Istnieje wiele mitów związanych z Bruno Schulzem - choćby ten, że był zakompleksionym, skrytym artystą, bo pochodził z biednej, małomiasteczkowej rodziny. A on urodził się w znakomitej, żydowskiej familii, która dokonała wiele dla polskiego przemysłu – mówi Anna Kaszuba-Dębska, autorka książki „Bruno. Epoka genialna”.

Polska Agencja Prasowa: Wokół życia Bruno Schulza narosło wiele mitów. Które z nich stara się pani obalić w książce „Bruno. Epoka genialna”?

Anna Kaszuba-Dębska: Jeden z pierwszych związany jest z postrzeganiem Schulza wyłącznie jako autora „Sklepów cynamonowych” i „Sanatorium pod klepsydrą”. Niewiele osób wie, że był on nie tylko wybitnym grafikiem, ale też niezwykle zdolnym malarzem. Zależało mi na tym, żeby książka szła właśnie w tym kierunku, ponieważ sama jestem malarką i ta strona jego twórczości szczególnie mnie interesuje. Z czasem zaczęłam uświadamiać sobie, że istnieje jeszcze wiele innych mitów związanych z jego osobą. Pamiętam z czasów szkolnych, jak nauczycielka opowiadała nam, że był on zakompleksionym, cichym, skrytym artystą, ponieważ pochodził z biednej, małomiasteczkowej rodziny. A to nieprawda. Urodził się w znakomitej, żydowskiej familii, która dokonała wielu istotnych rzeczy dla rozwoju polskiego przemysłu, szczególnie związanego z wydobyciem ropy naftowej.

PAP: Ale nie zaczyna pani biografii Schulza od opisu genealogii jego rodziny i szczegółów dotyczących dzieciństwa, tylko od podróży artysty do Paryża. Dlaczego?

A.K.D.: To wiąże się także z obaleniem jednego z mitów, mówiącego o tym, że Schulz nigdy swojej prowincji nie opuszczał. A było wręcz przeciwnie. Miał wielką ciekawość świata, już w młodości podróżował, a to do Lwowa, a to do Krakowa, a to do Wiednia. Długo marzył o wyjeździe do Paryża i w końcu mu się to udało. Miał już wtedy na koncie publikacje dwóch książek, które odniosły w kraju sukces. I może dlatego tak mu zależało, by w Paryżu pokazać się wreszcie jako malarz i grafik.

PAP: Udało mu się we Francji zwrócić na siebie uwagę?

A.K.D.: Owszem, miał propozycję wystawy, z której nie skorzystał, gdyż musiałby sam ją sobie sfinansować, a na to nie było go stać. Zresztą to nie był dobry moment, by ją organizować. Nad Sekwaną znalazł się w trakcie wakacji, w sezonie ogórkowym, kiedy wielu ważnych ludzi wyjechało z miasta. Pokazywanie prac dla paru osób niczego by nie załatwiło. Korzyść, jaką odniósł z pobytu w Paryżu, była inna. Dzięki tej podróży zmienił myślenie o swojej twórczości, zaczął interesować się nowymi prądami i tematami w sztuce, włączać je do nowych prac.

PAP: Czy po powrocie do Polski miał poczucie klęski?

A.K.D.: Może nie klęski, ale dopadła go jakaś beznadzieja, niespełnienie. Cierpiał, że nie był mu dany taki sukces jak innym polskim artystom żydowskiego pochodzenia, jak choćby Romanowi Kramsztykowi czy Mojżeszowi Kislingowi, twórcom związanym z grupą École de Paris.

PAP: To był rok 1938, nastroje antysemickie rozkwitały. Czy podczas tej podróży one go dotknęły?

A.K.D.: Oczywiście, w końcu przejeżdżał przez Niemcy. W Paryżu spotykał twórców, którzy z Berlina uciekli, by tu się schronić. Ale antysemityzm dotykał go już wcześniej. Starał się go jednak nie zauważać, udawać, że go nie ma. To była jego obrona przed strasznymi czasami. Po Paryżu coraz częściej zaszywał się w Drohobyczu i po długiej przerwie próbował wracać do pisania „Mesjasza”.

PAP: Ta powieść zaginęła. Czy starała się pani ją odnaleźć?

A.K.D.: Nie, gdyż zajmował się tym już Jerzy Ficowski, który szczegółowo opisał swoje poszukiwania. Pomyślałam sobie, że wszyscy chcą znaleźć „Mesjasza”, a może warto by było szukać go w „Xiędze bałwochwalczej” albo odnaleźć zaginioną twórczość plastyczną Schulza, jego obrazy olejne, akwarele, pastele, które zniknęły w pożodze wojennej.

