Królowi groziła detronizacja, szlachcie znalezienie się pod butem magnaterii, krajowi turecka inwazja. Zaś chłopom podniesiono pańszczyznę do 12 dni w tygodniu.
Za sprawą komediowego serialu „1670” – nieoczekiwanie zabawnego – Polakom przypomniano Rzeczpospolitą szlachecką ze wszystkimi jej urokami. Ale choć podróż do roku 1670 zapewnia zetknięcie ze sporą dawką czarnego humoru, to i tak jest on w łagodnej wersji. Tamte czasy gwarantowały mieszkańcom Polski rozliczne atrakcje, acz te nie zawsze wywoływały salwy śmiechu.
Kraj po przejściach
Choć rok 1670 już trwał na dobre, szlachta nadal żyła abdykacją Jana Kazimierza oraz wyborem nowego monarchy. Przez 20 lat rządów ostatni z polskich Wazów toczył nieustanne batalie z Kozakami, Tatarami, Szwecją, Siedmio grodem, Prusami, Rosją, a w końcu i wojnę domową. Tę ostatnią ukoronowała 13 lipca 1666 r. bitwa pod Mątwami. Tam weterani wszystkich poprzednich konfliktów – walczący i po stronie króla, i rokoszanina hetmana polnego Jerzego Lubomirskiego – wyrżnęli się nawzajem. Wpisując się tym sposobem w ogólną tendencję redukowania liczby mieszkańców kraju.
Przed buntem Chmielnickiego w 1648 r. Rzeczpospolita liczyła 11 mln mieszkańców. Czyli niewiele mniej od ówczesnej Rosji oraz Turcji. Za sprawą dwóch dekad wojen, epidemii i głodu kilka milionów poddanych Jana Kazimierza pożegnało się z życiem w tragicznych okolicznościach. Gdy ów abdykował, szacowano, że zostawiał następcy niecałe 8 mln poddanych. Notabene bardzo zubożałych, bo podczas szwedzkiego potopu najeźdźcy rabowali, co tylko się dało, zaś resztę niszczyli. Nie oszczędzając zwłaszcza okupowanych miast. Znikało w nich nawet do 80 proc. domów, zwykle z powodu podpalenia. Liczba zabijanych mieszkańców bywała niewiele mniejsza. Po potopie polskie mieszczaństwo pozostało wspomnieniem. Wprawdzie Szwedów z granic Rzeczpospolitej pozbyto się ostatecznie w 1660 r., lecz nawet upływ 10 lat nie zagoił tak głębokich ran.
Pechowy Jan Kazimierz po podpisaniu rozejmu z Rosją w Andruszowie postanowił przejść na emeryturę. Wszystkie jego projekty zreformowania Rzeczpospolitej zostały wcześniej zablokowane przez magnackie stronnictwa w imię obrony złotej wolności szlachty. Nie miał też potomka, więc brakowało mu chęci, żeby walczyć o utrzymanie tronu dla następcy. Zrzekł się korony i w kwietniu 1669 r. wyjechał do Francji, by tam zostać opatem w zamożnym Saint-Germain-des-Prés.
Szlachta zaś zaczęła się przygotowywać do elekcji nowego króla. Wówczas natchnęła ją idea, iż powinien to być ktoś spośród niej – nowy Piast. Jako pierwszy pomysł ten zaczął propagować podkanclerz koronny, a zarazem arcybiskup gnieźnieński Andrzej Olszowski. W biografii „Jan Sobieski 1629–1696” Zbigniew Wójcik pisze, iż uważał on, że „obcym rydwanem nie zajedzie się daleko na polskich drogach. Krótko mówiąc, postanowił prowadzić politykę państwową zgodnie z poglądami mas szlacheckich, nie zaś wbrew nim”.
Średniozamożna szlachta miała dość dwóch rzeczy: przejęcia przez magnatów władzy w państwie, a równie mocno raziły ją wielkie wpływy ambasadorów Francji oraz cesarstwa Habsburgów. Ogół szlachecki chciał wierzyć, że król Piast przywróci dawną świetność upadającemu imperium. Tymczasem Olszowski upatrzył już kandydata do wypromowania. Był nim młody Michał Korybut Wiśniowiecki.
