Niczego tak nie potrzeba współczesnemu człowiekowi, jak filozofów.

Profesor Andrzej Dragan stał się jednym z najbarwniejszych oraz chyba najchętniej słuchanych popularyzatorów wiedzy w Polsce. Najpopularniejszy materiał na YT z jego udziałem to 4-godzinny wywiad, w którym dzieli się spostrzeżeniami na temat sztucznej inteligencji. Ten klip ma ponad 6 mln wyświetleń. Następne w kolejce internetowej popularności materiałów firmowanych przez Dragana są teledyski Quebonafide (5,3 mln wyświetleń) oraz Behemota (4,4 mln), które wyprodukował. Bo Dragan jest również wziętym filmowcem, fotografem oraz kompozytorem. Słuchają go uczniowie liceów, studenci, pracownicy korporacji. Słuchają go w końcu także inni naukowcy – przyszli i obecni.

I to mnie bardzo, ale to bardzo zasmuca.

Napięcie fizyczno-filozoficzne

„Zawistny człowieku! Zazdrościsz mu!” – zrozumiem, jeśli tak teraz pomyślicie. Ale nie zazdrość jest przyczyną mojego smutku, nie chcę także dyskredytować osiągnięć profesora. Na fizyce się nie znam i jedyne, co pamiętam z lekcji fizyki, to sprośne żarty nauczyciela o tym, że od kolana w górę napięcie rośnie, a opór maleje. Cieszę się, że tak wiele osób przejawia głębsze od mojego tą nauką zainteresowanie i że mogą je rozwijać dzięki Draganowi. Co do jego wizualnej twórczości, jestem pod jej wrażeniem – zachwyca się nią np. David Lynch, co mówi samo za siebie. Smuci mnie zaś, że prof. Dragan ma w pogardzie jedyną dziedzinę, która może nas uratować jako jednostki, społeczeństwo i cywilizację, i że pogardą tą zaraża innych. Chodzi o filozofię i filozofów.

Otóż w opinii prof. Dragana filozofia, taka jak się ją uprawia od 400 lat, odkąd Galileusz skonstruował teleskop, jest płonna. Jak tłumaczy fizyk w rozmowie z Dorotą Wodecką opublikowanej na portalu Filozofiaprzyrody.pl, jedna grupa filozofów podążyła wówczas ścieżką prawdziwej nauki, zrozumiawszy, że tylko proces kolektywnego namysłu nad wynikami badań empirycznych może zbliżyć ich do prawdy o świecie. To oni dali początek nowoczesnej nauce. Druga grupa filozofów uznała zaś egotycznie, że prawdy będzie dochodzić na własną rękę, opierając się na własnym rozumie i w dodatku w kwestiach, które człowieka z natury przerastają: dokąd zmierzamy?, dlaczego istnieje raczej coś niż nic?, czy w ogóle istnieje cokolwiek?

Przedstawiciele pierwszej grupy to godni kontynuatorzy prawdziwej filozofii, która w istocie od zarania była protofizyką. – Sokrates, Demokryt, Arystoteles i tak dalej byli raczej fizykami, tylko że jedynym instrumentem docierania do prawdy, jakim dysponowali, były rozum, gołe ręce i patyki, którymi można było bazgrać po piasku – tłumaczy Dragan. Przedstawiciele drugiej to – tego Dragan w ten sposób nie ujmuje, ale do tego jego uwagi się sprowadzają – onaniści intelektualni o przerośniętym ego, którzy „wierzą, że robiąc mądre miny i używając ośmiosylabowych wyrazów, są w stanie dotrzeć do prawdy o świecie”. Fizycy – jak Dragan – „mają na tyle przyzwoitości i samodyscypliny, by otwarcie stawiać tylko takie pytania, na które jesteśmy w stanie odpowiedzieć albo przynajmniej sensownie się do nich odnieść. (...) Wszystko poza tym to arogancja albo naiwność”. Dzisiejsi filozofowie może i „dobrze się bawią”, ale ich aktywność jest „skrajnie nieefektywna w pogłębianiu zrozumienia świata” i „czymkolwiek jest filozofia, ma ona tyle wspólnego z miłością do prawdy, co zoofilia z miłością do zwierząt”. W innym wywiadzie, udzielonym Dwutygodnikowi, prof. Dragan stawia kropkę nad i: „Czasami odnoszę wrażenie, że współcześni filozofowie parodiują naukę”. Ostro?