PAP: I udało się pani to zrobić?

A.K.D.: Jak do tej pory nie, ale przynajmniej dotarłam do ich opisów. Pojawiają się one w listach różnych osób, które były w ich posiadaniu albo je widziały. Zachwyty choćby nad kolorystyką - lazurami, turkusami Schulza sprawiają, że warto drążyć ten temat.

PAP: Zachował się tylko jeden jego obraz, zatytułowany „Spotkanie”.

A.K.D.: Powstał on tuż przed Bitwą Warszawską. Artysta namalował go dla przyjaciela z dzieciństwa - Staszka Weingartena. Przedstawia on spotkanie dwóch pięknych kobiet z mężczyzną w stroju chasydzkim. W twarzy tej postaci można dopatrzeć się rysów Schulza. Mężczyzna obserwuje kobiety, jest nimi zainteresowany, może chciałby im towarzyszyć, lecz nie ma śmiałości. Ten motyw nieśmiałości przewijał się przez całą twórczość artysty. By się o tym przekonać, wystarczy spojrzeć na cykl jego grafik, które znalazły się w „Xiędze bałwochwalczej”.

PAP: Kiedy ukształtował się ten poddańczy stosunek Schulza do kobiet?

A.K.D.: Myślę, że wpływ na to miało dzieciństwo i sytuacja rodzinna - schorowany, nieobecny ojciec, energiczna matka i siostra. Dlatego starałam się wydobyć na powierzchnię postaci tych dwóch kobiet. Były one chyba najważniejsze dla rozwoju młodego Schulza jako człowieka i może nawet jako artysty. Myślę, że czołową rolę odegrała matka. Henrietta długo trzymała syna w pionie psychicznym, zresztą jak niemal całą obciążoną chorobami umysłowymi rodzinę. Mam nadzieję, że przy okazji udało mi się zdemitologizować obraz ojca, Jakuba, który jest w opowiadaniach pokazany jako mag, demiurg, postać wręcz niebywała. Tak naprawdę był to człowiek bardzo schorowany, z poważnymi problemami psychicznymi.

PAP: Silna matka, słaby ojciec i do tego wszystkiego gosposia Ruchla, która w „Sklepach cynamonowych” stała się Adelą. Czy to wpłynęło na zaburzenie osobowości Schulza, które objawiało się m.in. skłonnościami masochistycznymi?

A.K.D.: Bez wątpienia. U Schulza masochizm przejawiał się fascynacją takimi fetyszami, jak kobiece stopy, nogi, pończochy. Miał on przez to poczuciem bycia innym, osobnym. Wpływało to na jego ciężkie stany depresyjne, smutek, który towarzyszy mu niemal codziennie. Nie potrafił się od tego uwolnić, aczkolwiek próbował coś z tym zrobić. Wiele na ten temat czytał, zafascynowany był Freudem, kontaktował się z psychiatrami.

PAP: Skłonność do neurozy miała też jego siostra Hanna.

A.K.D.: U niej to spotęgowane było tragedią rodzinną. Jej mąż podciął sobie brzytwą gardło, gdy dotarło do niego, że w jego organizmie rozwija się syfilis, na który w tamtym czasie nie było jeszcze lekarstwa. Zbiegło się to z urodzeniem przez Hannę dziecka. Nastąpił taki symboliczny moment, na świecie pojawiło się jedno życie, a zniknęło drugie. Dla 18-letniego wówczas Schulza to było traumatyczne doznanie. Nie bez powodu w jego pracach zaczęły pojawiać się misy wypełnione krwią.

PAP: Czy problemy psychiczne Schulza i niewyobrażalna rodzinna tragedia, odbiły się na jego stosunku do kobiet?

A.K.D.: Na pewno, to wszystko zostawiło w nim mnóstwo obaw, związanych ze strachem przed syfilisem czy doświadczeniem tak strasznej śmierci.

PAP: Czy miał szansę stworzyć z którąś z bliskich mu kobiet szczęśliwy związek?

A.K.D.: Myślę, że było to możliwe tylko raz, w przypadku Debory Vogel, filozofki, pisarki, krytyczki literackiej. Oni byli dla siebie stworzeni. Świetnie się rozumieli, doskonale intelektualnie uzupełniali. Ona niestety wyszła za mąż za kogoś innego, ale całe życie się spotykali i wspierali.

