Jest coś takiego jak mądrość w sztuce. I ona pozwala odsiewać ziarna od plew. Mam wiedzę, doświadczenie, dorobek artystyczny – mogę się wypowiedzieć, co jest dobre, a co nie. - mówi Mateusz Pospieszalski kompozytor, aranżer, multiinstrumentalista, muzyk zespołu Voo Voo.

Z Mateuszem Pospieszalskim rozmawia Konrad Wojciechowski
ikona lupy />
Mateusz Pospieszalski kompozytor, aranżer, multiinstrumentalista, muzyk zespołu Voo Voo. Współpracował z Justyną Steczkowską, Januszem Radkiem, Maanamem, Zakopower. Właśnie nagrał płytę „Domysły rzeczywistości” do wierszy Mirona Białoszewskiego / Materiały prasowe / fot. Jacek Poremba/Materiały prasowe
Album „Domysły rzeczywistości” to zbiór muzycznych impresji na temat wybranych wierszy Mirona Białoszewskiego. Co takiego cię zbliża do tej poezji?

Bardzo lubię komponować muzykę do poezji; sam nie piszę – nie jestem tekściarzem ani tym bardziej pisarzem. Natomiast kręci mnie sfera abstrakcyjna – malarstwo, dźwięki i literatura, zwłaszcza tak osobliwa, jak wiersze Białoszewskiego. To był człowiek wychowany przez los. To się czuje. Skomplikowany, ale wielka indywidualność.

Zgadzasz się z tezą, że poezja jest już dzisiaj mało komu potrzebna?

Są fani poezji, którzy czytają wiersze, i to publicznie. Ludzie umawiają się, spotykają i czerpią przyjemność z czytania. W czasach Białoszewskiego praktykowano to pewnie częściej – on i jego środowisko żyli takimi spotkaniami. Urządzali sobie wieczorki, podczas których recytowali poezję albo grali spektakle teatralne. Nie było mediów społecznościowych, więc zainteresowani kulturą przesiadywali po domach. Jeszcze 30 lat temu ludzie odwiedzali się bez powodu i zapowiedzi, bo nie każdy miał telefon, a internet był wynalazkiem nieznanym. Siadało się, robiło kawkę i gadało o wszystkim.

Chodziłeś po ludziach z tomikiem wierszy pod pachą?

Ja akurat nie spotykałem się z powodu poezji. Mój świat to była muzyka – braliśmy instrumenty do ręki muzykowaliśmy, uczyliśmy się tematów, które nas inspirowały. A później były zespoły i kompozycje. Ale też malowaliśmy obrazy, popijaliśmy tanie wino do czwartej nad ranem w pracowni u kolegi, który był artystą i wokół którego gromadzili się muzycy oraz pisarze częstochowscy. Miał wolną przestrzeń do rozrabiania, tośmy buszowali. On próbował grać na trąbce, a ja kłaść farbę na rajzbret. Mnie zabawa z kolorem nie była obca, ponieważ pochodzę z domu plastycznego – ojciec architekt, mama malarka.

A ty zostałeś muzykiem…

W młodości regularnie urywałem się na jam session. Wychodziłem z domu, mówiąc, że jadę do szkoły muzycznej do Katowic, ale po drodze zahaczałem o Wakans (nieistniejący dziś klub w Częstochowie – red.), a tam improwizowało się do późnych godzin wieczornych. Do Katowic docierałem porannym pociągiem, ale w takiej sytuacji już nie miałem siły na zajęcia w szkole. Wagarowałem.

Nie szkoła zrobiła z ciebie artystę?

Nie o to chodzi. Szkoła i edukacja to podstawa programowa. A poza tym praktykowałem życie artystyczne połączone z frywolnym spędzaniem czasu. Razem ze znajomymi chodziliśmy do filharmonii, słuchaliśmy klasyki, a później biegiem do klubu posłuchać innych muzyków i pojammować. Tak się człowiek edukował, dorastał do robienia sztuki. Sztuka była dla nas tym, co dało się wyłowić. I podobnie – tak sądzę – wyglądało to w środowisku literackim.

Poczekaj, bo tego jeszcze nie ustaliliśmy – czy ty jesteś miłośnikiem poezji?

