„Życie Pani Pomsel” Christophera Hamptona w reżyserii Grzegorza Małeckiego to opowieść o banalności zła i odpowiedzialności za nie. Że to już było? Widać za rzadko, skoro lekcja nadal nieodrobiona. Mechanizmy znamy, ale objawy lekceważymy lub wypieramy. „W 1933 roku było już za późno” – mówi bohaterka monodramatu. Dobrze by więc było współcześnie nie przegapić momentu, kiedy jeszcze coś można zrobić, bo rozbrajające stwierdzenie „byliśmy głupi” może nie być wystarczającym usprawiedliwieniem.

Wspomnieniami ze swojego życia 103-letnia Brunhilde Pomsel podzieliła się w latach 2013-2014 na potrzeby austriackiego filmu dokumentalnego „Niemieckie życie”. Okazał się być strzałem w dziesiątkę, docenionym na kilku światowych festiwalach. Po dokumencie ukazała się też wersja książkowa z komentarzem politologa Thore D. Hansena. Do tego Christopher Hampton napisał sztukę teatralną a film fabularny czeka na premierę.

W londyńskim teatrze The Bridge oraz w filmie fabularnym w rolę Pomsel wcieliła się sama Maggie Smith. W Teatrze Polonia – sama Anna Seniuk.

Stenotypistka Goebbelsa ma głos

Minimalistyczna scenografia: stolik, lampa, fotel, z boku na komodzie maszyna do pisania – atrybut sekretarki. „Zobaczymy, jak to będzie” – mówi kokieteryjnie Brunhilde Pomsel i zaczyna monolog. Przez blisko dwie godziny wspomina swoje życie, na ogół bez większych emocji, w poczuciu było-minęło, starając się umniejszać swoją rolę związaną z pracą w radiu czy jako stenotypistka Goebbelsa. Sposób prowadzenia opowieści przez Annę Seniuk powoduje, że jej pani Pomsel staje się przede wszystkim … miłą starszą panią. Ma spokojny, ciepły głos, łagodne spojrzenie, czasem uśmiech trzpiotki, gdy przypomina sobie pierwszą miłość albo zabawy nad rzeką z przyjaciółmi. Opowiada o czasach młodości z sentymentem, bez epatowania informacjami, które by ten spokój mąciły lub łagodząc ich wydźwięk. Jedne fakty pamięta dobrze, w przypadku innych zasłania się niepamięcią (jej wybory w 1933 roku).

Czasem do opowieści zakrada się ironia, czasem smutek i niepewność. Czy jest miejsce na wyrzuty sumienia? Kiedy mówi o Sophie Scholl i innych młodych ludziach straconych za przynależność do Białej Róży, wydaje się, że tak. Podobnie gdy wspomina swoją koleżankę, Żydówkę, zamordowaną w Auschwitz. Na moment wydaje się być wytrącona z rytmu, by za chwilę jednym „Taaaaaa” wrócić do równowagi. Potrafi też czarować widza. W szufladzie komody Pomsel trzyma cukierki. Z jedzenia cukierka robi się w spektaklu cała etiuda o małej przyjemności sędziwej mieszkanki domu opieki. Rozprasowuje papierek, smakuje z uwagą cukierek, odkłada na potem… Tak nie może wyglądać wspólniczka zła.

Splot zdarzeń i pojawienie się odpowiednich osób we właściwym momencie sprawiły, że Pomsel w roku 1933 dostała pracę w radiu. Ona sama też przypadkowi pomogła, bo nie miała wątpliwości, by zapisać się do NSDAP, skoro to miało jej pomóc w zatrudnieniu. Odpowiedzialna i obowiązkowa dała się zauważyć, a że radio państwowe stało się kuźnią kadr dla propagandy III Rzeszy, szybko awansowała i w roku 1942 została przeniesiona do ministerstwa, na czele którego stał Joseph Goebbels. Tak zaczęła się jej 3-letnia praca w pracy w centrum budowania równoległej rzeczywistości faszystowskiego państwa. Aż do samego końca wojny. Do ostatniego dnia. „To była jakby elita. Całkiem przyjemnie się tam pracowało” – powie po latach pracownica ministerstwa propagandy, która tej propagandzie chętnie uległa.

Anna Seniuk, "Życie Pani Pomsel", reż. Grzegorz Małecki. W tle rodzina Józefa Goebbelsa / Media

„Wchodziło się w to jakoś niepostrzeżenie”

„Wchodziło się w to jakoś niepostrzeżenie” – mówi Pomsel, potwierdzając tym samym teorię o banalności zła. Zagarnia ono coraz większe obszary w konsekwencji działań politycznych, ale i za przyzwoleniem ludzi "zaczadzonych" ideologią lub poddanych indoktrynacji. Kiedy więc używając bezosobowej formy lub liczby mnogiej, Pomsel przekonuje: wszyscy w tym byliśmy, mówiło się… - to usprawiedliwiając siebie, rozmywa odpowiedzialność wszystkich. Skoro wikłali się tacy jak Martin Heidegger, to cóż mówić o tzw. zwykłych ludziach. „Tak po prostu było” – kwituje pani Pomsel. A Heidegger także po wojnie czuł się oszukany, ale nigdy nie poczuwał się do odpowiedzialności za współczynienie zła (bardzo szkoda, że „Rzeczy o banalności miłości” Savyon Liebrecht, granej przed laty w Teatrze Dramatycznym w Warszawie z bardzo dobrymi rolami Adama Ferencego jako Martina Heideggera i nieżyjącej już Haliny Skoczyńskiej jako Hanny Arendt nie mogę już polecić widzom jako dopełnienia).