Te słowa brzmią szczególnie brutalnie, gdy uświadomimy sobie, o jakich filozofach mowa, bo przecież od śmierci Galileusza (1642 r.) trochę ich po tym świecie chodziło. Mówimy o m.in. Kartezjuszu, Locke’u, Humie, Kancie, Millu, Benthamie, Kierkegaardzie, Bergsonie, Husserlu, Wittgensteinie, Russellu, Quinie, Arendt – można by wymieniać jeszcze długo. Czy wszyscy ci myśliciele to naiwniacy i aroganci, którzy zadawali w gruncie rzeczy nonsensowne pytania? Profesorze, mam głęboką nadzieję, że nie to chciał pan powiedzieć. Zwłaszcza że, cóż, pan także jest filozofem.

Niespodziewany sojusznik

O ile prof. Dragan jako rozmówca umie zaskarbić sobie sympatię oraz zdobyć uwagę słuchaczy, włączając w to mnie, o tyle prof. Jan Hartman, zawodowy filozof z Uniwersytetu Jagiellońskiego, takiego talentu nie przejawia. Poza tym jest prowokatorem, wprowadzającym w dyskurs publiczny takie kwestie jak choćby usprawiedliwienie kazirodztwa, jest też zatwardziałym oraz obcesowym antyklerykałem. Zupełnie nie moja – nomen omen – parafia, ale: Amicus Plato, sed magis amica veritas.

Hartman w kwestii wartości i znaczenia filozofii wykazuje się znacznie większą przenikliwością niż Dragan. Może to, że ma on dla niej więcej wyrozumiałości, bierze się z tego, że sam jest filozofem, a więc leży to w jego interesie? Przeciwnie, w tekście „Jak umiera filozofia”, Hartman pisze bez złudzeń, że „ludzkość da sobie radę bez filozofów (...) Już dziś powoli zabliźniają się rany po tym, co straciliśmy, ignorując dorobek filozofii – naukowcy i przedstawiciele nauk społecznych oraz humanistycznych coraz lepiej potrafią odgrywać rolę filozofów w zakresie spraw, które ich interesują”.

W tymże samym artykule Hartman zwraca uwagę na okres w myśli filozoficznej zwany pozytywizmem logicznym. Gdyby Dragan urodził się na początku XX w., byłby jego przedstawicielem. Myśliciele tworzący w międzywojniu pozytywistyczne Koło Wiedeńskie mieli niemal dokładnie takie poglądy na filozofię jak on. Rudolf Carnap, jeden ze współzałożycieli Koła, zwracał uwagę, że na te wszystkie wzniosłe metafizyczne pytania o naturę wszechświata nie istnieje weryfikowalna odpowiedź ani za pomocą doświadczenia, ani za pomocą dedukcji, że brakuje im jasności i precyzji i wynikają po prostu z niewłaściwego użycia języka. Są nonsensowne. Carnap był zdania, że prawdziwe mogą być jedynie formuły logiczne, bo są tautologiami (np. zdanie „p jest prawdziwe lub p jest fałszywe” będzie zawsze prawdą), a także zdania o faktach, czyli zdania protokolarne. Dlaczego protokolarne? Bo do faktów dochodzimy w drodze eksperymentu opisanego protokołem. Metodą. Językiem nauki był dla niego język fizykalny. Obiekt taki a taki po podgrzaniu o tyle a tyle stopni w takich a takich warunkach zachowuje się tak a tak. To jest zdanie filozoficzne. Reszta to literatura. „Nienawidzę cię”, „kocham cię”, „ten obraz jest piękny”, „Bóg istnieje”, „życie ma sens” to deklaracje zupełnie niezrozumiałe.