Nie jestem psychofanem literatury, natomiast poezja absolutnie mnie stymuluje – uruchamia wyobraźnię, budzi skojarzenia. Jest tym, czego nie da się powiedzieć. To kolejne medium informacji, jednak silnie oddziałujące na przeżycia. To tak jak słuchanie utworu, który ci się podoba. Mówisz: „Fantastyczny numer, byłem na wspaniałym koncercie”. I nie potrzeba więcej słów.

Białoszewskiego poznałeś w szkole?

Zaczęło się od „Pamiętnika z powstania warszawskiego”. Fakt, że ta książka weszła do programu szkolnego, to była wielka sprawa. Bo o powstaniu się nie mówiło z uwagi na jego AK-owski rodowód. Białoszewski w sposób bardzo potoczny potrafił nazwać tamte wydarzania, przeżycia, traumy. Piętno powstania mocno odcisnęło się na jego charakterze i sposobie tworzenia. Wtedy jeszcze nie mogłem wiedzieć, że kiedyś będę ilustrował fragmenty twórczości Białoszewskiego muzyką. Za pierwszym razem zostałem do tego namówiony przez reżysera Jerzego Bielunasa, który szykował spektakl pt. „Pamiętnik z powstania warszawskiego”. Wybrał i opracował kilka tekstów z książki i na tej podstawie przygotował scenariusz spektaklu, a ja miałem napisać do tego muzykę. Tylko jak to zrobić, aby nie wyszło – ja wiem? – niestosownie albo wręcz pretensjonalnie? To zbyt poważny temat, by ilustrować go muzyką. Wydarzenia mówią same za siebie. Zacząłem czytać te fragmenty i zastanawiałem się nad sposobem zilustrowania muzycznego. Ale w końcu wkręciłem się w temat do tego stopnia, że później, niezależnie od spektaklu, wydałem z tego autorską płytę.

A teraz sięgnąłeś po wiersze autora i nagrałeś „Domysły rzeczywistości”. To niełatwa poezja. Nie przytłacza cię?

Nie, choć Białoszewski nie jest lekki w odbiorze. Poezja nie dosięga wszystkich, a szczególnie taka. Ale kto raz sięgnie po Mirona, ten zawsze do niego wraca. Te skojarzenia, zabawa myślą, humor – to wszystko jest zaskakujące. Krótkie frazy i szybkie myśli.

Impulsywne, dzikie, poszarpane.

Składają się z krótkich sekwencji myślowych. Zdania nie są spuentowane, myśli szybko biegną dalej. Ale to nie dotyczy tylko poezji. Proza Białoszewskiego też jest nieuchwytna. Zaczyna o czymś pisać, a za chwilę mówi już o czymś innym. Trzeba uważnie podążać za akcją. Zapamiętałem taką sekwencję z „Pamiętnika…”: „Biegiem, uniki, Mostowa, plac, Rybaki, w dół, Długa, przejście, biegiem, biegiem, w dół, uniki, kocie łby, my”. Białoszewski napisał „Pamiętnik…” 20 lat po powstaniu. Długo się do tego zabierał. Jak wielką traumą musiała być wojna! Ludzie będący w środku śmiertelnego ognia zostawali z nimi do końca życia. Pisali, aby wylać z siebie nazbierane męki i choć trochę się wyzwolić, może uzdrowić. Jestem pod wrażeniem dokładnych opisów tych przeżyć. Jakby Białoszewski siedział obok i opowiadał tę wojnę ze wszystkimi szczegółami. Na wcześniejszej płycie nagrałem „Litanię piwnic” po lekturze relacji Mirona z ucieczki przed bombami. Piwnica jako kaplica, gdzie ludzie modlą się o życie. Nie potrzeba kwiecistych zdań.

Zetknąłeś się w rodzinie z opowieściami wojennymi?

Tak, ale od innej strony niż powstanie warszawskie. Rodzina ze strony ojca została wysiedlona z Poznania ze względu na babkę Niemkę, która nie podpisała volkslisty. Wcześniej dom był dwujęzyczny, ale ona po wybuchu wojny zakazała mówić po niemiecku – rozmawiano tylko po polsku. Cała rodzina w ciągu paru godzin musiała się spakować i opuścić Poznań. Wszystko, co zostało, przepadło. Tata wylądował pod Jasną Górą, gdzie znalazł zajęcie jako nauczyciel w konspiracyjnej szkole. Tam poznał moją mamę – piękną nastolatkę, która może by i poszła do zakonu, ale Stachu, mój tata, chyba jej troszkę zawrócił w głowie. No i się z nim związała.