PAP: A historia z Józefiną Szelińską, która o mały włos nie zakończyła się ślubem?

A.K.D.: To raczej była ogromna miłość ze strony Józefiny. Schulz mawiał, że ta miłość go wzmacnia i że nigdy od nikogo nie zaznał takiego uczucia. Ale nie był w stanie stworzyć z nią rodziny. Wszystko skończyła jej próba samobójcza, po której nie było już powrotu do wcześniejszych planów. Do tego stopnia, że kiedyś widząc go na ulicy, przeszła na drugą stronę.

PAP: Jednak choć stosunki z kobietami Schulzowi nie najlepiej się układały, to właśnie im zawdzięczał sukces literacki. A w szczególności jednej z nich, Zofii Nałkowskiej.

A.K.D.: Tak, ona bez wątpienia pomogła mu w karierze. Choć doprowadził do tego cały łańcuch powiązań, w którym brały udział różne kobiety. Najpierw była Debora Vogel, która miała znajomości w świecie literackim Lwowa, Warszawy. Dzięki niej Schulz trafił do rzeźbiarki Magdaleny Gross, która przyjaźniła się z Nałkowską. Pisarz ośmielił się poprosić ją o protekcję. Gross zgodziła się na to, choć nie wierzyła, że z jego spotkania z pisarką coś wyniknie. Nałkowska miała dosyć czytania książek debiutantów. Ale w tym wypadku zgodziła się sięgnąć po prozę Schulza i oniemiała z zachwytu. Dzięki jej wstawiennictwu Schulz opublikował „Sklepy cynamonowe” w nie byle jakim wydawnictwie, tylko w prestiżowym Roju. Książka została dobrze przyjęta, a on wkroczył na literackie salony.

PAP: Najważniejszymi postaciami w ówczesnym środowisku literackim byli dla niego Witkacy i Gombrowicz.

A.K.D.: Oni tworzyli artystyczną trójcę, choć Witkacy był jakieś 10 lat starszy od Schulza, a Gombrowicz jakieś 10 lat młodszy. Jednak Schulzowi bliżej chyba było do Gombrowicza, który zaufał starszemu koledze i jako pierwszemu pokazał mu „Ferdydurke”. Zresztą Bruno, po zapoznaniu się z pierwotną wersją książki, zaproponował mu, żeby jeszcze trochę nad nią popracował. Był surowym krytykiem. Jednak w przypadku Gombrowicza wiedział, że rodzi się geniusz. I co niespotykane w tym środowisku, wcale mu nie zazdrościł, tylko go wspierał. Gombrowicz mu się odwdzięczał - w zachowanych listach dopytywał się o jego samopoczucie, troszczył się o zdrowie kolegi, co u tego pisarza się rzadko zdarzało. Z Witkacym było odwrotnie, to on wymagał troski od Schulza.

PAP: Wydawałoby się, że kiedy Schulz zdobył już pozycję, to powinien osiąść w Warszawie i pławić się w zachwytach czytelników. On jednak wrócił do prowincjonalnego Drohobycza. Dlaczego?

A.K.D.: W Drohobyczu miał ugruntowaną sytuację materialną. Był profesorem w gimnazjum. I choć tego nienawidził, to wykonywał swoją pracę sumiennie. Wynikało to z poczucia obowiązku w stosunku do uczniów i rodziny - siostry, jej chorego syna, kuzynki, którzy żyli z jego pensji. Ale wciąż marzył o wyjeździe do Warszawy, w której mieszkała Józefa Szelińska. Miał jeszcze wtedy nadzieję, że uda się mu zbudować z nią prawdziwy dom. Dlatego słał listy do kuratorium z prośbą o roczny, płatny urlop. Kiedy go dostał, to przez jakiś czas kursował między Drohobyczem a Warszawą. Jednak próba samobójcza Józefiny sprawiła, że podjął decyzję i na stałe wrócił do rodzinnego miasta.

PAP: Tam zastała go wojna. Jak psychicznie znosił wkroczenie Rosjan i to, że musiał dla nich pracować?

