O ogromnej popularności twórczości kanadyjskiego pieśniarza w Polsce mówił w rozmowie z PAP dziennikarz muzyczny Piotr Metz, przypominając, że „mówimy o epoce lat 70., kiedy byliśmy w dość szczególnej sytuacji, a muzyka Leonarda Cohena wpisywała się w nią - dzięki Maciejowi Zembatemu i temu, że pojawiły się tłumaczenia na język polski – tę alternatywną rzeczywistość do tej, która była za oknem, którą myśmy tak kontestowali poezją, muzyką, sztuką właśnie. Nie da się pominąć postaci Macieja Zembatego w popularyzowaniu twórczości Cohena w Polsce. To rzecz fundamentalna” – podkreślił.
Jak dodał, gdy w latach 80. Cohen przyjechał do Polski „wyraźnie opowiedział się za naszymi dążeniami do wybicia się na niepodległość". "Pozostał już kimś w rodzaju ojca duchowego już na zawsze. W Polsce zawsze też bardzo ceniliśmy bardów” – zauważył.
„Jego pożegnalna płyta jest wstrząsająca. Nie zauważyliśmy trochę, że Cohen z poety-barda stał się szalenie ważną postacią dla światowej muzyki popularnej. Że wyszedł z niszy piosenki, kojarzonej ze studentami i rozciągniętymi swetrami, przeznaczonej dla bardzo określonego odbiorcy i stał się po prostu wielkim artystą mainstreamowym, mówiącym do wszystkich, podobnie jak Bob Dylan, kimś w rodzaju wieszcza. Szczególnie, że – i jest to jego wielka zasługa – pięknie się starzał, przepraszam za określenie, a nie wszystkim jest to dane" - powiedział Metz.
Nawiązał do najnowszej, jak się okazało ostatniej płyty Leonarda Cohena, wydanej w październiku „You Want It Darker”, mówiąc, że „Cohen się pożegnał na tej płycie. Musiał mieć świadomość, że to ostatnia płyta i zatoczył pewne koło: powrócił do +Songs of Love and Hate+ z 1973 r., oczywiście nie powrócił dosłownie – chodzi o klimat, jaki ma ta płyta. Wrócił do swoich żydowskich korzeni; w pierwszym singlu tytułowym jest piękny refren, śpiewany po hebrajsku. Trudno wyobrazić sobie piękniejsze pożegnanie. To pożegnanie równe piękne jak pożegnanie Davida Bowiego” – ocenił.