Nepotyzm w Hollywood to zjawisko tak stare jak show-biznes. Ale pokolenie Z dopiero to odkryło – i jest przerażone.

Czy dziedziczka fortuny o statusie celebrytki może cokolwiek wiedzieć na temat skrajnej biedy? To pierwsze pytanie, które nasuwa się każdemu, kto słyszy, że Nicola Peltz-Beckham, córka miliardera i synowa słynnej power couple, której zamarzyła się kariera w Holly wood, w swoim debiucie reżyserskim mierzy się z problemami zubożałych mieszkańców peryferii Ameryki. Ci, którzy są ciekawi, jak celebrytka z finansowej stratosfery wyobraża sobie świat na nizinach społeczeństwa, raczej nie będą zaskoczeni – „Lola” jest nasycona tyloma stereotypami i kliszami, że trudno o lepsze określenie niż: kicz totalny. „Ten film jest tak zły, jak myślicie” – uprzedza recenzentka „Guardiana” Kathy Ruth Ashcraft.

Dramat dostępny na wybranych platformach streamingowych opowiada o 19-letniej dziewczynie z rozbitego domu, której codziennością jest nieustanna walka o utrzymanie się na powierzchni. Tytułowa bohaterka za dnia pracuje w drogerii, a wieczorami chałturzy jako striptizerka, oferując oprócz pokazów tanecznych intymne usługi na zapleczu. Choć targają nią moralne obiekcje, to tylko tak może zarobić wystarczająco dużo pieniędzy, by wysłać swojego młodszego brata na obóz artystyczny. A przede wszystkim oderwać chłopaka od matki alkoholiczki, która rutynowo gnębi go za makijaż i pomalowane paznokcie, rozwodzącej się przy tym o chrześcijańskich wartościach. Zawiedzie się ten, kto sądzi, że ciężka praca Loli poniesie jej historię do rzewnego happy endu. Na dziewczynę spada groteskowy splot nieszczęść: jej brat ginie potrącony przez samochód, a ona sama uzależnia się od narkotyków i zostaje zgwałcona przez partnera matki. Po takim uderzeniu fabularnym chyba nikogo nie powinno zdziwić, że gwałt kończy się ciążą. Lola idzie jednak na odwyk i rodzi dziecko, które wychowa ze swoim chłopakiem dilerem.

29-letnia Nicola Peltz-Beckham nie tylko jest reżyserką filmu, lecz także napisała do niego scenariusz i zagrała główną rolę. Zanim spróbowała swoich sił za kamerą, bywała modelką i drugoplanową aktorką w serialach telewizyjnych. Ale przede wszystkim jest kimś w rodzaju influencerki klasy wyższej – odpowiednika bywalczyni salonów w epoce mediów społecznościowych. Złośliwi podsumowaliby pewnie, że to nie praca, lecz hobby. Może gdyby nie instagramowe relacje z czerwonych dywanów czy wakacji na jachcie w Saint-Tropez, krytycy doceniliby przynajmniej determinację Nicoli, a jej karykaturalną fantazję o życiu na marginesie zrzuciliby na karb niedoświadczenia i młodzieńczej naiwności. Trudno jednak sympatyzować z ultrazamożną celebrytką, która lansuje się na pornografii biedy. Tak jak nie da się patrzeć na udręki Loli w oderwaniu od beztroskiej ignorancji jej odtwórczyni.

Ojcem Nicoli jest Nelson Peltz, biznesmen i założyciel funduszu hedgingowego, którego majątek „Forbes” szacuje na 1,7 mld dol. Jej mąż Brooklyn to z kolei syn Davida i Victorii Beckhamów, o których powiedzieć, że są parą znaną na całym świecie, to jakby stwierdzić, że zbliżająca się katastrofa klimatyczna jest problemem. Beckhamowie to pionierzy małżeńskiego brandingu. W ciągu trwającego ponad 20 lat związku ich nazwisko sprzedawało wszystko: od zegarków przez whisky po bieliznę.

Lustrowanie ciotek

W kulturze mediów społecznościowych osoby takie jak Nicola Peltz-Beckham noszą kąśliwe miano „nepo babies”: dzieci robiące kariery w przemyśle filmowym, telewizji czy w mediach dzięki sławnym i zamożnym rodzicom, a czasem innym krewnym. Wiele z nich ma niewątpliwy talent potwierdzony osiągnięciami; inne budzą u widzów irytację drewnianymi występami w produkcyjniakach Netflixa. Łączą je rodzinne miliony i koneksje w branży, choć w każdym przypadku będą one miały nieco inne znaczenie.