Dzisiaj wśród filozofów akademickich próżno jednak szukać tak radykalnych neopozytywistów. Ich podejście nie wytrzymało kryteriów, które samo narzucało. Skoro sens ma tylko to, co można zweryfikować, to jak zweryfikować samo kryterium weryfikacji? To niemożliwe. Przepraszam więc z góry prof. Dragana za tę bezczelność, ale zdaje się, że to on popełnia grzechy, który zarzuca filozofom: grzechy naiwności i arogancji. Nie przechodzi mu przez myśl, że jego pogląd na naukę i filozofię mógł być już kiedyś wyznawany i że mógł zostać odrzucony z całkiem dobrych powodów.

Awersję Dragana do filozofii może tłumaczyć opisywana przez Hartmana jej banalizacja. Zauważa on słusznie, że mamy w kulturze do czynienia z dwoma sprzecznymi tendencjami. Z jednej strony w Europie status filozofa obrósł nimbem niedostępnej dla współczesnych niezwykłości. Dlatego prawdziwym filozofem mógł być Platon czy Hegel, a od dzisiejszych „filozofów oczekuje się w pierwszym rzędzie informacji o tym, co na «dany temat» mieli do powiedzenia «wielcy filozofowie» z przeszłości”. W Ameryce z kolei filozofem może być niemal każdy, „kto ukończył studia filozoficzne bądź autor jakichś prac «na tematy ogólne», który zechciał sam się za pomocą tego słowa określić”. W dobie globalizacji te dwa podejścia zderzają się ze sobą, a w wyniku kolizji otrzymujemy przetworzone na współczesną modłę truizmy w stylu „myślę, więc jestem”, często też przeinaczone względem oryginalnego znaczenia i bezpardonowo podpisane nazwiskiem kogoś, kto nigdy nie czytał „Rozprawy o metodzie”. Tymczasem prawdziwi filozofowie spotykają się na coraz bardziej zamkniętych sympozjach, o których wiedzą tylko nieliczni. Hartman diagnozuje: filozofia umiera nie dlatego, że znikną myśliciele, a dlatego, że staną się społecznie nieistotni.

Myślenie boli

A więc z filozofią stanie się to, co – zgodnie z sugestią Hartmana – stało się z łaciną? Nikt poza fascynatami się nią nie posługuje. Nikogo ona jako język nie obchodzi. Jest tylko ornamentem tekstów takich jak niniejszy. „Nomen omen”, „Amicus Plato”... Lecz wszystko, co powiedziane po łacinie, brzmi dobrze, prawda?

Ale filozofia jest znacznie ważniejsza od łaciny. Właściwie, jak zasugerowałem już wcześniej, już tylko ona może nas uratować. Przed czym? Przed poczuciem braku sensu. Najczęściej omawiane współcześnie problemy społeczne – depresja, uzależnienia, samobójstwa, rozpad rodziny, sekularyzacja, grupowe konflikty – poza przyczynami indywidualnymi, czy to związanymi z konkretnymi wydarzeniami, czy mającymi podłoże biologiczne, są właśnie zakorzenione w poczuciu braku jasnego poczucia sensu.

Synteza badań empirycznych wskazuje, że – jak piszą autorzy pracy „Alone and Without Purpose: Life Loses Meaning Following Social Exclusion” – „ludzkie doświadczenie jest kształtowane przez (...) cztery składniki sensownego życia”. Pierwszy to poczucie celowości, gdy swoje działania postrzegamy jako służące czemuś w przyszłości. Drugie to poczucie sprawczości, gdy nasze działania prowadzą do określonych wyników. Trzeci to potrzeba moralnego uzasadnienia dla działań, potrzeba wartości. Czwarty to potwierdzenie, że jako jednostki posiadamy cenione społecznie cechy.