Przypadkowy król
„Młodzieniec mający lat 29, nieodrodny od ojca sławnego z czynów wojennych, dał dowody męstwa walcząc przy boku króla przeszłego w wojnach kozackich, ozdobiony szczególnemi przymioty, roztropny, pobożny i uczony, umiejący kilka języków” – tak syna księcia Jaremy Wiśniowieckiego opisywał papieżowi Klemensowi X nuncjusz apostolski w Polsce. Z kolei prymas Mikołaj Prażmowski, o wiele mniej przychylny Wiśniowieckiemu, nazywał go „zastrachaną sową”. Tak w dwóch słowach opisując niski wzrost, sporą tuszę oraz sposób bycia księcia.
Jednak w połowie 1669 r. rzadko który szlachcic osobiście zetknął się z kandydatem na nowego Piasta. Zdecydowanie więc ważniejsze od uroku osobistego były legenda ojca, uznawanego za wybitnego wodza, oraz genealogia. „Od drugiej połowy XVI w. Wiśniowieccy herbu Korybut byli jednym z najpotężniejszych rodów magnackich w Rzeczypospolitej. Wywodzili się od Rurykowiczów smoleńskich, lecz uchodzili za potomków Korybuta, rodzonego brata Władysława II Jagiełły, założyciela dynastii Jagiellonów” – opisuje w monografii „Michał Korybut Wiśniowiecki i czasy jego panowania w opiniach współczesnych i potomnych” Maciej Dębski.
Powszechne przekonanie, że Wiśniowieccy pozostawali w prostej linii krewnymi władców Litwy, Polski i Moskwy, stanowiło bezcenny kapitał. Jednak gdy 2 maja 1669 r. zebrał się pod Warszawą sejm elekcyjny, na drodze do tronu syna kniazia Jaremy stanęli mocni kontr kandydaci, promowani przez ambasadorów obcych mocarstw. Co ciekawe, największą niechęć szlachty wzbudzał Ludwik de Bourbon-Condé, zwany Wielkim Kondeuszem, protegowany króla Francji Ludwika XIV. Choć z zapałem wspierali go przywódcy stronnictwa profrancuskiego na czele z hetmanem Janem Sobieskim i prymasem Prażmowskim, 6 czerwca tłum szlachty zgromadził się przed szopą, w której na polu elekcyjnym rezydowali senatorowie, po czym kilka razy wystrzelił w jej kierunku. Następnie oblegający dali przebywającemu w szopie prymasowi wybór: albo skreśla Wielkiego Kondeusza z listy kandydatów do tronu, albo skreślone przy użyciu szabel zostanie stronnictwo profrancuskie. Prażmowski uległ.
Na placu boju pozostali jeszcze książę neuburski Filip Wilhelm i faworyt stronnictwa prohabsburskiego Karol Lotaryński. Do decydującego głosowania doszło 19 czerwca. Poprzedziły je zdarzenia powszechnie wzięte za wróżby wskazujące, kto powinien wygrać. „Gołąb biały wszystkie wojsko kilka razy oblatywał i wprzód na namiocie senatorskim, a potem na namiocie X. (księcia – red.) Michała usiadł, a stamtąd na chorągwie jedne województwa sendomirskiego przeniósł się, z którego najpierwej głosy na króla Michała Wiśniowieckiego wybuchnęły” – pisał w pamiętniku szlachcic Mikołaj Jemiołowski. „Także i rój pszczół niewiedzieć skąd się wziąwszy na chorągwie województwa sieradzkiego siadł, które się też zaraz do województwa sendomirskiego (po Michale Wiśniowieckim głosy dając) aplikowało” – dodawał.
