Opowieści o nich często są pełne emocji i sensacyjnych zwrotów akcji. Rzadko jednak zwraca się uwagę na najbardziej dramatyczny element działalności egzekutorów Armii Krajowej, czyli na to, jak radzili sobie z zabijaniem.
Był 22 maja 1943 r., gdy krótko przed godziną 22 do Adrii przy ul. Moniuszki w Warszawie wszedł Jan Kryst pseudonim Alan. Miesiąc wcześniej skończył 21 lat. Towarzyszyło mu dwóch mężczyzn. Jednym z nich był Jerzy Tabęcki „Lasso”, który dzięki pracy w niemieckim urzędzie miał dokumenty pozwalające mu wchodzić do lokali „Nur für Deutsche”, czyli tylko dla Niemców. A takim miejscem była Adria.
Restauracja rozpoczęła swoją działalność w 1931 r. i z miejsca stała się jedną z najbardziej luksusowych w stolicy. Goście, których mogło zebrać się w środku nawet 1,5 tys., mieli do dyspozycji m.in. zimowy ogród, w którym latały ptaki, bar amerykański, kawiarnię i salę dansingową z obrotowym parkietem. Za projekt tego urządzonego z niemal bizantyjskim przepychem lokalu odpowiadał zespół prowadzony przez cenionych wówczas architektów Jerzego Gelbarda i Romana Sigalina. Nie było więc dla nikogo zaskoczeniem, że gdy podczas okupacji Niemcy zaczęli szukać miejsc tylko dla siebie, ich wybór padł na Adrię.
Kryst dzięki Tabęckiemu dostał się jednak do środka. Gdy wszedł na salę, nie usiadł, tylko szybko namierzył lożę, w której zasiadali gestapowcy. Stanął w pobliżu i czekał. Goście, w dobrych nastrojach podlanych alkoholem, spodziewali się dalszego ciągu miłego wieczoru. Przebywający wówczas w restauracji Włoch Alceo Valcini wspominał, że „kelnerzy uwijali się, roznosząc naczynia, flaszki wina, wermutu, szklanki mięty i kufle piwa”. W końcu światła zgasły, zaczął się występ. Wtedy padły strzały. Valcini naliczył ich pięć.
„O parę kroków ode mnie, po prawej stronie zrobił się zgiełk. Przewracano stoły, naczynia, stołki, butelki. Wycie i krzyki. Po kilku minutach grupa żołnierzy poruszonych do ostatnich granic utorowała sobie przejście wśród tłumu, krzycząc: «Zamach!» i trzymając rewolwery w ręku. Wysoki młodzieniec z twarzą zbroczoną krwią padł na ziemię, gdy rzucono w niego kilkoma krzesłami. To polski zamachowiec, patriota; zabił on w ciągu paru sekund dwóch oficerów i dwóch żołnierzy, strzelając zza marmurowej kolumny w kierunku centralnego ustawionego stołu, przy którym zazwyczaj zajmowały miejsca osobistości niemieckie” – pisał.
Polskie i niemieckie źródła, co rzadkie, były zgodne. W wyniku zamachu przeprowadzonego przez „Alana” zginęło trzech Niemców, oficerów albo urzędników Gestapo – tutaj już opisy się różnią. Opowieść o samej akcji błyskawicznie weszła do kanonu legend Polskiego Państwa Podziemnego. I jak to w legendzie – nie mówi nam całej prawdy.
Klucz do opowieści
Historia strzelaniny w Adrii jest zazwyczaj sprowadzana do wątku motywacji Krysta. „Alan” musiał sobie zdawać sprawę, że nie przeżyje. Szanse na ucieczkę z restauracji pełnej uzbrojonych Niemców były od początku niemal zerowe. Według najczęściej spotykanej, niemal kanonicznej wersji wydarzeń młody zamachowiec był chory na gruźlicę, a lekarze nie dawali mu nadziei na wyzdrowienie. Przekonany, że i tak niebawem umrze, zdecydował się na udział w akcji.