Wzorcowe nepo babies mają matki i ojców o statusie gwiazd, po których odziedziczyły urodę i to coś, a teraz same odgrywają pierwszoplanowe role w nagradzanych filmach i serialach. Ideał ten chyba najpełniej ucieleśnia aktorka Dakota Johnson, niedawno bezlitośnie potraktowana przez recenzentów za występ w „Madame Web”. To córka Melanie Griffith i Dona Johnsona, wnuczka Tippi Hedren, jednej z ikonicznych blondynek Hitchcocka (znanej przede wszystkim z horroru „Ptaki”). O tym, że Dakota spełnia kryteria modelowego nepo baby, świadczy też inny fakt: jej debiut ekranowy wyreżyserował jej ówczesny ojczym Antonio Banderas. Na liście młodych aktorów, za którymi stoją sławni rodzice, są też m.in. Maya Hawke, która wystąpiła w „Pewnego razu... w Hollywood” (córka Umy Thurman i Ethana Hawke’a), Zoë Kravitz, odtwórczyni roli Catwoman w ostatnim „Batmanie” (córka Lenny’ego Kravitza i Lisy Bonet), czy Jack Quaid, który zagrał w „Oppenhaimerze” (syn Meg Ryan i Dennisa Quaida).

Fenomen nepo babies eksplodował na początku 2022 r. A zaczęło się od niewinnego wpisu na Twitterze (dziś X), w którym jedna z fanek serialu „Euforia” podzieliła się rozczarowującym odkryciem, że grająca w nim Maude Apatow jest córką aktorki Leslie Mann i reżysera komediowego Judda Apatowa. „Wydawała się taką zwyczajną dziewczyną” – mówiła rozżalona „New York Timesowi”. Na dodatek ktoś od razu zwrócił jej uwagę, że ojciec twórcy „Euforii” Sama Levinsona to reżyser Barry Levinson, znany z takich hitów jak „Good Morning, Vietnam” czy „Rain Man”.

ikona lupy />
Zoë Kravitz z rodzicami Lennym Kravitzem i Lisą Bonet, 10 lutego 2016 r., Los Angeles / Getty Images / fot. Matt Winkelmeyer/Getty Images North America

Frustracja związana z odkryciem, że w Hollywood rządzą koneksje rodzinne, obróciła się w zaraźliwy trend. W mediach społecznościowych ruszyło polowanie na nazwiska. Powstawały listy potomków aktorów, producentów, muzyków. Ujawniano ich znanych pasierbów, siostrzenice i kuzynki. Drzewa genealogiczne lustrowano do trzech pokoleń wstecz. Outowanie nepo babies stało się nagle największą fiksacją pokolenia Z, w którą wciągnęło milenialsów, a nawet zapomnianą generację X. Tropiono podobne nosy i usta, porównywano kości policzkowe i wyłapywano identyczne tembry w głosach. Nikt, kto miał jakieś powiązania z show-biznesem, nie mógł czuć się bezpiecznie. Dostało się aktorskiemu rodzeństwu Jonah Hillowi i Beanie Feldstein, których ojciec pracował jako księgowy Guns N’ Roses. Oberwała kultowa piosenkarka zetek Billie Eilish, której matka jest aktorką głosową. Nawet pomiatany przez wszystkich „kuzyn Greg” z serialu „Sukcesja”, czyli aktor Nicolas Braun, okazał się mieć ojca, który zaprojektował ikoniczne logo z ustami Rolling Stones. Rozszyfrowaniu łańcuchów rodzinnych towarzyszyło dynamiczne spektrum emocji: zaskoczenie przechodziło w zazdrość, a kpina mieszała się z pogardą.

Trend błyskawicznie podchwycili młodzi Brytyjczycy. Na czołowy obiekt docinków wysunął się 25-letni Brooklyn Beckham. A trzeba przyznać, że jego kolejne przedsięwzięcia, śledzone przez 16,4 mln użytkowników Instagrama, mają wyjątkowy potencjał komiczny. Po rezygnacji z marzenia o karierze piłkarskiej na miarę ojca Brooklyn próbował iść w ślady matki i chwycił się modelingu. Gdy skończył osiemnastkę, przerzucił się na fotografię. Na fali twórczej wydał autorski album z serią nieostrych, źle skadrowanych zdjęć, które nie broniły się nawet jako dzieło początkującego artysty. Ta przygoda też nie potrwała długo. Ostatnio Brooklyn poczuł powołanie do gotowania – na razie na Instagramie.