Współczesność frontalnie atakuje nasze poczucie sensu na wszystkich tych czterech poziomach, ale nie dlatego, że ma do zaoferowania za mało, a paradoksalnie dlatego, że oferuje zbyt dużo. Celowość naszych działań można kupić w dowolnym sklepie z celami. Chcesz podporządkować swoje życie wielkiej wizji? Proszę bardzo, walcz ze zmianami klimatu w ramach którejś z grup aktywistycznych albo ze złymi lewakami na forach internetowych. Sprawczość? Na każdym kroku jesteś przekonywany, że wszystko od ciebie zależy. Że twój głos w wyborach, twoje podatki, twój udział w ulicznym proteście naprawdę zmieniają świat. Moralność? Tworzysz ją sam albo tworzą ją dla ciebie inni. Każdy ma swoją moralność, więc potencjalnie mamy 8 mld różnych systemów moralnych. Wybieraj. Społeczne uznanie? Dzięki globalizacji, a przede wszystkim dzięki mediom społecznościowym, każdy znajdzie amatorów.

Mimo jednak tej olbrzymiej oferty i dowolności, jaką daje nam współczesność w dziedzinie poczucia sensu, odczuwamy jego dojmujący brak. Dlaczego? Bo myślimy. Zresztą do myślenia jesteśmy nieustannie zachęcani. Chodzimy do szkół krytycznego myślenia, a trenerzy rozwoju osobistego i psychoterapeuci uczą nas introspekcji. Trudno ich jednak zadowolić. Doktor Tasha Eurich w książce „Insight” przekonuje, że tylko 15 proc. z nas spełnia wszystkie kryteria „pełnej samoświadomości”. Myślmy więc więcej i głębiej.

Ale „myślenie nie boli” to jedno z największych kłamstw, które sprzedawano nam w szkole. Nie powoduje fizycznego bólu, ale prowadzi do bólu istnienia, Weltschmerzu. Bo wbrew temu, co się nam sugeruje, myśląc coraz więcej, odkrywamy powierzchowność i ulotność tej bogatej oferty sensów, którą przedstawia nam świat. Zaczynamy wtedy zadawać najbardziej filozoficzne z możliwych pytań: dlaczego? Dlaczego wybierać ten sens, cel i te wartości, a nie inne? Jaka to koniec końców różnica, skoro wszystkie są tak samo dobre?

„Dlaczego?” to pytanie stanowiące tytuł pierwszego rozdziału książki „Filozofia. Zasady i problemy” Rogera Scrutona, nieżyjącego już brytyjskiego filozofa (zmarł w styczniu 2020 r.). Postrzegał on filozofię jako „drogę prowadzącą ku szerszym zagadnieniom cywilizacyjnym, przewodnik myślenia w jasny sposób o tym, co ma znaczenie, uświadomienia sobie istoty praktyk uznawanych za najważniejsze, religii, nauki, seksu czy muzyki”. Filozofia w jego ujęciu awansuje do rangi narzędzia wydobywania sensu.

Teza–Antyteza–Scruton

Patrząc na współczesną filozofię z lotu ptaka, widzimy dwa rwące nurty. Jeden to filozofia, która chce nam opowiadać o świecie w sposób syntetyczny, często szukająca jednego wyjaśnienia dla wszystkich zjawisk. W tym nurcie mieszczą się marksiści, egzystencjaliści, personaliści i cała masa pomniejszych prądów. Drugi nurt to filozofia analityczna, skromniejsza w swoim celu, bo starająca się rozebrać nasze schematy myślenia na części pierwsze i powiedzieć im sprawdzam – to filozofia języka, nauki, zaawansowana logika.

W filozofii analitycznej, zauważa Scruton, „tematy istotne dla sensu życia – religia, sztuka, muzyka – są często traktowane lekceważąco”, a przecież filozofia nie powinna kojarzyć się wyłącznie z tym, z czym być może kojarzy się prof. Draganowi: z coraz zawilszymi, niezrozumiałymi, często bezpłodnymi analizami logicznymi czy epistemologicznymi. Powinna dostrzec „szerszy krajobraz kulturowy”. Myśliciel przekonuje, że filozofię można uprawiać na dwa sposoby: poprzez jej studiowanie i poprzez jej praktykowanie. I wybiera ten drugi, bo tylko zderzenie filozofii z realiami życia może przywrócić jej blask i należną pozycję.