Potem w całej Rzeczpospolitej powtarzano, że gołębica i pszczoły zwiastowały wybór księcia Wiśniowieckiego na króla. Choć ostateczny głos należał do szlachty, która nagle zakotłowała się na polu elekcyjnym: „Skoczę ja znowu do swoich i powiedam: «Mości Panowie, już w kilku województwach zanosi się na Piasta»” – zanotował w pamiętniku Jan Chryzostom Pasek. „Hukną w Sandomirskiem: «Vivat Piast!» Dębicki, podkomorzy, ciska czapkę do góry, wrzeszczy na wszystek głos: «Vivat Piast! Vivat rex Michael»” – opisywał Pasek moment, gdy reprezentanci 21 województw (z 37) ogłosili, że Michał Korybut Wiśniowiecki jest nowym królem Rzeczpospolitej. „Zdrętwieliśmy wszyscy tak wielkim przerażeni cudem, co nie mogło się stać bez wyraźniej woli Boga” – zapamiętał wojewoda witebski Jan Antoni Chrapowicki.
Faktycznie wyglądało to jak cud. Oto po tygodniach awantur, być może za sprawą roju pszczół, kilkadziesiąt tysięcy szlachciców w kilka chwil zdecydowało, że na tronie zasiądzie syn kniazia Jaremy.
Wiecznie skłóceni
„Wyborcy oczekiwali władcy, który miał zażegnać kryzys polityczny, osłabić magnacką oligarchię oraz ukrócić ingerencję obcych mocarstw w wewnętrzne sprawy państwa” – pisze Dębski. Tymczasem sami nie robili niczego, aby królowi te zadania ułatwić.
1 października 1669 r., zaraz po uroczystej koronacji na Wawelu, zebrał się sejm koronacyjny. „Podkanclerzy Andrzej Olszowski wygłosił 7 października mowę tronową, czyli przedstawił proponowane przez dwór ustawy i porządek obrad. Jego zdaniem Rzeczpospolita miała stanąć przed takimi zadaniami, jak: odzyskanie Ukrainy i zmuszenie Kozaków do posłuszeństwa, zacieśnienie sojuszu z carem moskiewskim, znalezienie funduszy na «upominki» dla Tatarów, wzmocnienie i zaopatrzenie Kamieńca Podolskiego i Lwowa, budowa kilku innych twierdz na wypadek zagrożenia wojennego oraz wypłata żołdu dla wojska koronnego i litewskiego” – wylicza Dębski.
Ale obrady zdominował inny temat: grupa posłów ze Smoleńszczyzny i Zadnieprza, ziem utraconych przez Rzeczpospolitą na mocy rozejmu andruszowskiego, zaczęła się domagać rekompensat. Chciała urzędów oraz wydzielenia dla nich z królew szczyzn majątków ziemskich. Liczyli na zrozumienie monarchy, który też utracił większość dóbr rodowych, jakie należały na Ukrainie do kniazia Jaremy. Wiśniowiecki jednak nie zamierzał im iść na rękę. Stronnictwo egzulantów (z łac. wygnańców) wszczynało więc podczas sejmowych obrad kolejne awantury. Podsycało je potężne stronnictwo profrancuskie, które nie zamierzało się pogodzić z tym, iż szlachta wybrała sobie „Piasta”. Wreszcie 7 listopada poseł z ziemi kijowskiej Adam Olizar użył liberum veto. Po raz pierwszy w historii Rzeczpospolitej zerwano sejm koronacyjny. Powszechnie przyjęto to jako złą wróżbę na rok 1670.
Ten zaczął się od skandalu, który wywołał król: za radą stronnictwa prohabsburskiego oraz bez pytania sejmu o zgodę poślubił 17-letnią Eleonorę Habsburżankę, córkę cesarza Ferdynanda III. Operację przeprowadzono w pośpiechu, zaskakując stronnictwo profrancuskie. Już 27 lutego, choć zaczął się Wielki Post, w klasztorze na Jasnej Górze odbyły się zaślubiny. Na tę okazję sprowadzono tam jako dekorację wawelskie arrasy. „Zostały wypożyczone przez władcę od Rady miasta Gdańska, gdyż poprzednik Wiśniowieckiego, Jan II Kazimierz, zastawił je w Gdańsku w czerwcu 1669 r.” – zauważa Dębski.
