Przemysław Wojcieszek staje się kimś w rodzaju nieprzyjemnego bękarta polskiego kina. Uwaga, to komplement!

Nawet jeżeli reżyser „Sekretu” potyka się i popełnia błędy, jego ryzykanckie próby są dla mnie o wiele ciekawsze od kolejnych produkcji pochodzących ze wspólnej matrycy. Trudno oczekiwać, że jego nowy film podbije polskie kina albo sprowokuje do wielkiej publicznej debaty. To obraz hermetyczny, nieprzyjemny, miejscami artystycznie wątpliwy, jestem jednak przekonany, że reżyserowi udała się rzecz o wiele ważniejsza niż jednosezonowa aprobata widzów i krytyki.

Jego film już znalazł miejsce w historii polskiego kina. Za ileś lat będziemy wspominali „Sekret” jako jaskółkę zmian w kontekście nieuchronnej emancypacji języka na gruncie polskiego kina artystycznego. I nie chodzi jedynie o zabiegi czysto formalne – nerwowy montaż, twórcze wykorzystanie ujęć poklatkowych, wreszcie bazującą bardziej na emocjach bohaterów niż obserwacji zdarzeń kamerę Jakuba Kijowskiego. Sukces „Sekretu” opiera się przede wszystkim na zmianie paradygmatu w postrzeganiu polskiej historii przez medium filmowe. Dotychczas zdecydowana większość tytułów mierzących się z dwudziestowiecznym dziedzictwem bazowała na matrycy wypracowanej jeszcze w latach 50. ubiegłego wieku. Romantyczna kalka wywiedziona z wielkiego literackiego magazynu mickiewiczowskich widm oraz narodowego mesjanizmu postrzegała każdą przeszłość poprzez sepiową zasłonę wyostrzającą status ofiary oraz kluczową rolę bohatera oddającego dla ojczyzny dziewictwo albo życie. Klasyczny filmowy „zły” był zaś z góry skazany na mozolną drogę do rehabilitacji: od ekspiacji po pokutę. Ów narracyjny schemat przetrwał od „Kanału” do „Pokłosia”. Pod względem artystycznym konkretne tytuły były różne, łączył je jednak wspólny garb polskiego katolicyzmu oraz romantyczne dziedzictwo. Tymczasem Wojcieszek stawia pod znakiem zapytania celowość kontynuowania tego rodzaju stylistycznych zagrywek dla niepoznaki przebranych w kino gatunkowe albo rozliczeniową książkę skarg i wniosków.

Trwa ładowanie wpisu

Przesłaniem „Sekretu” jest unaocznienie zbiorowego grzechu amnezji. Wykroczenia wobec innych – w tym przypadku chodzi o Żydów, ale kontekst jest przecież o wiele szerszy – zostały przysypane popiołem w Środę Popielcową. Rozgrzeszenie przyjęte, „więcej grzechów nie pamiętam”, obcych wprawdzie nadal nie lubię, ale komu to przeszkadza. Wojcieszek poupychał do filmu myśli ufryzowane jak francuskie pieski i nieuczesane myśli-kundle. Sceny a la Bergman i a la Harmony Korine. Odkrywający ponurą przeszłość dziadka Ksawery nie bardzo wiadomo dlaczego jest także fotogeniczną drag queen, a jego przyjaciółka mówi trochę w jidysz, za to myśli jakby po polsku – i nie są to przemyślenia szczególnie głębokie. Skądinąd aktorzy grający te postaci – Agnieszka Podsiadlik i Tomasz Tyndyk – proponują w filmie zupełnie nowy typ ekspresji. Na granicy szarży, emocjonalnego wybuchu, neurotycznego trzęsienia ziemi. Oboje są fascynujący, trudno oderwać od nich wzrok.

Kiedy w co drugiej recenzji „Sekretu” czytam, że twórca „Made in Poland” tym razem grubo przesadził – poupychał do filmu wszystko, co obecnie modne na intelektualnych salonach warszawki, a chcąc wypaść mądrze, zwyczajnie się ośmieszył – czuję się zdezorientowany. Polemika z dezynwolturą reżysera nie powinna przesłaniać oczywistych dla mnie zalet projektu. „Sekret” to kino artystowskie. Wykoncypowane, natrętne w serwowaniu tez, równocześnie będące cennym autorskim głosem przewartościowującym estetyczne i ideologiczne wartości obowiązujące w polskim kinie. „Sekret” rozdrażnił mnie i zachwycił. Cytując klasyka: jestem za, a nawet przeciw.

Sekret | Polska 2012 | reżyseria: Przemysław Wojcieszek | dystrybucja: Nowe Horyzonty | czas: 82 min | Recenzja: Łukasz Maciejewski | Ocena: 3 / 6