„Don Kichot” w znakomitym przekładzie Wojciecha Charchalisa ożywa i staje się tym, czym miał być od początku: znakomitą powieścią, którą może przeczytać każdy

Po co przekładać na polski książkę, którą znają wszyscy? Po pierwsze, jak się zdaje, dlatego że w rzeczywistości zna ją mało kto – czym innym jest patrzeć na Giewont z okna zakopiańskiego pensjonatu, a czym innym wdrapać się na jego szczyt. Don Kichot ze swoim giermkiem podobnie wrośli w pejzaż, tyle że kulturowy. Myślisz „Don Kichot” i automatycznie widzisz jego walkę z wiatrakami, choć w opasłej powieści owa scena wypełnia skromne dwie strony tekstu; swoją drogą, wiatraki były w Hiszpanii przełomu wieków XVI i XVII nowinką techniczną świeżo zaimportowaną z Niderlandów, więc nawet ludzie nieogarnięci obłędem mogli się czuć niepewnie na ich widok.
Po drugie zaś z tej przyczyny, że – jak powiada tłumacz Wojciech Charchalis – „ta powieść została u nas zamordowana”, w domyśle: przez wcześniejsze próby tłumaczenia. Funkcjonuje zatem współcześnie albo jako literatura dziecięca, albo jako nieogarnione dzieło filozoficzne, albo jako kompletnie nieczytelna ramota. Przekład Charchalisa nie jest więc próbą przywrócenia „Don Kichota” polszczyźnie, lecz po prostu aktem pełnoprawnego wprowadzenia go do polszczyzny. Przedsięwzięciem, pozwolę sobie dodać, bardzo udanym.

Chabetton i Cudenia

Dość łatwo zgadnąć, co będzie wzbudzało największe emocje podczas dyskusji o nowej polskiej wersji powieści Cervantesa – tłumacz zamienił bowiem Sancha Pansę na Sancza Brzuchacza, Rosynanta na Chabettona, Dulcyneę zaś na Cudenię, a miał ochotę zamachnąć się także na samego Don Kichota, szykując mu na wszelki wypadek nazwisko Karwaszewski. Te ingerencje w nazewniczą tradycję są przez Charchalisa wiarygodnie uzasadnione, ale naturalnie mogą u tych i owych budzić irytację. Z drugiej strony – osobiście przyjmuję je pozytywnie, bo są konsekwencją translatorskiej strategii przyjętej przez tłumacza, starającej się wydobyć z oryginału tyle treści (w tym treści zaszyfrowanej np. w różnych rejestrach języka), ile się da. Cervantes miał dryg do wymyślania mówiących nazwisk – dlaczego więc mielibyśmy rezygnować z dowiedzenia się, że „quixote” to określenie fragmentu zbroi osłaniającego udo, „panza” to „bandzioch”, „kałdun” albo „brzuchol” (stąd Sanczo Brzuchacz, z tym że „Sancho” w potocznej hiszpańszczyźnie swojej epoki oznaczał również „wioskowego głupka”), natomiast Rosynant to w istocie „rocín-ante”, czyli „niegdyś-chabeta”?

Podobnych smaczków jest w tłumaczeniu Charchalisa znacznie więcej – warto zauważyć, że mamy do czynienia z wydaniem krytycznym, opatrzonym sążnistą, wyczerpującą przedmową oraz masą klarownych przypisów – ale przecież w gruncie rzeczy nie o to tu chodzi, jak się kto nazywa. Odnowiony „Don Kichot” pozwala zrozumieć, dlaczego powszechnie uważa się tę książkę za pierwszą europejską powieść, za fundamentalny tekst, który zrewolucjonizował nie tylko samą literaturę, lecz także sposób jej czytania. Cervantes był, mówiąc krótko, Szekspirem prozy.

Zatrucie literaturą

Wydana na początku XVII wieku historia o prowincjonalnym kastylijskim szlachcicu, któremu nałogowa lektura popularnych romansów rycerskich przewróciła w głowie do tego stopnia, że sam, będąc już w wieku co najmniej średnim, uznał się za błędnego rycerza i ruszył na absurdalną wyprawę śladem swoich iluzji, była pisana, wedle zamierzeń autora, jako satyra na powszechną w tamtych czasach literaturę popularną.

