Tim Burton nie kryje, że „Frankenweenie” to jedno z jego ukochanych dzieł. Od początku pomyślane było jako pełnometrażowy film zrealizowany techniką animacji poklatkowej, która fascynowała go od czasu obejrzenia „King Konga”Coopera i Schoedsacka z 1933 roku.

Frankensteinowski mit stworzenia ożywa w rękach rozmiłowanego wmakabresce Tima Burtona, multimedialnego artysty znakomicie rozumiejącego komiczny potencjał tkwiący w horrorze. Amerykański filmowiec drastycznie zmienia jednak wydźwięk kanonicznej opowieści. Znikają obecne zarówno w powieści Mary Shelley, jak iwjej licznych adaptacjach kwestia wyrzeczenia się odpowiedzialności oraz lęk wywołany nieograniczonymi możliwościami nauki. Niepokoje epoki wiktoriańskiej zostały zastąpione dylematami właściwymi pokoleniu wchodzącemu w dorosłość już w nowym tysiącleciu. Burton rezygnuje także z kluczowego pytania o etyczne granice zabawy w Boga. Moralny aspekt aktu ożywienia martwego ciała wciąż ma we „Frankenweenie”znaczenie, ważniejsze są jednak jego praktyczne konsekwencje. To zresztą nie pierwsza Burtonowska przeróbka mitu frankensteinowskiego. Amerykanin podejmował ten temat już choćby w „Edwardzie Nożycorękim”. Tim Burton nie kryje, że „Frankenweenie” to jedno z jego ukochanych dzieł. Od początku pomyślane było jako pełnometrażowy film zrealizowany techniką animacji poklatkowej, która fascynowała go od czasu obejrzenia „King Konga”Coopera i Schoedsacka z 1933 roku.

Z uwagi na ograniczenia czasowe i budżetowe ciążące na początkującym jeszcze artyście, pierwsza próba sfilmowania tej historii – podjęta przed niemal trzydziestoma laty – zakończyła się sukcesem połowicznym. Chociaż Burtonowi udało się doprowadzić do realizacji projektu, była to zaledwie półgodzinna aktorska namiastka większego projektu. Studio Disneya, rozczarowane efektami pracy reżysera, zrezygnowało z jego usług. Jak na ironię to właśnie Burton będzie potem autorem jednego z największych hitów w historii wytwórni – „Alicji wKrainie Czarów”(2010). „Frankenweenie” to także film osobisty. Burton widzi w Wiktorze ożywiającym swojego ukochanego, potrąconego przez samochód, psa odbicie samego siebie sprzed lat. Energicznego chłopaka z nieokiełznaną wyobraźnią, który na strychu kręci amatorską kamerą krótkie horrory inspirowane klasykami o gigantycznych potworach. I choć dzisiaj jest już w pełni świadomym swojej artystycznej wizji twórcą, Burton nadal pielęgnuje w sobie młodzieńcze fascynacje kinem, które niegdyś go ukształtowało. Już wcześniej dawał temu rozliczne dowody.

Jeden ze swoich długich metraży poświęcił Edowi Woodowi, reżyserowi kojarzonemu z tanim kinem klasy wątpliwej. Do pierwszej wersji „Frankenweenie” oraz dowspomnianego „Edwarda Nożycorękiego” angażował zaś weterana horrorów Vincenta Price’a. Rysy tego kultowego aktora nosi zaś w nowym filmie nauczyciel, pan Rzykruski (głosu udzielił mu Martin Landau, który w„Edzie Woodzie” zagrał inną legendę horroru, Belę Lugosiego). Tym samym nowe dzieło Burtona staje się także przewrotnym i niedosłownym tekstem autobiograficznym. A także autotematycznym. Hołd oddany złotej erze horrorów Universalu objawia się tutaj w postaci licznych, acz nienachalnych cytatów, które zręcznie wplecione są w akcję filmu. Kinofilskie nawiązania nie przytłaczają właściwej treści filmu, który, w dużym skrócie, namawia do podejmowania kreatywnych działań i właściwego skanalizowania energii wyzwolonej przez młodzieńczy bunt.

Frankenweenie | USA 2012 | reżyseria: Tim Burton | dystrybucja: Disney | czas: 87 min | Recenzja: Bartosz Czartoryski | Ocena: 5 / 6