To akurat historia z happy endem.

Tak, ale były różne opowieści. Brat ojca był cichociemnym, a brat mamy działał w partyzantce. Kiedy później ktoś z rodziny przywoził z zagranicy jakąś tamiyę do sklejania (japoński model – red.), wujek się ożywiał: „O, strzelałem do takiego pojazdu z panzerfaustu, jak byłem w lesie”. (śmiech) Jednak wielu bliskim wojna wyrządziła nieuleczalną krzywdę. Ciotka nigdy nie wróciła do normalności i zdrowia po obozie. Pakowała obierki po ziemniakach do reklamówki i zabierała do domu. Wróciła do rodziny, ale tak naprawdę była z traumą sama. Wojna ludzi totalnie wyizolowała.

Miron też uchodzi za poetę wyobcowanego, literackiego pustelnika.

„Szare eminencje zachwytu” są dobitnym przykładem jego wspaniałej wyobraźni. Siedział w czterech ścianach i opisywał świat martwych przedmiotów, które w jego narracji ożywały. Kiedy pierwszy raz zacząłem czytać ten wiersz, pomyślałem sobie: „Oho, jest coś o miłości, może napiszę nastrojową, sentymentalną muzykę”. Czytam dalej i nagle – jakie zdziwienie: to nie o kobiecie. „Jakżeś nieprzecedzona w bogactwie – łyżko durszlakowa”. (śmiech) Albo „Szkoła nieprzyzwyczajenia” – jeden z czterech wierszy, które nie zmieściły się na albumie „Domysły rzeczywistości”. Białoszewski pisze o tym, co go inspiruje. „Firanka – na zwierzęta nastroju (…) byleś tylko nie zesłała do rzeczy przyzwyczajenia”. Wymowa jest taka, aby nie popaść w rutynę.

Twórczość każdego artysty polega na wyrobieniu sobie pewnego trybu działania. Ze mną jest podobnie. Niektóre zwroty harmoniczne czy melodyczne stają się do siebie podobne. Człowiek kręci się wokół kilku nut. A cała sztuka w sztuce polega na tym, żeby się nie powielać, iść do przodu, odkrywać nowe przestrzenie.

Co cię uformowało za młodu?

Moje poczucie wrażliwości, frazy, melodii i rytmiki pochodzi z lat 70. Słuchałem Coltrane’a, Daviesa, ale poza światem jazzu inspirowało mnie odkrywanie piękna w muzyce ludowej. Czystym przypadkiem było, kiedy usłyszałem shehnai (instrument dęty z Kaszmiru – red.) i poczułem frazowanie podobne do tego, jakie Coltraine osiągał na saksofonie sopranowym. Wskoczyłem w muzykę hinduską, afrykańską, a dopiero na końcu wylądowałem w naszej rdzennej – polskiej. Czyli zatoczyłem bardzo szerokie koło.

Brzydziłeś się piosenką?

Skądże. Rozkoszowałem się przepięknymi piosenkami z płyty Kurylewicza, Warskiej i Niemena (chodzi o „Muzykę teatralną i telewizyjną” – red.) – niesłusznie zapomnianej. Pop i rock and roll miał wysokie notowania w naszym domu. Starsi bracia zasłuchiwali się w Eltonie Johnie czy Steviem Wonderze, a na liście przebojów Radia Luxembourg królowali Stonesi, Beatlesi i Jimi Hendrix. Byłem pod wrażeniem melodycznych zdolności Beatlesów i zaśpiewu blue notes w wykonaniu Stonesów. To wszystko we mnie osiadło. No i jazz – muzyka, która zaczęła mi się po prostu podobać i robić coś w sercu. No i w dobrym guście było słuchać jazzu.

Snobizm?

