Jest jednym z najbogatszych aktorów Hollywood, ikoną popkultury. Ale Harrison Ford uparcie powtarza, że aktorstwo to rzemiosło, a o jego karierze w dużym stopniu zadecydował przypadek.

Moment, kiedy po raz pierwszy czyta scenariusz, Harrison Ford uważa za wyjątkowy. „Wszystko jest wtedy świeże. Przechadzam się po jakichś ulicach, nie wiedząc jeszcze, dokąd prowadzą. Te pierwsze reakcje, jakie wywołuje we mnie tekst, są dla mnie bezcenne. Nieustannie do nich wracam, kiedy film już powstaje” – mówi. Dla niego bohater liczy się wtedy, kiedy jest użytecznym narzędziem do opowiedzenia historii. Z pedantyczną dokładnością wczytuje się w teksty scenariuszy, wychwytuje każdy niuans, spędza całe dnie, próbując zrozumieć, w jaki sposób postać, którą ma zagrać, przyczynia się do wykreowania opowieści. Jak twierdzi, „reszta to przebieranie się i staranie, by wypaść wiarygodnie”.

Lubi żartować, że jako człowiek czuje się Irlandczykiem, jako aktor – Żydem. Urodził się w Chicago jako syn Żydówki rosyjskiego pochodzenia i irlandzkiego katolika, a jego kariera miała się okazać wielkim spełnieniem amerykańskiego snu. W wywiadach często opowiada, że wszystko w jego życiu zdarzyło się przypadkiem. Na lekcje aktorstwa w college’u zapisał się podobno z lenistwa. „Nikt mnie nie uprzedził, że wiązało się to z koniecznością wystąpienia na scenie” – mówił, będąc gościem programu „Za drzwiami Actors Studio”. Mija właśnie czterdzieści lat, odkąd na planie „Amerykańskiego graffiti” młodego Forda poznał George Lucas. Gdyby nie to, być może przyszły Indiana Jones do dziś byłby stolarzem, wykonującym zlecenia dla kalifornijskich artystów. W ten sposób przez długi czas zarabiał na życie. „Gwiezdne wojny” przewróciły wszystko do góry nogami. Lucas szukał nowych twarzy. Początkowo nie brał Forda pod uwagę, poprosił go tylko o czytanie scenariuszowych kwestii podczas przesłuchań aktorów. Harrisonowi poszło na tyle dobrze, że po zakończeniu castingu rola Hana Solo trafiła do niego. Postać tego po trosze cynika, po trosze cwaniaka, który w czwartej części sagi ratuje księżniczkę Leię z czystego wyrachowania, okazała się wielkim przełomem w karierze Harrisona Forda. Pod koniec lat 70. był już gwiazdą wielkiego formatu. Wkrótce miał zyskać kolejne ekranowe wcielenie, które na długie lata zapadnie widzom w pamięć.

„Indiana Jones był dużo inteligentniejszy od Hana Solo. Dawał więcej możliwości” – opowiadał Ford w jednym z wywiadów. Lubił Indianę Jonesa, bo ten łowca przygód w obowiązkowym kapeluszu fedora w głębi duszy był wrażliwcem o skomplikowanej osobowości. Filmy „Poszukiwacze zaginionej arki” (1981) i „Ostatnia krucjata” (1989), gdzie wykreował mistrzowski duet z Seanem Connerym, pozwoliły mu stworzyć kolejnego bohatera masowej świadomości. Harrison nie obawiał się jednak aktorskiego zaszufladkowania. Produkcje Lucasa i Spielberga uczyniły z niego ikonę popkultury, ale w międzyczasie zdobył nominację do najważniejszej nagrody amerykańskiego przemysłu filmowego. Brawurowa rola detektywa Johna Brooka, który uczestnicząc w śledztwie, trafia do hermetycznego środowiska amiszów, w „Świadku” Petera Weira (1985) przyniosła mu uznanie krytyków. On sam największym sentymentem darzy te z ról, które nie przysporzyły mu oszałamiającego sukcesu komercyjnego. Uwielbia sfrustrowanego ekscentryka, jakim jest Allie Fox z „Wybrzeża Moskitów” Weira, choć publiczność w tym nietypowym wcieleniu przyjęła go chłodno. Ciepło wspomina rolę prawnika Henry’ego Turnera, który po doznanym wypadku traci pamięć i emocjonalnie cofa się do stadium dziecka w „Odnaleźć siebie” Mike’a Nicholsa (1991). Widzowie chyba najbardziej lubią, gdy gra złożonych psychologicznie bohaterów w filmach akcji, takich jak „Ścigany” (1993), gdzie oprócz aktorskiego kunsztu Ford pokazał, że doskonale radzi sobie z najbardziej karkołomnymi akrobacjami. Amerykański aktor przekonuje, że jego zawód to nie gwiazdorstwo, ale rodzaj usługi. Nigdy nie chciał być reżyserem, woli być częścią zespołu. Pytany o to, jakie jest jego ulubione słowo, odpowiada: „Doskonały”.

