Opowiadam historie ludzi, których sam chciałbym poznać – mówi Jonathan Carroll, autor zbioru opowiadań „Kobieta, która wyszła za chmurę”.

Znam dobrze historię o tym, że do 15. roku życia trzymał się pan z dala od książek, a mimo to wciąż trudno mi w nią uwierzyć…

Jonathan Carroll: Ale to prawda.Byłem niesfornym chłopakiem. Lubiłem się bić i włóczyć.W moim domu wszyscy czytali. Ojciec był pisarzem, brat był bardzo zdolny i dostał się na studia na Harvardzie.On pochłaniał książki, ja byłem czarną owcą w rodzinie. Był w tym rodzaj młodzieńczego buntu. Poza tym wyrosłem na telewizji, oglądałem ją bez przerwy.Trudno było przestawić się na książki.

A jednak udało się panu zachować dziecięce przekonanie o tym, że w świecie wyobraźni wszystkie chwyty są dozwolone. Tak zazwyczaj traktujemy książki w najwcześniejszych latach życia.

Ludzie, którzy czytają „Krainę chichów”czy „Śpiąc na płomieniu”,mówią mi: musiałeś w dzieciństwie czytać bajki.Zapewniam, że nie. Pierwszą książkę, którą przeczytałem w życiu, podsunął mi mój brat. Powiedział, że da mi dolara, jeśli przez nią przebrnę. Chciałem pójść na randkę z dziewczyną i potrzebowałem dolara, przeczytałem więc książkę. „Myszy i ludzie” Steinecka. Brat spytał, czy mi się podobała. Powiedziałem, że tak, ale nie zamierzałem czytać następnej.Dopiero gdy miałem 16 lat,wszystko się zmieniło.

Podoba mi się ta gra: przeczytaj książkę, a dostaniesz coś w zamian. Pan też tak traktuje swoich czytelników?

W młodości byłem okropnym uczniem, dlatego kiedy zostałem nauczycielem, obiecałem sobie, że nie będę używać metod, które stosowano wobec mnie. Chciałem, żeby dzieciaki czuły ciekawość wobec książek.Tę samą zasadę wyznaję w pisarstwie. C.S. Lewis mówił, że pisze książki, które sam chciałby przeczytać.W dużym stopniu czuję to samo. Uwielbiam to uczucie, kiedy otwiera się nową książkę, dlatego pisząc, chcę, żeby moje powieści zachęcały od pierwszego zdania.Opowiadam historie ludzi, których sam chciałbym poznać.Opisuję romanse, które według mnie mogłyby się zdarzyć.Kocham książkowe światy, które tworzę, i mam nadzieję, że pokochają je również czytelnicy.

W powieściach konstruuje je pan z dużą precyzją, teraz wydał pan opowiadania, które wymagają większej samodyscypliny. To dla pana trudniejszy gatunek?

Bardzo lubię opowiadania.Zwykle zajmuję się nimi, gdy chcę odpocząć od dłuższych form.Zawsze piszę jakąś powieść, ale po pewnym czasie czuję się zmęczony bohaterami i zdarzeniami. Mam wtedy ochotę wszystko rzucić i wybrać się na Hawaje. A kiedy już jestem na Hawajach, biorę na warsztat opowiadanie, które pozwala mi się zanurzyć w zupełnie nowym świecie. Pisanie krótkich form nigdy nie zajmuje mi więcej niż tydzień. Dzięki temu mogę szybko wrócić do porzuconej powieści.

Niektóre z pańskich opowiadań mają potencjał powieściowy. Zwłaszcza tytułowe „Kobieta, która wyszła za chmurę”. Nie było panu szkoda rozstawać się z tą historią?

Piszę właśnie powieść i myślę, że to opowiadanie będzie jej pierwszym rozdziałem.

Czy oznacza to, że kolejna powieść będzie w duchu science fiction?

Jeśli w powieści pojawią się przybysze z innych planet, ludzie natychmiast chcą klasyfikować ją jako science fiction. A przecież to nie jest opowieść o kosmitach, tylko o ludziach poszukujących miłości.Zainspirowały mnie do niej internetowe serwisy randkowe, które kiedyś przeglądałem. Pomyślałem, że ci ludzie chcą umawiać się z kosmitami. Nie widzą twarzy potencjalnych partnerów, tylko serwisowy profil. Nie wiadomo, czy oni w ogóle istnieją, czy po drugiej stronie nie kryje się gangster czy szaleniec.

Nie przepada pan za gatunkowymi etykietkami, ale przecież nie ma w nich nic złego.

Problem w tym, że gatunki – nieważne, czy chodzi o science fiction, romans czy powieść grozy –sprawiają, że z góry jesteśmy uprzedzeni. Jedni odrzucą powieść, bo nie lubią SF, inni będą oczekiwać, że spełni gatunkowe standardy.Wolę mówić o literaturze, bo ona jest bardziej płynna.

Unikając szufladek, otwieramy się na niespodziankę?

Zdecydowanie. Niemieccy wydawcy wpadli kiedyś na pomysł opublikowania kanonu współczesnych pisarzy. Wśród autorów znaleźli się m.in. Gabriel Garcia Marquez i Stanisław Lem, byłem też ja. Postanowiono, że wszystkie książki w serii będą miały różowe okładki. Nikt nie chciał ich kupować – tylko z powodu koloru okładek, który ludziom źle się kojarzył. Na tym właśnie polega problem z uprzedzeniami.

Pan jednak ma sposób nawet na koszmarny kolor okładek. To niezwykłe tytuły, będące często zaskakującą zbitką słów. „Drewniane morze”, „Kości Księżyca”, „Białe jabłka”…

Tytuł musi być intrygujący.Sam, wchodząc do księgarni, szukam takich, które przyciągną moją uwagę. Często, kiedy zaczynam pisać, tytuł pojawia się pierwszy. Przychodzi mi do głowy jakieś zaskakujące zestawienie słów i dochodzę do wniosku, że muszę napisać o tym książkę.

Tymczasem mówią, że jesteśmy świadkami zmierzchu linearnych narracji.Wierzy pan w to?

Ludzie zawsze opowiadali sobie historie. Tak było od zarania ludzkości – siadano przy ognisku i snuto opowieści. Wierzę więc, że narrację mamy w genach. Może forma książki znacznie się zmieni, zawsze jednak będą opowieści, zawsze będą autobiografie, nawet jeśli będą bardziej przypominać internetowego bloga.

A jeśli zamiast powieści zaczniemy wybierać krótkie formy, które nie będą już się składać w spójne zbiory opowiadań?

Być może.Zabawne jednak jest to, że reguł powieściowych wciąż mocno trzyma się film.W kinie wszystko opiera się na dobrze znanej regule narracji. Ona jest wpisana w nasze myślenie. Przypomina mi to pewną scenkę z Afganistanu sprzed około 20 lat. W jednym z dużych parków w Kabulu zebrał się tłum ludzi.Wszyscy porozkładali się obok siebie i zdawali się w coś bardzo zaangażowani. Biali turyści pytali, co oni tam robią. Okazało się, że opowiadają sobie historie.

To też ładna historia…

I dowód, że ludzie kochają opowieści.

KOBIETA, KTÓRAWYSZŁAZA CHMURĘ | Jonathan Carroll | przeł. Jacek Wietecki | Rebis 2012