WYWIAD Aktorka Julia Pietrucha niespodziewanie wydała znakomitą płytę „Parsley”. Bez wsparcia wytwórni
Ewan McGregor swoje epickie podróże na motorze odbywał w różnych częściach globu, m.in. w Azji. Prowadzący show „Top Gear” przejechali Wietnam. Ty też wsiadłaś na motor w Azji. Ile kilometrów musiałaś spędzić tam na siodełku, żeby wrócić do Polski z materiałem na płytę „Parsley”?
Sześć tysięcy kilometrów przemierzonych po Laosie i Wietnamie. To był koniec naszej sześciomiesięcznej podróży po Azji. Byliśmy wcześniej na Bali, Tajwanie, w Indonezji, na Filipinach. W pewnym momencie stwierdziliśmy, że chcemy powtórzyć podróż Iana (mąż artystki – przyp. red.) sprzed kilku lat, właśnie po Laosie i Wietnamie. Przełomową decyzją była ta, żeby kupić dwa motocykle. Do tej pory jeździłam z tyłu, przyczepiona do pleców Iana. Kiedy pomyśleliśmy o dwóch motorach, byłam przerażona tą wizją. Mam prawo jazdy na samochód, ale jednośladu nie prowadziłam nigdy wcześniej. Udało się jednak przejechać w dwa miesiące sześć tysięcy kilometrów. Podczas podróży nie brakowało wzlotów i upadków, co zresztą widać w nakręconym na trasie teledysku „On My Own”, ale się udało.
Część piosenek powstała jednak wcześniej?
Tak, zresztą sam proces myślenia o tym, żeby nagrać płytę, a w zasadzie zarejestrować utwory, dojrzewał we mnie bardzo długo, bo kilka piosenek faktycznie napisałam kilka lat temu. Kiedy jednak podczas wspomnianej azjatyckiej podróży zapadła decyzja o nagraniu płyty, droga była już szybka. We wrześniu, po powrocie do Polski, zaczęliśmy pracować w studiu. W sumie nagrania zajęły nam jakieś trzy miesiące. Sporo czasu wypełniła logistyka, organizowanie nagrań, studia, muzyków. Nie wierzyłam, że uda mi się wszystko tak sprawnie dopiąć do końca, bo organizacyjnie nie jestem specjalnie mocna (śmiech). Do przodu pchało mnie przekonanie, że jestem sama w stanie przygotować aranżacje, nagrać i wyprodukować ten materiał. Najważniejsza była wiara w to, że się uda. Choć byłam niecierpliwa, bo lubię szybką reakcję na swoje działania, a praca nad płytą wymagała czasami stąpania małymi kroczkami. Trzeba było spokojnie czekać na pewne rzeczy, pozwolić im chwilę poleżeć. Sami, wraz z Ianem, zajmujemy się sprzedażą i wysyłką płyt. Sami też musimy przygotować koncerty, dlatego trochę to potrwa. Ale nie możemy się już doczekać grania na żywo piosenek z „Parsley”. Oczywiście przy tak dużym własnym zaangażowaniu w każdy aspekt płyty nie byłam w stanie uniknąć pomyłek. Trzeba pamiętać, że to właściwie produkcja niemal domowa.
Na „Parsley” nie grasz jednak sama? Słychać też chociażby kontrabas, perkusję, skrzypce, pianino.
Nie będę udawała, że jestem wybitną ukulelistką, ja tylko komponuję na tym instrumencie. Dlatego też do nagrania na płycie zaprosiłam mojego tatę, który na co dzień gra na hiszpańskiej gitarze, ale po naszej ukulelowej przygodzie zakochał się tym hawajskim instrumencie. Poza tym grają muzycy, z którymi wcześniej już miałam możliwość współpracować. Ale pojawiły się też moje nowe muzyczne odkrycia. Często bywało tak, że muzycy, którzy nagrywali w studiu, polecali mi swoich współpracowników grających na instrumentach, które chciałam wprowadzić na płytę. I tak poprzez Romana Ziobro, który gra na kontrabasie i którego znam od wielu lat, poznałam skrzypka Joachima Łuczaka i jego żonę, wiolonczelistkę, Kamilę Wyrzykowską. Te piękne spotkania bardzo pomogły płycie, bo wszyscy weszli w moją opowieść bardzo uczuciowo i oddali kawałek serca na tej płycie.
Był jakiś plan na ten album? Słychać tu różne muzyczne klimaty, od jazzu, przez kabaret a la Tiger Lillies i folk, po bałkańskie szaleństwa i brzmienia w stylu Motown z lat 60.