Tydzień później zwołano nowy sejm. Monarcha oczekiwał, że posłowie zalegalizują małżeństwo. Tymczasem czekała go przykra niespodzianka. Oprócz awanturujących się egzulantów pojawiło się wspierane przez profrancuskich magnatów stronnictwo malkontentów, otwarcie domagające się detronizacji Wiśniowieckiego. „Malkontenci bowiem znaleźli w miejsce Wielkiego Kondeusza nowego kandydata na polski tron, Karola Parysa d’Orleans, księcia de Longueville” – wyjaśnia Dębski. Wkrótce też sejm został zerwany, a pozbawiony zaplecza politycznego król okazał się bezradny wobec bezwładu, w jakim znajdowała się Rzeczpospolita. Jednak polityczna wojna na górze wciąż nie przekładała się na życie codzienne przeciętnego szlachcica.
Z dala od polityki
Trwający trzeci rok pokój na granicach dawał w końcu szlachcie okazję do zadbania o powetowanie strat, jakie poniosła podczas 20 lat wojen. Przy czym zgodnie z przyjętą w 1550 r. konstytucją sejmową szlachcic, który przeniósł się do miasta i zajął kupiectwem czy bankierstwem, tracił szlachectwo. Bogacić się mógł więc przede wszystkim za sprawą produkcji i sprzedaży płodów rolnych.
Jednak czasy wspaniałej koniunktury na zboże, którego na początku XVII w. łaknęły kraje Europy Zachodniej, minęły. Adam Manikowski w opracowaniu „Zmiany czy stagnacja? Z problematyki handlu polskiego w drugiej połowie XVII wieku” wylicza, że cena jednego łaszta (ok. 3,5 tys. l) pszenicy lub żyta w 1670 r. w przeliczeniu na czyste srebro była o ok. 30 proc. niższa niż 50 lat wcześniej. „Spadło zapotrzebowanie na ten produkt na rynkach zachodnioeuropejskich w związku z rozwojem tamtejszego rolnictwa” – podkreśla Manikowski. Zatem posiadacz jednej lub kilku wsi, by zarabiać choćby tyle samo co niegdyś, musiał zintensyfikować produkcję. Znano tu tylko jedną receptę – więcej pańszczyzny.
„Świadczyć może o tym chociażby skarga zaniesiona do sądu referendarskiego w 1670 r. przez poddanych siedmiu gromad wchodzących w skład dzierżawy Wiśniowskiej na dzierżawcę tych dóbr Wacława Leszczyńskiego” – pisze w opracowaniu „O położeniu i walce klasowej chłopów we wsiach starostwa łukowskiego w XVII wieku” Józef Ryszard Szaflik. „Dotyczyła głównie podwyższenia przez dzierżawcę pańszczyzny z czterech do 12 dni w tygodniu z gospodarstwa łanowego oraz zmuszania chłopów do dodatkowych prac na folwarku: plewienia warzyw, trzęsienia nawozu czy międlenia przędziwa dworskiego obok dni pańszczyźnianych” – wyjaśnia.
Wbrew pozorom 12 dni pańszczyzny w standardowym tygodniu nie wymagało reformy kalendarza, lecz zwielokrotnienia par rąk do darmowej pracy. Wynikało to z prawnego systemu jej naliczania. Przed potopem szwedzkim kmieć posiadający własne gospodarstwo o powierzchni jednego łanu musiał odpracowywać cztery dni pańszczyzny tygodniowo. Jednak jeśli sprowadził do pracy na pańskim swoich dwóch synów i parobka, to każdy brał na siebie jedną czwartą obowiązku i w ten sposób w jeden dzień odrabiali obowiązek czterodniowy. Dzięki temu dla nieco zamożniejszych chłopów pańszczyzna nie była aż tak uciążliwa.
Aż nadeszły gorsze czasy i system stał się pułapką. Dawał bowiem możliwość stałego zwiększania obciążeń. Chcąc odpracować 12 dni w cztery doby, kmieć musiał każdego tygodnia załatwiać jeszcze dwie osoby z rodziny do darmowej pracy lub wynająć parobków. To wzbudzało coraz większy opór. Kmiecie z królewszczyzn wnosili skargi do sądów referendarskich. Te jednak zazwyczaj przyznawały rację szlachcie. „Tym bardziej godzien podziwu był upór chłopów, z jakim zanosili oni skargi do sądu referendarskiego. Na przykład mieszkańcy wsi Trzebieszów przez 35 lat prowadzili z dzierżawcami spór przed sądem referendarskim, z którego ostatecznie wyszli pokonani” – opisuje Szaflik.