Zadanie filozofii współcześnie jest inne niż w czasach Sokratesa i Platona. Oni byli „obywatelami małego i intymnego państwa-miasta, z powszechnie akceptowanymi normami cnoty i smaku (...) Intelektualne królestwo nie zostało jeszcze podzielone na suwerenne terytoria, a myśl była przygodą, która rozpościerała się swobodnie we wszystkich kierunkach, zatrzymując się w zdumieniu przed tymi przepaściami umysłu, które dziś znamy jako filozofię”. My zaś „żyjemy w zatłoczonym świecie obcych sobie ludzi, w którym standardy smaku prawie zniknęły, w którym wykształcona klasa nie zachowuje wspólnej kultury i w którym wiedza została podzielona na specjalizacje, z których każda broni swoich monopolistycznych interesów przed falami migrujących idei. Nic w tym świecie nie jest stałe: życie intelektualne jest wielkim zamieszaniem, w którym niezliczone głosy starają się przebić przez zgiełk. Jednak wraz ze wzrostem ilości komunikatów, spada ich jakość, a najważniejszą tego oznaką jest to, że nieakceptowalne jest samo mówienie o tym”.

Ta wielość wartości, celów i punktów odniesienia, którą dysponujemy, w ostatecznym rozrachunku rozczarowuje. Podważają i znoszą się one wzajemne, tracąc powab i zasiewając w nas głęboko nieprzyjemne uczucie, że czemukolwiek oddajemy się w danej chwili, jest to bez znaczenia. Dlatego, pisze Scruton, filozofia jako ćwiczenie z podważania wszystkiego jest dzisiaj zbędna. Wszystko już podważono. Zrobili to ludzie „wyedukowani tylko w połowie”, umiejący wyłącznie kwestionować porządek, ale niepotrafiący formułować jego obrony. Filozofia nie obroni też swojej pozycji jako metoda oddzielania pozorów od prawdy, gdyż tę rolę słusznie przypisuje się dzisiaj nauce, ale może się za to współcześnie realizować jako ekologia pojęć, „ostatnia próba ponownego zaczarowania świata, a tym samym ocalenia pozorów”.

Weźmy tak codzienną rzecz jak uśmiech. Nauka może opisać go jako napięcie konkretnych partii mięśniowych w odpowiedzi na dane aktywności mózgowe i bodźce sensoryczne. Nauka odpowiada na pytanie dlaczego, podając przyczynę, ale nie oferuje powodu. A ten może być ważniejszy. Może być zły albo dobry, a więc ujęty w kategoriach nauce umykających. Czy uśmiechasz się akceptująco, czy drwiąco? Czy twój uśmiech coś mi obiecuje, czy jest wyrazem pobłażania? „Filozofia jest dla nas użyteczna właśnie dlatego, że ona i tylko ona może potwierdzić koncepcje, poprzez które rozumiemy i działamy w świecie: koncepcje takie jak koncepcja osoby, które nie mają miejsca w nauce, ale opisują to, co rozumiemy, kiedy odnosimy się do świata takim, jakim jest dla nas naprawdę” – pisze Scruton. Dzięki filozofii możemy obronić samą ideę tego, że jakaś prawda istnieje albo że jest w nas jako ludziach coś wyjątkowego, co odróżnia nas od karaluchów czy psów, czy w końcu, że wolność to nie jest czczy koncept.

Czy to oznacza, że filozofia uczy nas, jak żyć? Byłoby to zbyt duże uproszczenie. Jednak podróż przez jej historię, próba zrozumienia rozmaitych perspektyw, zbliża nas do tego, co „niewysłowione”, uczy doceniać to i chronić.

