„Scena zbrodni” Joshuy Oppenheimera przekracza granice dokumentu. Historia jest okrutna, forma dwuznaczna. Do końca seansu miałem nadzieję, że chodzi o mistyfikację.

Taki miły starszy pan. Anwar Congo. Białe spodnie, kolorowa koszula, buty w szpic. Zamiast sentymentalnych wspomnień z przeszłości usłyszymy sentymentalne repryzy bestialstwa. Congo z uśmiechem pokazuje, jak przy pomocy drutu udusił setki osób. Dlaczego akurat drut? Ponieważ w ten sposób szybciej załatwiało się sprawę, potem można było skoczyć jeszcze na mojito. Następnie Anwar Congo zaczyna tańczyć przed kamerą. Po prostu zrobiło mu się wesoło. Indonezja interesuje nas o tyle, o ile. Folder wakacyjny ze ślicznymi dziewczętami. Ale kto słyszał o ludobójstwie w Indonezji sprzed półwiecza? W 1965 i 1966 roku, po puczu i przejęciu władzy przez armię, zamordowano około miliona obywateli państwa. Narazić mógł się każdy i w zasadzie każdy mógł się okazać „komunistą”: polityk, robotnik, związkowiec, artysta lub przedstawiciel mniejszości etnicznych. Masowe egzekucje odbywały się za cichym przyzwoleniem Stanów Zjednoczonych, które po doświadczeniach wojny z Wietnamem uznały metody indonezyjskiej armii za mniejsze zło, korzystniejsze od ewentualnego przejęcia władzy przez prawdziwych lub domniemanych komunistów. W dokumencie oglądamy na przykład entuzjastyczny artykuł z „New York Timesa” stawiający Indonezję jako wzór do naśladowania. „Tylko tam ekspresowo uporali się z czerwonymi”. Rzeczywiście, ekspresowe tempo.

38-letni dokumentalista Joshua Oppenheimer dowiedział się o masakrze przez przypadek, zbierając materiały do innego dokumentu. Historia go poraziła. W efekcie wybrał tylko jedno indonezyjskie miasto, Medan i zaprosił do filmu najaktywniejszych egzekutorów śmierci nazywających siebie „filmowymi gangsterami”, rozmiłowanymi w amerykańskim kinie gatunkowym. Ale podobnych miejsc w Indonezji były dziesiątki. Zarówno dawni zabójcy, jak i ich potomkowie oraz sympatycy odpowiadającej za rzeź organizacji o nazwie Panczaszila nigdy nie zostali rozliczeni. Przeciwnie, cieszą się szacunkiem, żyją w bogactwie. Każda wątpliwość dotycząca ich przeszłości zbywana jest sentencjonalnym westchnieniem: „Walczyli za naszą wolność, uratowali przed krwiożerczymi komunistami”. W kraju, w którym nadal rządzi junta, mordercy nie tylko są na wolności, lecz także traktuje się ich o wiele lepiej niż potomków ofiar. Oppenheimer wspomina, że reakcja dawnych dowódców brygad śmierci na propozycję udziału w filmie była zdumiewająca. Nie tylko zgodzili się na odegranie przed kamerami rytuałów zabijania, lecz uznali także, że film Oppenheimera przywróci im należne miejsce w gronie celebrytów popkultury, którą od lat byli zafascynowani. Film ma bowiem obsesyjną konstrukcję. Nie wiadomo, w którym momencie kończy się realizm, a zaczyna bezlitosna groteska. Mordercy wdzięczą się do kamer, pysznią morderstwami, z samozadowoleniem słuchają komplementów na własny temat.

Oppenheimer pyta w filmie nie tyle o genezę zapomnianej zbrodni, ile o bezwzględność ludzkiego charakteru, „zwyczajnego zła”, odnawiającą się stale, niezależnie od czasów i miejsca: w indonezyjskim Medanie, ale też hitlerowskich Niemczech, stalinowskiej Rosji, w Syrii czy na ukraińskim Majdanie. Padają strzały, umierają ludzie, zbrodniarze śpią spokojnie.

Scena zbrodni | Dania, Norwegia, Wielka Brytania 2012 | reżyseria: Joshua Oppenheimer | dystrybucja: Against Gravity | czas: 115 min | Recenzja: Łukasz Maciejewski | Ocena: 5 / 6