Żeby taka książka w ogóle mogła powstać, musiała mieć najpierw jakiś punkt odniesienia – były nim, rzecz jasna, owe rycerskie romanse, powieści łotrzykowskie, włoskie nowele i historyjki o zakochanych pasterzach, ale kontekst jest tu szerszy: chodzi o wsparty wynalezieniem druku proces prywatyzacji czytania, który odebrał rząd dusz Kościołowi katolickiemu, czyniąc z lektury ś w i e c k ą r o z r y w k ę. W „Don Kichocie” o Bogu mówi się niewiele (wspominając raczej zgryźliwie o jego funkcjonariuszach), a sama książka miała być – i jest – przede wszystkim ogromnie zabawna, choć opowiada przecież o realnej życiowej tragedii.

Szlachcic nazwiskiem „Kichada albo Kesada, bo co do tego istnieją pewne rozbieżności wśród autorów piszących o tej sprawie, choć dane z wiarygodnych źródeł każą domniemywać, że zwał się Kechana”, otóż szlachcic ów, ten sam, który, wyruszając w straceńczą misję, przybiera przydomek Don Kichot, ma w domu całkiem solidną bibliotekę, o czym dowiadujemy się już w czwartym – kongenialnym – rozdziale powieści, gdy jego znajomi, ksiądz i balwierz, postanawiają zrobić mu porządek w zbiorach i usunąć z nich pozycje co bardziej toksyczne. Zatrucie literaturą: o tym właśnie się tu mówi. Ale nie tylko się mówi – cała powieść Cervantesa jest na różne sposoby literaturą zatruta.

Po pierwsze ma charakter dialogiczny. Z tym wiąże się kolejny przełomowy wynalazek hiszpańskiego pisarza, a mianowicie postać Sancza Brzuchacza, prostolinijnego wieśniaka będącego uosobieniem zdrowego rozsądku. Między giermkiem z przypadku i rycerzem in spe wytwarza się niespotykana chemia, szybko przestajemy traktować ich jako literackie figury, a zaczynamy dostrzegać w nich istoty ludzkie – i to właśnie dlatego, że rozmawiają, kłócą się i oszukują. Charchalis znakomicie wyłapał wszystkie detale tych dialogów: momenty, gdy Don Kichot przechodzi z potocznego języka na wyszukany rycerski bełkot, gdy bezczelnie zmyśla, chcąc przekonać Sancza do swoich racji, gdy wulgarnie klnie i złorzeczy, gdy się wścieka i zwraca się do giermka protekcjonalnym „wy”, a także te chwile, kiedy Sanczo jest skłonny ulec autosugestii i uwierzyć w obietnice człowieka, którego zasadniczo uważa za stukniętego. Już te psychologiczne subtelności wystarczyłyby, żeby uznać „Don Kichota” za arcydzieło, ale to nie wszystko.

Po drugie bowiem ten tekst jest wszechstronnie samoświadomy. Cervantes wymyślił intertekstualność na prawie cztery stulecia przed ukuciem owego terminu – narrator daje przez cały czas do zrozumienia, że kompiluje swoją historię z rozmaitych, często sprzecznych źródeł, na bieżąco komentując rozmaite nieścisłości. Co więcej, Don Kichot również zdaje sobie sprawę, że jest bohaterem powieści, w której liczy się przestrzeganie reguł określonej konwencji. Prawdziwa narracyjna rewolta czeka nas zwłaszcza w tomie drugim (jeszcze nieprzetłumaczonym przez Charchalisa) – metaświadomość postaci przekracza tam granice pojedynczej książki, bo zarówno Don Kichot i Sanczo, jak i rozmaite osoby drugiego planu, wiedzą o istnieniu tomu pierwszego, a także głośnej nielegalnej kontynuacji pióra niejakiego Avellanedy.

