"Gra Endera" jest przede wszystkim widowiskiem. Wystawnym, lecz niestety nudnawym i zaskakująco mało emocjonującym.

Nie jestem entuzjastą powieściowego cyklu Orsona Scotta Carda o Enderze – swoją przygodę z serią skończyłem na drugim tomie. Ciężko mi zatem ocenić, czy film Gavina Hooda spełnia oczekiwania czytelników. Ale jako rozrywka sprawdza się niestety średnio. Przeniesiona na ekran proza Carda przypomina młodzieżową wersję „Żołnierzy kosmosu”. Podobnie jak tam akcja rozgrywa się w szkole wojskowej, szykującej ludzi do walki z owadopodobnymi kosmitami. Tyle że w „Grze Endera” kadetami są kilkunastoletnie dzieci – dowództwo armii dochodzi bowiem do wniosku, że jedynie młode umysły, pozbawione złych nawyków (a jednocześnie zaprawione w walkach toczonych w grach komputerówych), są w stanie wygrać nadchodzącą wojnę.

Dla Endera kariera wojskowa to spełnienie marzeń, ale z biegiem czasu przekona się, że nie wszystko, co widzi, zgadza się z propagandową wersją rządu. Hood w ślad za Cardem stawia parę ważnych pytań o granice moralności i słuszność toczonych wojen (chwilami nietrudno w „Grze Endera” odnaleźć aluzje do naszej rzeczywistości), jednak jego film jest przede wszystkim widowiskiem. Wystawnym, lecz niestety nudnawym i zaskakująco mało emocjonującym. Asa Butterfield – świetny przecież w „Hugo” Martina Scorsese – nie jest w stanie udźwignąć ciężaru głównej roli (niemal wcale nie znika z ekranu). Na szczęście są niezłe drugoplanowe role Harrisona Forda i Bena Kingsleya oraz mocny, dający do myślenia finał

Gra Endera | USA 2013 | reżyseria: Gavin Hood | dystrybucja: Monolith | czas: 114 min | Recenzja: Jakub Demiańczuk | Ocena: 3 / 6