Ta wersja niekoniecznie musi być tą prawdziwą. Według złożonej już po wojnie relacji jego brata Zenona, Jan, owszem, miał problemy ze zdrowiem – kilka miesięcy przed wydarzeniami w Adrii przeszedł zapalenie płuc – ale nie był to stan zagrażający życiu. Decyzję „Alana” brat tłumaczył chęcią „dokonania czegoś niezwykłego”. Miała mu ona towarzyszyć już od września 1939 r., kiedy obserwował efekty niemieckich nalotów. Myśl o zemście na wrogu za dokonywane przez niego zbrodnie długo w nim dojrzewała, aż znalazła ujście.
Niezależnie od tego, która z wersji wydarzeń była prawdziwa, dotykamy tu problemu, który umykał większości piszących nie tylko o zamachu w Adrii, lecz także o setkach innych akcji likwidacyjnych polskiego podziemia.
Matematyka śmierci
Według danych opracowanych jeszcze podczas wojny Armia Krajowa od początku 1941 r. do czerwca 1944 r. przeprowadziła 5733 zamachy na Niemców. I choć liczba ta niemal na pewno jest nieścisła, to pokazuje skalę zjawiska. Każdą z tych akcji ktoś musiał wykonać, biorąc na siebie ciężar zabicia człowieka. Nie zawsze uzbrojonego gestapowca, często kobiety, niekiedy pary, czasem będącej w towarzystwie dzieci.
Według Dave’a Grossmana, byłego podpułkownika armii amerykańskiej oraz profesora psychologii w Akademii West Point, „nie ma wątpliwości, że opór przed zabijaniem bliźnich istnieje i jest potężną miksturą czynników instynktownych, racjonalnych, środowiskowych, dziedzicznych, kulturowych i społecznych”. Żeby pozbawić kogoś życia, trzeba złamać w sobie szereg wewnętrznych barier.
Według danych opracowanych jeszcze podczas wojny Armia Krajowa od początku 1941 r. do czerwca 1944 r. przeprowadziła 5733 zamachy na Niemców. I choć liczba ta niemal na pewno jest nieścisła, to pokazuje skalę zjawiska
W profesjonalnych armiach żołnierze są poddawani specjalnym szkoleniom oraz różnym procesom odczulającym, mającym ułatwić im pociągnięcie za spust w odpowiednim momencie. Grossman na potrzeby swojej pracy stworzył tłumaczącą to „matematykę śmierci”. Do osiągnięcia efektu końcowego, czyli zabicia człowieka, potrzebne jest kilka elementów, m.in. „oczekiwania władzy zwierzchniej” (czyli rozkaz, który częściowo zdejmuje z wykonawcy odpowiedzialność), „rozgrzeszenie przez grupę” (poczucie, że np. koledzy z oddziału zrobiliby to samo) czy „całkowita odległość od ofiary” rozumiana w sensie zarówno odległości fizycznej, liczonej w metrach, jak i kulturowej czy moralnej.
Jednym z głównych elementów tego równania mającego doprowadzić ludzi do tego, że są w stanie zabić, jest moment, w którym przestaną dostrzegać w drugiej osobie człowieka. Dlatego III Rzesza używała w propagandzie języka dehumanizującego, objawiającego się np. w nazywaniu Żydów czy też narodów słowiańskich podludźmi, untermenschen. Obecne w codziennym użyciu sformułowania takie jak „Żydzi – wszy” miały sprawić, że gdy zajdzie taka potrzeba, żołnierze będą w stanie zabijać bez oporów.
Waga słów
To laboratorium śmierci, jakim stały się ziemie okupowanej Polski, sprawiło, że również Polacy zaczęli inaczej patrzeć na Niemców. Bezpośredni wpływ na to miały regularnie powtarzające się doświadczenia, takie jak bombardowania miast, ostrzeliwanie dróg pełnych cywilów we wrześniu 1939 r., a później obozy koncentracyjne, łapanki, uliczne egzekucje, więzienia polityczne, tortury. Te sytuacje sprawiały, że z jednej strony ludzie oswajali się ze śmiercią, a z drugiej przestali traktować Niemców jak ludzi. Tę zmianę widać było w nadawanych im określeniach, takich jak gad, oprawca, krwawy kat, krwawy potwór, albo w hasłach, np. „martwy Niemiec – dobry Niemiec”. Język unikający nazwania wroga człowiekiem widać także w terminach używanych dla opisu akcji. Nie mówiło się o „zabiciu”, ale o „likwidacji” czy „robocie”.