Pomsel nie opowiada o swoim życiu, żeby dostać rozgrzeszenie, bo nigdy nie czuła się winna. Wyparła niewygodne dla niej wspomnienia, a że – jak mówi – życie płynęło dalej, ona płynęła wraz z nim. Relatywizowanie wszystkiego, niezadawanie pytań, niechęć do kojarzenia faktów stały się sposobem na (prze)życie. Chwilami Anna Seniuk prowadzi narrację, pozwalając widzowi wierzyć, że Pomsel nie podejmowała ryzyka ze strachu; kiedy indziej wydaje się, że to instynkt samozachowawczy podpowiadał, by nie szukać potwierdzenia podejrzeń, bo mogłoby się to wiązać z decyzją o rezygnacji z pracy, a tego przecież nie chciała. Stworzyła sobie świat, w którym nie było miejsca na niepożądane informacje. Co prawda: po kryształowej nocy - mówiła - zostaliśmy obudzeni, ale chyba jednak mało skutecznie. Wiec z udziałem Goebbelsa, na którym tłum domagał się „jeszcze bardziej totalnej wojny” (przejmujący zapis odtworzony w trakcie spektaklu) też ją niby przeraził i nie spowodował żadnych konsekwencji.

Spójnik „ale” stał się kluczowym w narracji Pomsel. „Mówiło się” o obozach koncentracyjnych ALE tam się umieszczało ludzi, którzy powiedzieli coś przeciwko władzy albo spowodowali bójki i teraz muszą przejść resocjalizację. Znajomi Żydzi znikali ALE po prostu musieli wyjechać, bo przyjechało dużo Niemców ze Wschodu. Na ulicach coraz częściej było widać brunatne koszule ALE nam nie przeszkadzali. Nie zastanawiano się nad tym. Po wyborach wiwatowało się pod Bramą Brandenburską, bo Hitler był nową twarzą ALE ona nie wspominała o tym dr. Goldbergowi, u którego pracowała, „żeby tego nie robić biednemu Żydowi”.

Hampton pyta: czy tak można? Czy wystarczy powiedzieć: byłam głupia, wszyscy byliśmy, by pozbyć się odpowiedzialności? Gdzie jest granica?

Anna Seniuk, "Życie Pani Pomsel", reż. Grzegorz Małecki; w tle Justyna Kowalska jako Eva / Media

Unde malum

Brunhidle Pomsel wspomina, że gdy Hitler doszedł do władzy, było już za późno. Kiedy więc powinien się włączyć alert bezpieczeństwa? Jak długo wygodnym wykrętem jest brak zainteresowania polityką, przekonanie o braku sprawczości i niechęć do rezygnacji z wygodnego życia. Sześć lat przed wybuchem wojny było za późno, wszystko zaczęło się wcześniej, od przegranej wojny, od poczucia niesprawiedliwości traktatu wersalskiego, kryzysu i wszechogarniającej biedy. Hitler dał nadzieję, że znowu będzie można żyć i nic innego się nie liczyło.

"Skąd się bierze zło?/ jak to skąd / z człowieka / zawsze z człowieka/ i tylko z człowieka" - tłumaczył Tadeusz Różewicz w „Unde malum”. A Czesław Miłosz w wierszu o takim samym tytule odpowiadał: „[…] rzeczywiście panie Tadeuszu / zło (i dobro) bierze się z człowieka”.

I można by jeszcze dodać, że to „tylko” kwestia wyboru. O tym właśnie spektakl zrobił Grzegorz Małecki (to druga reżyseria aktora Teatru Narodowego). O Herbertowskiej „kwestii smaku”, która – parafrazując poetę - nie wymagała wielkiego charakteru/Nasza niezgoda odmowa i upór […]

Brunhilde Pomsel zmarła we śnie w wieku 106 lat. Odeszła ze swoją wersją historii. Seniuk i Małecki stawiają spektaklem "Życie Pani Pomsel" pytanie kluczowe: czy my, współcześni, rozumiemy co dzieje się wokół nas, czy nawet nie próbujemy. Trudno zaprzeczyć słowom Pomsel, gdy z przekonaniem stwierdza, że teraz też nikt nie myśli stale o Syryjczykach tonących w morzu. Ogląda się informacje w telewizji, a potem idzie się jeść kolację.

Życie to kalejdoskop, wszystko się miesza, przychodzi, odchodzi… Jak na tej projekcji kończącej spektakl, na której w coraz szybszym tempie mieszają się obrazy z przedwojennego Berlina, Berlina z maja 1945, sportowców na olimpiadzie i więźniów w pasiakach, dziewczyny nad rzeką i koparki zrzucające ciała ofiar obozów koncentracyjnych do dołów. Dobrze by to było rozumieć wcześniej.

I już na koniec: w swojej najnowszej książce „Fakty muszą zatańczyć” (Dowody na Istnienie, 2022), Mariusz Szczygieł przywołuje mistrza reportażu historycznego Piotra Lipińskiego i jego „Triadę, czyli krótki opis tego, dlaczego należy być ostrożnym, słuchając relacji naszych bohaterów”. To z niej pochodzi cytowana przez autora uwaga: „Ludzie rzadko widzą to, co się wokół nich dzieje. Jak już widzą, to przeważnie tego nie rozumieją. A potem pamiętają coś zupełnie innego”.