Sześć zębów

Niewiele brakowało, by powieść, w której niczym w pigułce kryje się przyszłość europejskiej literatury, w ogóle nie powstała. Jej oryginalność w pewnym stopniu bierze się stąd, że Cervantes jako pisarz samouk ukształtował się, delikatnie rzecz ujmując, z dala od ówczesnych mód i kreującego je establishmentu. „Z literackiego punktu widzenia Cervantes był nikim” – mówi Emilio Pascual Martín, znawca twórczości Hiszpana, w wywiadzie dla portalu LubimyCzytac.pl. Urodzony w 1547 roku w rodzinie podupadłego szlachcica trudniącego się wyrywaniem zębów i puszczaniem krwi, nigdy nie otrzymał nobilitującego uniwersyteckiego wykształcenia. Za młodu wpakował się w kłopoty – zapewne wziął udział w zakazanym pojedynku – i musiał uciekać z Hiszpanii. Zaczepił się we Włoszech, gdzie pracował jako urzędnik dla pewnego arcybiskupa, potem zaciągnął się do armii i w 1571 roku wziął udział w słynnej bitwie pod Lepanto – został ciężko ranny, do końca życia miał niesprawną lewą rękę. W 1575 roku postanowił wrócić do ojczyzny, ale, oto złośliwość losu, na statek, którym płynął, napadli piraci na usługach arabskich handlarzy niewolników. Kolejne pięć lat spędził więc jako więzień w Algierze, skąd został ostatecznie wykupiony przez zakonników, którym był potem winny masę pieniędzy. Znalazłszy się z powrotem w Hiszpanii, próbował kariery literackiej – wydał romans pasterski „Galatea” (1585), pisał też sztuki dla teatru; obie te propozycje spotkały się (jak zauważył autoironicznie sam autor: słusznie) z nieznacznym zainteresowaniem. Przez następne dwie dekady Cervantes próbował zarobić na chleb dla siebie i swojej rodziny – z umiarkowanym powodzeniem. Był agentem handlowym floty królewskiej, poborcą podatków, starał się bezskutecznie o jakieś znaczące stanowisko w amerykańskich koloniach, otarł się o bankructwo, parę razy wylądował w więzieniu za jakieś finansowe machinacje. I to właśnie w więzieniu przyszedł mu do głowy pomysł na „Don Kichota”. W roku 1605, gdy pierwszy tom ujrzał światło dzienne, Cervantes był anonimowym, 57-letnim (czyli – zważywszy na epokę – po prostu starym) facetem mającym w ustach „tylko sześć zębów, a i te w złych znajdowały się miejscach”.

W pewnym sensie więc „Don Kichot” jest projekcją wynikającą z biografii jej autora, historią o człowieku, który chciał być kimś innym, ale jego życie okazało się pasmem mniejszych bądź większych klęsk i fatalnych zbiegów okoliczności.

Ten egzystencjalny wymiar powieści Cervantesa nie mógł być oczywiście odcyfrowany przez nieprzygotowaną publiczność – wprawdzie „Don Kichot” stał się lekturą popularną, ale odbierano go jako książkę czysto rozrywkową. Drugie życie temu tekstowi dały odczytania o półtora stulecia późniejsze, gdy pisarze oświeceniowi zachwycili się jego wielopiętrową, dygresyjną strukturą, niemniej faktyczny dramat donkiszoterii dostrzegli dopiero romantycy. Jeszcze nieco później „Don Kichot” posłużył do budowy hiszpańskiego mitu narodowego, co już wydaje się nieco zabawne, zważywszy na kpiarski i anarchiczny ton tego dzieła.

Powieść Cervantesa była napisana zwyczajnym, potocznym językiem – archaicznej stylizacji autor używał tylko wówczas, gdy chciał podkreślić, że Don Kichot plecie swoje rycerskie androny. Przekład Charchalisa także ucieka od wszelkiej sztucznej archaizacji, dlatego możemy w XXI wieku wreszcie przeczytać tę książkę jak ludzie, a nie jak filolodzy. A jest to książka ze wszech miar wspaniała.

„Przemyślny szlachcic Don Kichot z Manczy” Miguela de Cervantesa w przekładzie Wojciecha Charchalisa ukazał się nakładem wydawnictwa Rebis