Trzeba mieć pozycję Paola Sorrentina, żeby zdecydować się na filmowy dialog z mistrzem pokroju Federica Felliniego.

"Wielkie piękno” oglądałem po raz pierwszy w czerwcu ubiegłego roku na festiwalu w Karlovych Varach. Gigantyczna sala kinowa, kilkaset twarzy oraz film zawłaszczający całą przestrzeń skupienia. Im dłużej, tym lepiej: marzyłem, żeby piękno trwało wiecznie, jak Rzym – miasto, o którym opowiada Sorrentino. Oglądając, znowu czułem się jak dzieciak, jak filmowy neofita. Elementarz zachwytu. Inspiracja „Słodkim życiem” jest w „Wielkim pięknie” oczywista, ale to twórcze przełożenie. Sorrentino odwzorowuje frenezję struktur arcydzieł FeFe. Kamera ugania się za linearnym porządkiem, ale sens ucieka, gubi się, tworzy alternatywny filmowy dekalog, w myśl którego „Wielkie piękno” staje się kantatą o nieumiarkowaniu: metrażu, scenariusza, jedzenia, picia, seksu.

Toni Servillo jako porte-parole Mastroianniego z arcydzieła Felliniego nie ma jasności pierwowzoru Marcella. Jep utracił swój czas, nie czeka na nagrodę w postaci vouchera na spełnienie, ma za sobą wszystkie post-felliniowskie rewolty, rozczarowania, nową pruderię wywołaną AIDS oraz stare jak Rzym popędy. Świetnie się zapowiadał, ale jego blask wypłowiał i niewiele może pomóc stroboskopowe światło sobotniej nocy albo nieskazitelne garnitury obnoszone przezeń z lekkością innego włoskiego oraz Fellinowskiego klasyka – Casanovy. Autor „Boskiego” doskonale waży proporcje. Jep, wyrafinowany hedonista, nie jest jedynie cynicznym graczem zdającym sobie sprawę z jałowości życia, które prowadzi. Ma charyzmę Charlusa z „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta. Czuje ciężar sceptyka, rozumie więcej i głębiej, niż może zademonstrować. Toni Servillo wykorzystał każdą sekundę ekranowej obecności, żeby nadać postaci tragiczny rys, ambiwalencję i siłę.

Niestety, Jep nie pasuje do nowych czasów. Jest za stary, pamięta zbyt wiele. Towarzystwo akceptuje go na zasadzie ciekawostki, dobrze zakonserwowanej osobliwości z innego rozdania. Stał się punktem odniesienia i jednocześnie wyrzutem sumienia. Kamuflowana marność Jepa stanowi dowód nicości czasów, w których się nie odnalazł.

Neapolitańczyk Paolo Sorrentino, od dwudziestu lat mieszkający w Rzymie, portretuje wieczne miasto z miłością i okrucieństwem. Autor „Przyjaciela rodziny” potrafi być megalomański i bezlitosny. W Rzymie nie można inaczej. Pogarda nicuje się z samotnością, a seks to na pewno nie miłość. Być może „Satyricon” według Sorrentina nie ma siły kreacji Felliniego. Twórca „Wszystkich odlotów Cheyenne’a” nie ustanawia autorskiego języka, nie jest także tak przenikliwym intelektualistą jak Antonioni, w warstwie znaczeniowej poprzestaje w gruncie rzeczy na ogólnikach, są to jednak oczywistości prezentowane w stylu wręcz zachwycającym. Kronika wypadków miłosnych i erotycznych, nocne kąpiele w fontannach stygmatyzowanych niegdysiejszą balangą z udziałem Anity Ekberg, święci i uzurpatorzy, pozerzy i celebryci. „Dolce vita” według Sorrentina to muzyka Góreckiego, wykopiowania z literackich pomników różnej rangi – od Celine’a po modlitewnik – i długi kac nad ranem. A prawdziwe piękno, wielkie piękno Rzymu? Ujawnia się w okolicznościach najmniej spodziewanych – nieoczekiwanej repryzie z młodości, bo tylko wtedy potrafimy kochać naprawdę; w usłyszanej mimochodem, dobrze znajomej melodii docierającej z otwartego okna; albo w słodkiej tandecie uosabianej przez pop naszego życia: festiwalowe piosenki dyżurnych szansonistek, umiłowane gadżety czy upoczciwiony design, w którym czujemy się pewnie i bezpiecznie.

„Co to? Skąd to nagłe szczęście, które przyprawia mnie o drżenie i daje mi siłę życia” – pytał Guido Anselmi w „Osiem i pół” Felliniego. – „Błagam was o przebaczenie, słodkie istoty. Jakże słuszną jest rzeczą kochać was i jakie to proste. Czuję się wolny. Wszystko teraz wydaje mi się dobre, wszystko ma sens i jest prawdziwe”. W lipcu zeszłego roku wspominałem filmy Sorrentina i Felliniego w Rzymie na wakacyjnym festiwalu filmowym. W ciemną „Noc”, trochę jak z Antonioniego, ruszyliśmy na Campo di Fiori. Knajpa artystyczna, dla Włochów, raczej nie dla turystów. Usiadłem w kącie, niewidzialny, nieatrakcyjny, dookoła odbywała się zaś kolorowa feeria. Bachanalia witalności: głuchoniema modelka adorowała własne zdjęcie, starszy pan w bawarskiej kurtce grał Bacha, ktoś zaczął płakać, ktoś inny śmiał się do utraty tchu, melancholia i szał niebieskich ciał. To byli aktorzy Felliniego, sceny jak z Sorrentina. „Wielkie piękno” dla każdego.

Wielkie piękno | Włochy, Francja 2013 | reżyseria: Paolo Sorrentino | dystrybucja: Film Point Group | czas: 142 min | Recenzja: Łukasz Maciejewski | Ocena: 5 / 6