Ten moralny dystans nabierał znaczenia wraz ze zmniejszaniem się fizycznej odległości od ofiary. Im bliżej stało się tego, do którego trzeba było strzelić, tym trudniej było to zrobić. Wiązało się to z prostym faktem dostrzegania wtedy u ofiary większej liczby cech ludzkich. Kolor oczu, kształt twarzy, zmarszczki, uśmiech, smutek, łzy. Wszystko to, czego nie dostrzega się z odległości 100 m czy 1 km. Grossman w swojej pracy „O zabijaniu” udowadnia, że piloci bombowców czy artylerzyści, którzy nie widzą swoich ofiar, mają o wiele większą łatwość oddania strzału od tych, którzy muszą zrobić to, stojąc z nią twarzą w twarz.
Potwierdzenie znajdujemy w wyznaniu Stanisława Likiernika, żołnierza warszawskiej dywersji, który w wywiadzie rzece z Michałem Wójcikiem i Emilem Maratem mówił: „co innego zabić z zimną krwią, na przykład wykonując wyrok sądu, a co innego w akcji. (…) szczęśliwie nigdy nie musiałem strzelać do kogoś bezbronnego, patrząc mu w oczy”.
Chwilę wcześniej stwierdzał jednak, że „zabicie człowieka w tych okolicznościach [gdy przeciwnik również strzela – S.P.] nie robi takiego wrażenia, jak sobie wyobrażacie. Zabiłem go, ale to było jak pstryknięcie palcami. Fraszka. To przykre, co mówię, ale tak jest. Mnie to absolutnie nic nie kosztowało. Trzeba było to zrobić”.
Lucjan Wiśniewski, likwidator z oddziału 993/W, pewnego razu usłyszał od kolegi na moment przed akcją: „Słuchaj, gdyby tu był pluton Niemców, to ja bym się nie bał, ale jak mam strzelać do kogoś i ten człowiek ma zginąć, to ja się tym denerwuję”. Z kolei Jan Rocki, również konspirator z Warszawy, wspominał, jak to podczas wykonywania wyroku na „wyjątkowej kanalii, znęcającej się nad Polakami”, gdy tamten padł przed nim na kolana, zawahał się. Widok człowieka błagającego go o życie sprawił, że na moment zapomniał o rozkazie oraz o tym, że ofiara odpowiada najpewniej za śmierć wielu osób.
Kategoria 18+
Dowódcy oddziałów zajmujących się wykonywaniem egzekucji zdawali sobie sprawę z tego, jakim obciążeniom psychicznym są poddawani ich ludzie. Dlatego też często z nimi rozmawiali, by z jednej strony wybadać, czy ktoś nie potrzebuje przerwy od takich zadań, a z drugiej rozwiewać rodzące się wątpliwości. Wiśniewski we wspomnianej rozmowie opowiadał o swoim przełożonym, który „dużo nam opowiadał o polskiej historii, tłumaczył różne zawisłości. Pamiętam, że mówił nam, że Niemcy mordują dziennie tysiąc ośmiuset ludzi. Pamiętam, że podał tę liczbę. To był 1942 rok, trwała zagłada Żydów. Tysiąc ośmiuset ludzi dziennie! Dziś już znamy skalę tragedii całej drugiej wojny, wtedy te liczby robiły kolosalne wrażenie. I gdy on nam to mówił, popychał nas tak jakby w stronę przekonania, że na to niemieckie bestialstwo musimy odpowiedzieć równie mocno. On mądry był!”.
Żeby ułatwić życie ludziom takim jak dowódca Wiśniewskiego, „góra” Armii Krajowej starała się, aby do wykonywania zadań wyznaczać jedynie tych, którzy będą w stanie udźwignąć ciężar strzelania do człowieka z bliskiej odległości – większość akcji likwidacyjnych wymagała bowiem podejścia do „celu” na dystans kilku metrów. W dokumencie z połowy 1944 r. czytamy, że „do akcji terrorystycznej i likwidacyjnej [należy – S.P.] wyznaczać ludzi starszych, z charakterem”. Zabijanie było dozwolone od lat 18. Nie zawsze jednak udawało się dopilnować przestrzegania tej zasady. Sam Wiśniewski pierwszy wyrok wykonał, gdy miał 17 lat. Komendant budzącego grozę obozu przejściowego na ul. Skaryszewskiej w Warszawie Eugen Bollongino oraz jego żona również zginęli z ręki 17-latka.
