Dla polskiej imigrantki symbol ten szybko staje się zjadliwie ironiczny, gdyż na granicy zostaje rozdzielona z poddaną kwarantannie siostrą i deportowana. ewa ucieka się jednak pod protekcję nowojorskiego przedsiębiorcy robiącego w rozrywce, czyli, bez owijania w bawełnę, alfonsa, niejakiego Bruna, który łapówkami ratuje dziewczynę z opresji. Co dzieje się dalej, zgadnąć chyba nietrudno.
„Imigrantka” z pewnością kusi starannie wystylizowanym ponuractwem miejskiego gąszczu z betonu, szkła i stali. Szarzyzna zakradająca się do każdego kąta pozwala wierzyć, że nad amerykańską metropolią początku lat 20. nieustannie unoszą się burzowe chmury, zresztą i sama ewa swój los widzi w barwach sepii. Nawet erotyczne tańce urządzane przez Bruna w podrzędnej spelunie mają w sobie tyleż burleskowego wdzięku i energii, co chochole pląsy. amerykański sen nie będzie udziałem katowiczanki. Gray bezlitośnie wikła ją w miłosny trójkąt, mnożąc kolejne nieszczęścia, sprowadzając na dno dna, od którego jeśli się nie odbije, to na zawsze ugrzęźnie w mule. Na scenie pojawia się też empatyczny magik Orlando, któremu ewa wpada w oko, lecz kobieta nie może opuścić miasta bez siostry, na której leczenie zarabiać ma, dzięki pośrednictwu obrotnego Bruna, dotrzymując towarzystwa jego nadzianym klientom.