Nie stracić głowy

Jak te cokolwiek abstrakcyjne rozważania przełożyć na praktyczne przykłady? Co to znaczy, że potrzebujemy filozofów? I kto to w ogóle jest filozof? Na pewno statusu tego nie zapewnia samo ukończenie wydziału filozofii. Bycie wykładowcą filozofii także nie jest warunkiem wystarczającym. Scruton powiedziałby, że bycie filozofem to gotowość do odpowiedzi na nieustannie powracające pytania – przekraczające to, co powiedzieć o świecie może nam nauka, ale też świadomość niewystarczalności odpowiedzi. Dlatego filozof nie jest mędrcem czy prorokiem. Pytania zawsze powracają, a kolejne odpowiedzi ewoluują, ale muszą się pojawiać. Kapitulacja to rezygnacja z wiary w sens.

Z tej perspektywy łatwiej wskazać filozofa i na jego przykładzie praktyczność filozofii. Wielokrotnie w swoich artykułach cytuję Nicholasa Nassima Taleba, najczęściej w kontekście teorii prawdopodobieństwa zjawisk społecznych. To wybitny matematyk, probabilista, autor takich książek, jak „Czarny łabędź” czy „Zwiedzeni przez losowość”, ale także człowiek, który zdobył majątek, grając na giełdzie. Teoretyk i praktyk. I filozof.

Takim mianem ochrzcił go prof. Joshua P. Hochschild, zawodowy filozof z Mount St. Mary’s University, w artykule na łamach serwisu Firstthings.com. Taleb, łącząc doświadczenie w „robieniu pieniędzy” z wiedzą matematyczną oraz wyjątkową erudycją, zbudował pogląd filozoficzny będący współczesną wersją stoicyzmu à la Seneka, oparty na „dyscyplinie regulowania emocji, rozważnych decyzjach i szczodrej odpowiedzialności w obliczu wielkich błogosławieństw”. Wskazuje, jak zachować pokorę w obliczu olbrzymiego nieporządku, którym charakteryzuje się świat, ale też jak uczynić z tego nieporządku swojego sługę. Jest to bunt przeciw nowoczesności, która czyni nas na przejawy przypadkowości coraz bardziej wrażliwymi – w życiu osobistym (od finansów przez zdrowie po uczucia) i w polityce.

Sposób myślenia Taleba pozwala odnaleźć się w świecie pandemicznych obostrzeń, dyskusji wokół wojen i natury demokracji czy nieustannego eksperckiego pouczania.

Sam Taleb w rozmowie z Constantinem Sandisem tak mówił o celu „Czarnego łabędzia”: „Miał uczynić filozofię bardziej ekologicznie rygorystyczną, a mniej pseudo-rygorystyczną, mniej naiwną, prawdziwszą i istotniejszą”. A w innym miejscu tego wywiadu wyjaśniał: „Główna idea skupia się na wpływie nieobserwowalnych elementów w prawdziwym życiu. (...) Dotyczy podejmowania decyzji w warunkach niepewności, radzenia sobie z niekompletnymi informacjami (...). Pytanie o uzasadnione reakcje na nieznane wykracza daleko poza konwencjonalnie sformułowany «problem indukcji» i to, co ludzie nazywają «sceptycyzmem». (...) Chodzi o to, aby uniknąć «bycia indykiem»” – mówi Taleb.

Indyk to oczywisty symbol życiowej naiwności, kogoś, kto utknął na pierwszej lepszej narzucającej się idei. Myślał o niedzieli, a w sobotę… Wsłuchiwanie się w głosy filozofów i – potem – samodzielne filozofowanie, może nas przed byciem indykiem uchronić. Taleb to tylko jeden z takich filozoficznych głosów, które wciąż są słyszalne. Mam nadzieję, że prognoza Hartmana się nie ziści i wbrew niej będą one coraz bardziej doniosłe. ©Ⓟ

Autor jest wiceprezesem Warsaw Enterprise Institute