A.K.D.: Na pewno nie najlepiej sobie z tym radził. Zwracał się do mieszkających we Lwowie przyjaciół, prosząc o znalezienie mu tam posady. Pisał, że w Drohobyczu nie może już wytrzymać, bo musi malować portrety Stalina. Robił to zresztą świetnie, choć w duchu cieszył się, kiedy przelatujące kawki zaznaczały na nich swój ślad. W tym czasie odskocznią dla niego stało się ciekawe środowisko artystyczne, które osiadło w Borysławiu, Drohobyczu, Truskawcu. Byli to uciekinierzy z zajętej przez Niemców Warszawy, m.in. znana mu już wcześniej Anna Płockier. Kiedy jednak nadeszła okupacja hitlerowska, całe życie artystyczne bohemy skończyło się drastycznie i kategorycznie. Jedyną rzeczą, jaką Schulz próbował w tym czasie zrobić, to chronić siostrę, siostrzeńca, a także zabezpieczyć swoje rysunki i listy.

PAP: Pięknym momentem, który znalazłam w pani książce, jest sytuacja, gdy artysta w getcie dzieli swoje rysunki na teczki. Daje je swojemu młodemu przyjacielowi, który chce być muzykiem, by za to kupił sobie, jeśli przeżyje, porządne skrzypce.

A.K.D.: Tak, on chyba przewiedział, że zaraz zginie. To działo się w dniu, kiedy spotkała go śmierć.

PAP: Pani podaje 13 wersji zamordowania Schulza, choć w powszechnej świadomości istnieje opowieść o gestapowcu, który nazywał się Feliks Landau i wykorzystywał talent artysty do pomalowania dziecięcego pokoju w swojej willi. Pewnego dnia zabił on żydowskiego dentystę, który był podopiecznym innego Niemca, Karla Günthera. I to właśnie on, mszcząc się, miał zastrzelić autora „Sklepów cynamonowych”.

A.K.D.: To wersja śmierci przekazana przez Jerzego Ficowskiego. Jest też wiele świadectw ludzi, którzy byli w tym czasie w Drohobyczu i które można przeczytać w archiwach. Wybrałam 13, bo to dla mnie magiczna cyfra. Chciałam pokazać, jak wiele jest obrazów tej śmierci. Bo tak naprawdę nie wiemy, jak Schulz zginął. Każdy w tym strasznym czasie widział to inaczej, zapamiętał inaczej i przekazał inaczej. Podobnie było z kwestią pochówku. Jedni twierdzili, że leżał kilka dni na bruku, inni że jego zwłoki od razu zostały zakopane w zbiorowej mogile. Wydało mi się to symboliczne, ponieważ kiedy umierał Żyd, było to bardzo ważne wydarzenie nie tylko w życiu rodziny. Istniała specjalna organizacja, która zajmowała się całym procesem pochówku, otaczała go niezliczonymi rytuałami. Dbano o ciało, myto je, ubierano. W przypadku Schulza, niezależnie jaką wersję wydarzeń się przyjmie, wszystko było wyzute z człowieczeństwa.

PAP: Czy po 10 latach pracy nad książką jest pani w stanie powiedzieć, że wie już wszystko o tym twórcy?

A.K.D.: Absolutnie nie, choć uważam, że ta biografia kończy jakiś etap w moim życiu związany z tym artystą. Schulz sprowokował mnie nie tylko do napisania tej książki, ale też do zrealizowania dwóch projektów artystycznych, zatytułowanych „Szpilki” i „Emeryty”. Pierwszy z nich powstał w 2012 r, kiedy odbywały się obchody okrągłej rocznicy urodzin artysty. Zbierałam wtedy wśród kobiet z całego świata buty. Dzięki temu miałam ogromną kolekcję szpilek, które malowałam i zamieniałam w obiekty sztuki. Te buty były moim prezentem dla Schulza i Drohobycza, w którego przestrzeni miejskiej powstała ta instalacja. Nawiązywały one do fetyszu Schulza związanego z kobiecymi stopami, ale też do Holocaustu, z którym buty się kojarzą. Kontynuacją tej akcji były szyte przeze mnie dwumetrowe obiekty o nazwie „Emeryty”, które składały się na opowieść rozciągającą się między dzieciństwem a dorosłością przedstawianej osoby. To właśnie wtedy, gdy byłam na etapie zbierania archiwaliów związanych z Schulzem, narodziła się we mnie chęć napisania jego biografii. I tak po 10 latach pracy udało mi się skończyć książkę „Bruno. Epoka genialna”. Ale na pewno nie jest to moje rozstanie z tym twórcą.

Anna Kaszuba-Dębska jest malarką, graficzką, ilustratorką, pisarką i reżyserka filmów animowanych, a także reklam. Współtworzy Fundację Burza Mózgów organizującą największy w Europie Festiwal Literatury dla Dzieci. Jest też autorką książki „Kobiety i Schulz”.