Istotnym argumentem za tym, aby likwidacje przeprowadzali starsi, była ich skuteczność. W sytuacji stresowej, a taką jest strzelanie do człowieka, nawet jeśli był nim znienawidzony wróg, konieczne jest opanowanie. Szczególnie jeśli na wykonanie akcji ma się minutę, może dwie. Tymczasem egzekutor, który zawahałby się w kluczowym momencie, narażał nie tylko siebie. Złapany mógł zostać poddany brutalnym przesłuchaniom, podczas których zawsze istniało ryzyko, że powie coś, co naprowadzi Niemców na ślad jego kolegów i koleżanek z oddziału.
W tym pilnowaniu wieku wykonawców był też jednak element dbania o przyszłość – ludzi oraz narodu. Zdawano sobie przecież sprawę z tego, że wojna i zabijanie zmieniają człowieka, sprawiają, że może być mu trudno wrócić do normalności, w której sporów nie rozwiązuje się bronią. Dyskusje o tym toczyły się na łamach podziemnej prasy, ale także wśród samych konspiratorów. Józef Rybicki, szef warszawskiego Kedywu, często powtarzał swoim żołnierzom, że muszą uważać na to, co robią, ponieważ w ich działalności bardzo łatwo przekroczyć granicę między byciem żołnierzem a byciem bandytą.
Ślad pozostał
Stanisław Janusz Sosabowski (syn gen. Stanisława Sosabowskiego), dowódca jednego z warszawskich oddziałów dywersyjnych, opowiadał po latach o jednej z akcji: „Na rogu ulicy, gdzie mieszka W., wyciągnąłem spod marynarki mego Visa i dałem Andrzejkowi. Sam usiadłem na murku i zacząłem czytać gazetę. Po jakichś dziesięciu minutach zobaczyłem powracającego Andrzejka, był śmiertelnie blady i coś bełkotał niezrozumiale. Potrząsnąłem nim silnie i zaczęliśmy iść w stronę placu Wilsona. Oddał mi natychmiast pistolet i głosem już dużo spokojniejszym zameldował wykonanie zadania”. W tym samym oddziale, którym dowodził młody Sosabowski, dwóch żołnierzy po wykonanych wyrokach odmówiło dalszego udziału w akcjach. Ojciec jednego z nich jeszcze długo po wojnie miał pretensje do dowódców syna, że pozwolili 19-latkowi strzelać do ludzi.
O tym, co przeżywali po wojnie, niewiele wiadomo. O ile likwidatorzy z Armii Krajowej chętnie opowiadali o samych akcjach, niemal zawsze w konwencji sensacyjno-dramatycznej, o tyle o towarzyszących im wątpliwościach i traumie milczeli. W efekcie pozostała nam głównie ich legenda. Taka jak ta towarzysząca zamachowi w Adrii.
Jeszcze w 1945 r. w Londynie ukazał się zbiór reportaży o akcjach Polskiego Państwa Podziemnego. Otwierała go przedmowa dedykowana pamięci Jana Krysta. Krótki opis bohaterskiego czynu „Alana” podsumowano tam stwierdzeniem, że „nie jest osamotniony na swej drodze, na drodze ludzi, którzy dla Kraju gotowi są na każdy czyn i każdą ofiarę”. I tylko szkoda, że nie o każdej z tych ofiar, nie o wszystkich kosztach, które ponosili żołnierze konspiracji, mówimy wystarczająco dużo. ©Ⓟ
Legenda i wspólnota
Niemal każda opowieść o odbijaniu złapanych budowała poczucie wspólnoty, przekonanie, że jeśli ktoś dostanie się w ręce nieprzyjaciela, to będzie mógł liczyć na wsparcie z zewnątrz. Że jeśli nawet nie zostanie wyciągnięty na wolność, to ktoś zaopiekuje się jego bliskimi i dostarczy paczkę do więzienia. Konspiracja, w której dbano o siebie nawzajem, tworzyła więzi międzyludzkie, które okupacja tak wytrwale niszczyła