Z racji naszego położenia w łańcuchu pokarmowym światowej kultury często musimy dojadać resztki z pańskiego stołu albo spożywać pokarmy przeżute już dawno przez kogoś innego. Jakąkolwiek metaforę by tu zastosować, często są to dania niezbyt smaczne; co rusz okładkowe blurby zapowiadają kolejne amerykańskie albo brytyjskie arcydzieła, które okazują się w najlepszym razie przeciętną literaturą, w najgorszym zaś – sztampową, stereotypową, niewartą uwagi słabizną. Jak z tej góry papieru wyłowić teksty wartościowe? Obawiam się, że jedynie metodą prób i błędów. W świecie, w którym wszystko przykrywa gruba folia marketingu, człowiek przeważnie porusza się po omacku. Ale czasami – inaczej nie warto byłoby w ogóle próbować – czekają na niego nagrody i odkrycia. Na przykład pisarstwo Davida Fostera Wallace’a.
Jeśli chodzi o Wallace’a, to nie ma chyba ani grama przesady w stwierdzeniu, że był pisarzem onieśmielająco wybitnym; był też pisarzem w pewnym sensie, przynajmniej w osobistym mniemaniu, niespełnionym – w 2008 roku odszedł śmiercią samobójczą w wieku zaledwie 46 lat, pozostawiając rozgrzebany i niedokończony manuskrypt powieści („The Pale King”), z którą męczył się od blisko dekady. Z depresją i nerwicą lękową męczył się znacznie dłużej, bo od wczesnej młodości. Naturalnie wielu twórców zmaga się z demonami swojej psychiki i wielu w taki czy inny sposób przetwarza te zmagania na literaturę, ale Wallace miał zdumiewający dar jednoczesnego abstrahowania od własnej udręczonej duszy i głęboko personalnego pozostawania w centrum wydarzeń. Czyli – by posłużyć się pewnym paradoksem – pisząc o sobie, nie pisał o sobie, a nie pisząc o sobie, pisał o sobie. Czytelnik w literackiej rzeczywistości Wallace’a – rzeczywistości trudnej, porośniętej kolczastymi krzewami, zasadniczo dość nieeuklidesowej – nigdy nie bywa osamotniony, zawsze ma bliskiego towarzysza w postaci autora. Ale jeśli zapragnąłby spojrzeć mu znienacka w oczy, dojrzy tylko plecy, ruchomą sylwetkę, zamazany profil.
Odwołuję się desperacko do powyższych przenośni, ponieważ Wallace umyka tradycyjnym klasyfikacjom. Weźmy „Rzekomo fajną rzecz, której nigdy więcej nie zrobię”, świeżo wydany u nas, a oryginalnie opublikowany w 1997 roku zbiór esejów (czy może – „esejów”) Amerykanina. Wallace nie tyle przekracza w tych tekstach granice między gatunkami literackimi, ile w ogóle owych granic nie zauważa. Zacierają się tu różnice między fikcją a prawdą, naukowym wywodem a prozą artystyczną, naoczną obecnością a skrajnym dystansem, realizmem a symbolizmem, obiektywną refleksją a subiektywnym komentarzem, faktem a metaforą. Tak jakby pod maniakalnym piórem (a raczej długopisem marki Bic, zwanym przez Wallace’a „orgazm opisem”) autora „Infinite Jest” te szczegóły, za pomocą których porządkujemy nasze akty poznania, zamieniały się w coś na kształt pejzażu rozsmarowanego po zewnętrznej stronie okna w pędzącym pociągu. To są doznania relatywistyczne, to jest fizyka przeniesiona żywcem do literatury.
To była też wariacka metoda Wallace’a na powrót do literackiej prawdy, na ucieczkę od postmodernistycznej ironii. Zbiór – kongenialnie przełożony przez Jolantę Kozak – zawiera jedną z najważniejszych programowych wypowiedzi pisarza, esej „E Unibus Pluram: telewizja a fikcja amerykańska”, rzecz o tym, jak przemysł rozrywkowy wchłonął ironię i stworzył nową kulturę wątpiącej w siebie „obrazofikcji”. „Telewizja swoją śliczną rączką trzyma moje pokolenia za gardło – pisał Wallace. – Będę argumentował, że ironia i ośmieszenie są zabawne i efektywne, a jednocześnie powodują skrajną rozpacz i zastój w amerykańskiej kulturze, dla aspirujących autorów fikcji zaś stanowią wyjątkowo trudne problemy”.
Sporą część „Rzekomo fajnej rzeczy...” zajmują też quasi-reporterskie prozy pisane przez Wallace’a na zamówienie rozmaitych czasopism: jest tu zatem groteskowa relacja z wielkich targów rolniczych stanu Illinois, jest autoironiczna opowieść o tygodniowym rejsie luksusowym liniowcem po Karaibach, jest obsesyjnie drobiazgowa historia o pobycie na planie „Zagubionej autostrady” Davida Lyncha, jest wreszcie tekst o elitarnym turnieju tenisowym (Wallace był jako nastolatek zdolnym tenisistą). Pisarz okazuje się, jeśli idzie o techniczne kompetencje, zdolnym kontynuatorem tradycji gonzo journalism, jego reportaże są przy okazji przesiąknięte czarnym, smolistym, ekstrawaganckim humorem. Ale nie warto czytać tych tekstów jako dziennikarskich świadectw – to jest czysta proza napisana z kosmicznym temperamentem, encyklopedyczną erudycją i wrażliwością (kruchością?) człowieka balansującego nad otchłanią, proza o opętaniu i możliwych ścieżkach ku wyzwoleniu.