Wszystkie brzmienia odpowiadają moim fascynacjom muzycznym albo mojej wrażliwości, chwilom szaleństwa albo smutku. Numery powstawały po prostu pod wpływem różnych targających mną emocji.
Są tu bardzo emocjonalne, osobiste teksty, jak chociażby „Mom”.
To prawda, część powstała w przypływie pewnych emocji, ale część z nich opowiada po prostu historie, jak „Ship of Fools”, czyli statek głupców, na który w XV wieku wsadzano na stracenie szaleńców, chorych psychicznie i cały margines społeczny.
Podczas wielotygodniowej podróży po Azji na pewno miałaś jakieś ciekawe muzyczne spotkania, odkrycia. Jakie dźwięki towarzyszyły ci podczas wyprawy?
Faktycznie doświadczyliśmy mnóstwa muzycznych przeżyć. Na Bali na przykład niemal permanentnie towarzyszyły nam dźwięki charakterystycznych gongów, miałam wrażenie, że ciągle trafiamy na jakąś uroczystość, święto. Z kolei z Tajwanu pamiętam dziwny instrument, przypominający nieco skrzypce, czyli sihu. Niestety żadnego z instrumentów, które napotkaliśmy na swojej drodze, nie przywiozłam do domu, ale za to wróciłam z dwoma ukulele, a wyjechałam z jednym (śmiech). To prezent od firmy, której ukulele sopranowe już w swojej kolekcji miałam. Po tym, jak zobaczyli mój filmik nagrany podczas podróży, wysłali mi do Bangkoku drugie ukulele. Towarzyszyła mi też w Azji polska muzyka. Jadąc na motorze nawet 10-godzin w ciągu dnia, miałam dużo czasu na przemyślenia i bardzo często nuciłam sobie pod nosem Domowe Melodie. Śpiewając ich piosenki, czułam się jak w domu. Pomogli mi przetrwać najcięższe chwile.
Po tym, jak w trakcie podróży opublikowałaś na YouTube swoją piosenkę, odezwała się do ciebie jednak nie tylko firma, na której ukulele grasz?
Tak, napisało wielu fanów zachwyconych moją muzyką. To było bardzo budujące, bo wielu z nich albo mnie nie znali jako aktorkę, albo nawet niespecjalnie cenili. Zaskoczyła mnie tak dobra reakcja ludzi, ale też dała dużo siły i energii, żeby zrobić płytę. Obawiałam się co prawda, czy w warunkach studyjnych uda się osiągnąć klimat jak w pięknych, azjatyckich okolicznościach przyrody, surowy, akustyczny. Jednak po reakcji fanów widzę, że na szczęście się udało, z czego jestem ogromnie szczęśliwa.
Nie będzie przesady w nazwaniu „Parsley” najważniejszym projektem w twoim życiu?
Na pewno nie. Trudno mi opisać, jak się z niego cieszę. To zresztą uzależniające uczucie, zapewne więc nie jest to mój ostatni muzyczny projekt. Na razie jednak chciałabym, żeby ta płyta dotarła do jak największej liczby odbiorców. Żeby wywołała w nich emocje. Zresztą, tak naprawdę, już jestem ukontentowana jej odbiorem, ilością dowodów sympatii.
Skąd ukulele, co uwiodło ciebie w tym instrumencie?
Po pierwsze element muzyczny, brzmieniowy. Jest bardzo delikatny i przyjemny, przypomina mi siedzenie na wyspie, plaży, szum morza, fal. Jest też prosty do nauki, prostszy niż gitara. Można na nim sporo kombinować, choć ja się zazwyczaj zatrzymuję na trzech, czterech, czasami pięciu chwytach (śmiech). Można grać dość prosto i zachwycająco, jak chociażby malezyjska artystka Zee Avi. Można też szaleć na ukulele dziko jak duet Honoka & Azita. Ukulele pozwala mi skupić się na melodiach. Jest narzędziem, które odpowiednio przekazuje je z mojej głowy. Trzeci element to to, że jest małe. Można je wziąć na plecy, wsiąść na motocykl i pojechać w świat.
Nieprzypadkowo więc płytę „Parsley” zaczynają odgłosy morza.
To dźwięki Bałtyku, nad którym mam wiele swoich ulubionych miejsc.
Jaka będzie następna podróż Julii?
W sobotę (rozmawialiśmy przed majowym weekendem – przyp. red.) wyjeżdżamy na Hawaje. Na pewno tam też dużo się wydarzy muzycznie. Mam nadzieję, że coś napiszę, powstanie teledysk. Jest duża szansa, że z Hawajów wrócę z kolejnymi ukulele.