Nie, bo snobizm jest wtedy, kiedy słuchasz czegoś tylko dlatego, że robią to inni, a ty papugujesz bez przekonania. To kwestia osłuchania, wyrobienia. Nie byłem fanem Czerwonych Gitar. Ich piosenki były za proste harmonicznie, nigdy do mnie nie przemawiały, mimo że później starszy brat Janek grał w tym zespole na basie. Kiedy w wieku 13 lat zacząłem grać na saksofonie, miałem klapki na oczach i uszach i przez rok, dwa lata istniał dla mnie tylko jazz. Niczego innego do siebie nie dopuszczałem, żadnych piosenek, nic. Miałem koleżankę zakochaną w Beatlesach – ona dopiero odkrywała twórczość Lennona i McCartneya, a ja to już miałem, powiedzmy, za sobą i trochę się z niej śmiałem. Wiesz, byłem bardzo ortodoksyjny.

To ci zostało?

Nie, zrobiłem się bardzo otwarty na nowe rzeczy. Ale nie bezrefleksyjnie. Rolę filtra odgrywają kryteria estetyczne. Jeśli zapytasz mnie, czego w tej chwili słucham, to ci odpowiem – dobrej muzyki. (śmiech)

Ale co to jest dobra muzyka? Dla każdego inna.

Cenię stylową muzykę. Nie jestem w stanie słuchać czegoś, co nie zgadza się z moim poczuciem estetyki.

Subiektywizm!

Niezupełnie. Jest coś takiego jak mądrość w sztuce. I ona pozwala odsiewać ziarna od plew. Mam wiedzę, doświadczenie, dorobek artystyczny – mogę się wypowiedzieć, co jest dobre, a co nie. Inna sprawa, czy ktoś podziela moje zdanie.

I jak jest z polską muzyką? Dobrze?

Zostawiam to pytanie otwarte. Nie chcę się mądrzyć na temat branży. Każdy ma prawo zabrać głos, zaśpiewać piosenkę. Natomiast ja nie muszę tego słuchać, choć wiele rzeczy jest mi narzucanych. Siedzimy w restauracji, robisz ze mną wywiad, a w tle leci „muzyka windowa”. Nikt jej nie słucha, nie zwracamy na nią uwagi, to akustyczny smog, który unosi się w powietrzu. Boleję nad tym, że muzyka została sprowadzona do roli wycieraczki do butów.

Znasz to z autopsji?

Ja też lecę jako piosenka sklepowa, która nikogo nie obchodzi. Idę na zakupy i słyszę swoje kompozycje – „Boso” albo utwory, w których są moje solówki saksofonowe.

I co sobie myślisz wtedy?

K…a mać. Świat stanął na głowie. Muzyki się już nie słucha. Ma być show. Tak samo jak nie czyta się poezji. Wracamy do punktu wyjścia tej rozmowy.

Przynajmniej masz Voo Voo, które dorobiło się własnej publiki o wyrafinowanym guście. To dla ciebie jakieś pocieszenie?

Ogromne. Wymieniamy się z ludźmi energią. Jest coś takiego, co z Wojtkiem (Waglewskim – red.) nazywamy „unieść się metr nad ziemię”, i myślę, może czasami ludzie z nami fruwają. (uśmiech) Ale żeby się przekonać, trzeba przyjść na koncert.

A jak ten ktoś już przyjdzie, to czego się dowie?

Że muzyka sprawia nam radość. Nie grałbym tyle lat w jednym zespole, gdyby ten zespół nie bawił się tym, co robi. Nikogo nie udajemy. Graliśmy i gramy swoje. Każdy nasz koncert jest inny. Nawet te najbardziej znane piosenki – jak „Nim stanie się tak, jak gdyby nigdy nic” – wykonujemy w przeróżny sposób. Dzięki temu muzyka nie umiera. Odgrywanie wszystkiego od dechy do dechy to domena popularnych kapel. U nas nie musi być wzorowo i bezbłędnie. Każda pomyłka, jak jest, to jest pretekstem do pójścia dalej, a nie zacierania śladów.

Tylko że ludzie wolą to, co znają. I tak, jak znają.

No wiem. Nawet Rolling Stones – obecni od pół wieku na rynku – zawsze wykonują na koncertach „Satisfaction”.

Wy nie musicie tłuc hitów?

Ależ robimy to! Przeboje nie stanowią dla nas problemu, bo mamy tylko dwa. ©Ⓟ