Nepogeneracje

Nepotyzm w Hollywood jest zjawiskiem tak starym jak show-biznes. Prawdopodobnie pierwszym aktorem kwalifikującym się do miana nepo baby był gwiazdor lat 20. i 30. XX w. Douglas Fairbanks Jr. Jego sława nawet nie zbliżyła się jednak do reputacji, jaką w klasycznym kinie hollywoodzkim cieszyli się jego rodzice. Douglas Sr. zagrał wiele legendarnych ról, m.in. Zorro, Robin Hooda czy Don Juana, a także należał do współzałożycieli pierwszej, niezależnej wytwórni filmowej United Artists oraz Amerykańskiej Akademii Filmowej wręczającej Oscary. Macochą Dou glasa Jr. była zaś najsłynniejsza aktorka złotej ery Hollywood Mary Pickford. W kolejnej generacji nepo babies, która wchodziła na ekrany pod koniec lat 60. XX wieku, znalazły się takie postacie jak Liza Minnelli i Jane Fonda. Obie wykuły tak wyraziste wizerunki, że ich filmowe rodowody nie miały znaczenia. Nawet najzłośliwszym recenzentom nie przyszłoby do głowy napisać, że tak wielbione aktorki zawdzięczają karierę mamie czy tacie. Podobnie było z następnymi pokoleniami hollywoodzkich dzieci: Michael Douglas czy Jeff Bridges, których kariery rozkwitły w latach 80. XX w., nie byli postrzegani przez pryzmat wybitnych ojców. Osobnym przypadkiem jest reżyserka Sofia Coppola, której nieustannie wypominano uprzywilejowanie. Jej autorskie kino nigdy nie było kochane przez krytyków mimo Oscara, Złotego Lwa i nagrody w Cannes. Może to kwestia szczególnych oczekiwań wobec kogoś, kto należy do trzeciej generacji zdobywców statuetki Amerykańskiej Akademii Filmowej? „Sofia Coppola, dziecko szczęścia, jest zarazem błogosławiona i przeklęta z powodów, które są poza jej kontrolą” – pisał recenzent „New York Timesa” J. Hoberman.

To całkiem normalne

Awantura o klany Hollywoodu osiągnęła apogeum w grudniu 2022 r., gdy „New York Magazine” ogłosił na okładce „nepo baby boom”. W środku czytelnicy dostali „wyczerpujący przewodnik po nepouniwersum” z podziałem na stopnie pokrewieństwa, poziomy sławy i osiągnięcia. „W 2022 r. internet zdemaskował szeroko zakrojony spisek: Hollywood działa w oparciu o niewidzialną siatkę powiązań rodzinnych – wszyscy w niej są” – ironizował „New York Magazine”. Bohaterowie wrzawy nie mogli już sobie pozwolić na ignorowanie tematu. Reakcje na pytania o znaczenie posiadania znanych rodziców balansowały między irytacją a rozbawieniem. Najbardziej sfrustrowana całą dyskusją wydała się archetypiczna nepo baby Dakota Johnson. – Kiedy to się zaczęło, uznałam, że to niesamowicie irytujące i nudne. Jeśli jesteś dziennikarzem, napisz o czymś innym – wyparowała w wywiadzie dla NBC. Wypowiedzi niektórych gwiazd ocierały się o drwinę, jak Zoë Kravitz, która zakomunikowała w „GQ”: „To całkowicie normalne, że ludzie pracują w biznesie rodzinnym”. Jeszcze inne zdradzały komiczną ignorancję. Gwyneth Paltrow, córka aktorki Blythe Danner i reżysera Bruce’a Paltrowa, a do tego chrześniaczka Stevena Spielberga, stwierdziła, że w rzeczywistości rodzinne koneksje mogą być balastem. „Jak już postawisz stopę na progu (…), to musisz wtedy pracować dwa razy ciężej i być dwa razy lepszy” – komentowała aktorka i właścicielka imperium wellnessowego Goop.

Sugestia, że znane nazwisko może ułatwia dostęp do właściwych ludzi, ale na dłuższą metę liczą się już tylko talent i praca, to najczęstszy kontrargument, jaki pada w dyskusji o nepotyzmie. „To niedorzeczność” – skwitowała go kiedyś na łamach „Vanity Fair” Fran Lebowitz, pisarka i publicystka słynąca z ciętego dowcipu. – „Cała ta gra właściwie polega na przejściu przez drzwi – szczególnie w aktorstwie, profesji, która w końcu nie słynie ze swoich surowych wymagań”.