Ford: To jest era młodych

Co zdecydowało o tym, że chciał pan zagrać pułkownika Hyruma Graffa?

Uważałem, że to bardzo dobry scenariusz, i od razu zrozumiałem, jaką funkcję mój bohater miał spełniać w całej opowieści. Zawsze, kiedy rozważam przyjęcie roli, zastanawiam się nad tym, jaki bagaż emocji postać wkłada do historii i w jaki sposób umożliwia jej opowiedzenie.

To nie pierwszy film science fiction w pańskim dorobku. Lubi pan ten gatunek filmowy?

Nigdy nie patrzę na kino pod kątem gatunku. Najważniejsze, by opowieść była ciekawa, niezależnie od tego, gdzie się rozgrywa. Ale jest jedna rzecz, która w filmach science fiction jest wyjątkowa – tu można doświadczać czegoś, co nie jest częścią naszej codzienności. To wizje, które potrafi wyrazić tylko utalentowany artysta będący w stanie wyprzedzić myślą nasze czasy. Książka, na podstawie której nakręciliśmy „Grę Endera”, powstała 28 lat temu. Jej autor, Orson Scott Card, przewidział wynalezienie internetu, przewidział technologię ekranów dotykowych i istnienie militarnych robotów. Pod warstwą fabularną kryje się głęboka mądrość i umiejętność przewidywania przyszłości, a to niewątpliwa wartość.

Jeszcze 30 lat temu takie wynalazki jak smartfony były czymś zupełnie nie do wyobrażenia. Nadąża pan za tymi wszystkimi nowinkami technologicznymi?

To szaleństwo. Mam dwunastoletniego syna i kiedy go obserwuję, zawsze zadziwiają mnie dwie rzeczy. Pierwsza to ilość czasu, jaką jest w stanie ci ukraść jedno małe urządzenie. A druga to ogromne spektrum rozmaitych umiejętności, jakich nabywają młodzi ludzie, korzystając z nowoczesnych technologii. Wiele razy syn próbował pokazać mi coś prostego w smartfonie, ale kiedy widzi, że kompletnie nic z tego nie rozumiem, macha na mnie ręką i robi to za mnie. To jakieś niesamowite umiejętności, nie mam pojęcia, skąd one się biorą. O tym, po części, opowiada też film. W filmowej opowieści młodzi ludzie stają się przywódcami w międzygalaktycznej wojnie, bo to oni potrafią szybko przyswajać informacje i wykorzystywać je praktycznie. Dzięki temu są w stanie opracowywać strategie. W warstwie psychologicznej jest to bardzo prawdziwe. Umiejętności młodych stają się czymś wartościowszym od wiedzy dojrzałych umysłów. W tych okolicznościach młodzi muszą zdać sobie sprawę, że odpowiedzialność, jaka spoczywa w ich rękach, jest wyjątkowa.

Rozmawiała Matylda Liro