth z grona żywych zastosował pod koniec lat 50. zeszłego wieku niejaki Kenneth Barlow, dyplomowany pielęgniarz z angielskiego hrabstwa Yorkshire. Pod pozorem, że podaje żonie ergometrynę, lek wywołujący skurcze macicy (Elisabeth była w ciąży, małżonkowie znaleźli taki sposób, by dokonać nielegalnej wówczas aborcji), wstrzyknął jej olbrzymią dawkę insuliny i cierpliwie czekał.
Z książki Bradbury’ego ucieszą się zarówno miłośnicy klasycznej powieści kryminalnej (jest rozdział o strychninie, ulubionej truciźnie Agathy Christie), jak i osoby zaciekawione burzliwą historią Kościoła katolickiego (dla nich autor przewidział rozdział o arszeniku, faworyzowanym w rodzinie papieża Aleksandra VI Borgii narzędziu pozbywania się kłopotliwych bliźnich), na lodzie nie zostaną również ci, którzy są zainteresowani dalszą działalnością KGB/FSB po końcu zimnej wojny - czekają na nich rozdziały o nowiczoku i polonie-210. Oprócz substancji trudnych i niezmiernie drogich do pozyskania (w rodzaju polonu-210) omówione w „Smaku trucizny” są i takie, które każdy w zasadzie ma w swojej szufladzie z lekami - choćby potas. Niby nieszkodliwy suplement diety, ale również, w odpowiedniej dawce, zagrażająca życiu toksyna.
Podsumowując: mam wrażenie, że w sposób łatwy i przyjemny dowiedziałem się mnóstwa rzeczy na temat trucizn. To kolejna w tym sezonie książka krążąca wokół tematyki toksyn i trucicielstwa (po znakomitym „Wężu i tęczy” Wade’a Davisa), która przynosi nadspodziewanie świeże spojrzenie na te zagadnienia. Chciałbym też zwrócić uwagę na potoczysty, udany przekład Agnieszki Jacewicz. ©℗