Wpasowani

Z perspektywy socjologicznej Lebovitz z grubsza ma rację. Owszem, rodzinne miliony nie zawsze są wystarczające, żeby odnieść sukces, ale mogą otwierać drzwi i kupować wpływy. A bez siatek znajomości, które mają znani rodzice, trudno jest się wbić w machinę agentów, producentów i reżyserów castingu, zdobywać cenne informacje. Inny kluczowy element, który w branżach kreatywnych odgrywa zwykle większą rolę niż gdzie indziej, to odziedziczony kapitał kulturowy. Chodzi o znajomość rządzących w środowisku niepisanych kodów: norm zachowania, gustów, oczekiwań co do sposobu mówienia czy akcentu czy reguł związanych z ubiorem. – Mówiąc inaczej, trzeba umieć się wpasować – tłumaczył w rozmowie z DGP profesor socjologii Daniel Laurison, współautor (z Samem Friedmanem) książki „The Class Ceiling: Why it Pays to be Privileged”. – Kwalifikacje, zaangażowanie i inne zalety utożsamiane z merytokracją to tylko część opowieści o sukcesie. Nie wystarczy, że masz talent, musi on być jeszcze manifestowany w odpowiednim kulturowym opakowaniu – mówił Laurison.

Matematycy i statystycy podejmują nawet próby wyliczenia, jaka część sukcesu to zasługa osobistych predyspozycji, a jaka szczęśliwego losu. Jedną z takich symulacji przeprowadzili w 2018 r. naukowcy z Uniwersytetu w Katanii, wychodząc z założenia, że rozkład talentów w społeczeństwie odpowiada krzywej Gaussa (w uproszczeniu: większość ludzi to przeciętniacy), zaś dystrybucja sukcesu odpowiada rozkładowi Pareto (20 proc. osób zgarnia 80 proc. korzyści). Wniosek? Popularne przekonanie, że sława, pieniądze i prestiż to głównie kwestia osobistych zasług, jest mrzonką. Dlatego włoscy badacze nazywają je „naiwną merytokracją”. „Nawet jeśli pewna doza talentu jest konieczna, żeby odnieść w życiu sukces, to prawie nigdy najbardziej utalentowane osoby nie osiągają najwyższych szczytów – wyprzedzają je przeciętne, ale mające więcej szczęścia jednostki” – piszą w artykule „Talent vs Luck: the Role of Randomness in Success and Failure”. I dodają: „Ponieważ nagrody i zasoby przeważnie zdobywają ludzie, którzy już odnieśli duży sukces – co błędnie uważa się za miarę kompetencji i talentu – taki wynik jest jeszcze bardziej szkodliwym hamulcem, powodującym brak szans dla najbardziej utalentowanych osób”.

Nawet pomiatany „kuzyn Greg” z serialu „Sukcesja”, czyli aktor Nicolas Braun, okazał się mieć ojca, który zaprojektował ikoniczne logo z ustami Rolling Stones

Wnioski na temat roli zewnętrznych okoliczności doskonale potwierdza trzeźwa refleksja Leonardo DiCaprio: „Dorastałem w branży, więc wielu moich znajomych jest aktorami. Wiem, jak ciężko jest zdobywać role, i wiem, jakie miałem szczęście, że znalazłem się we właściwym miejscu we właściwym czasie” – mówił w 2019 r. „Sunday Mirror”. Wypowiedzi świadczące o świadomości uprzywilejowania należą wśród elit do rzadkości. Tendencja jest raczej odwrotna – umniejszanie roli odziedziczonych wpływów, snucie narracji o pokonywaniu barier i mozolnym wspinaniu się na szczyt. To zresztą zjawisko, które dotyczy nie tylko ludzi z górnego kwintyla dochodów, lecz szerzej – grup wykonujących prestiżowe zawody. Pokazały to m.in. badania Sama Friedmana z LSE na podstawie wywiadów z brytyjskimi aktorami, producentami TV, architektami i finansistami. Mimo że wszyscy pytani wywodzili się z klasy średniej, to jedna trzecia uważała się za przedstawicieli klasy niebieskich kołnierzyków. Wielu bagatelizowało swoje przywileje – jak aktorka po elitarnej prywatnej edukacji, która stwierdziła, że czesne było „całkiem niskie”. Albo partner w korporacji audytorskiej, który bardziej skupiał się na tym, że jego babcia jako dziecko pracowała w fabryce, niż na tym, że ojciec był wziętym architektem.

To właśnie rozwianie złudzenia, że życiowe powodzenie i awans społeczny zależą głównie od zdolności i ciężkiej pracy, zdaniem komentatorów stało za wzburzeniem wokół nepo babies w pokoleniu Z. Któż obnaża mit merytokracji bardziej niż sławne dzieci sławnych rodziców? ©Ⓟ