W praktyce chłopom pozostawały jeszcze bierny opór lub próba ucieczki ze wsi. Ale wówczas podejmowali śmiertelne ryzyko. Aleksander Świętochowski w „Historii chłopów polskich w zarysie” drobiazgowo wyliczył kary orzekane w Rzeczpospolitej przez sądownictwo patrymonialne. Każdy dziedzic miał prawo, by w swoim majątku powołać sąd, w którym zasiadały wskazane przez niego osoby. Orzeczone wyroki wykonywano od ręki, a rzadko bywały one łagodne. „Za zbiegostwo w połączeniu z kradzieżą – obcięcie uszu, połowy nosa, wypalenie na czole szubienicy lub liter” – opisywał Świętochowski. Podróżujący po Polsce tajny wysłannik ministra spraw zagranicznych Francji, monsieur Paye, donosił: „Chłopi to nieszczęśni biedacy – nie posiadają niczego pod słońcem, a panowie, którym są poddani, tyranizują ich bardziej, niż to się zwykło czynić z galernikami”.
Zaciskanie pętli
„Księży jest tu nadmiar (…) kupców natomiast jest tu tak mało, że wspomnimy o nich dopiero, gdy ich liczba ulegnie powiększeniu” – tak opisywał w innym miejscu swej korespondencji Polskę monsieur Paye.
W kraju, którym niepodzielnie rządziła szlachta, w 1670 r. nic nie chciało się zmienić na lepsze. Za to nowy monarcha szybko tracił na popularności. Właściwie wszystko obracało się przeciwko niemu, nawet jego wygląd oraz słabostki. Jak pisze Dębski: „przedwczesna łysina, ukrywana pod bujnymi perukami w stylu Ludwika XIV, niski wzrost, a w późniejszych latach nadwaga i hołdowanie przesadnym, kosztownym strojom na modłę zachodnią, mogącym wydawać się szlachcie, przywiązanej do kontuszy i żupanów, nieco dziwacznymi”.
Król Piast przy bliższym poznaniu okazywał się zupełnie niepiastowski. Dlatego też na popularności zyskiwały plotki rozpuszczane o nim przez stronnictwo malkontentów: pomawiano Wiśniowieckiego o obżarstwo, impotencję, homoseksualizm. „Michał był natomiast erudytą, osobą o szerokich horyzontach myślowych oraz nieprzeciętnych predyspozycjach intelektualnych” – twierdzi Dębski. Brakowało mu jednak silnej woli oraz charyzmy, bardzo potrzebnej władcy bez politycznego zaplecza.
Mimo to w końcu odniósł pierwszy sukces. Na sejmie zwołanym we wrześniu 1670 r. posłowie gremialnie zaatakowali malkontentów, oskarżając ich o zdradę i grożąc zwołaniem pospolitego ruszenia, które się z nimi porachuje. Atmosfera była tak gorąca, że nikt nie śmiał użyć liberum veto. Dzięki temu Wiśniowieckiemu udało się zalegalizować przejęcie tronu oraz swój ślub, a przy okazji zyskać zgodę na koronację małżonki. Jednak proponowane przez podkanclerza Olszowskiego reformy, mające wzmocnić władzę wykonawczą i podnieść dochody skarbu, znów przepadły.
A z Ukrainy nadchodziły coraz bardziej niepokojące wieści. Wspierany przez Turcję hetman kozacki Piotr Doroszenko zyskał przewagę nad pro polskim Michałem Chanenką, którego król Wiśniowiecki również mianował hetmanem. Jednocześnie sułtan Mehmed IV szykował się do odzyskania kontroli nad Chanatem Krymskim. W kolejnym kroku chciał ruszyć na Rzeczpospolitą. „Sytuacja na Ukrainie «biła na alarm», przed czym wielokrotnie przestrzegał hetman Sobieski i o czym we wspomnianej mowie tronowej wspomniał podkanclerzy Olszowski” – pisze Dębski.
Jedyne, co uzyskano, to zgoda sejmu na podatek pokrywający wypłatę zaległego żołdu oraz podwojenie wojsk koronnych. O głębszej naprawie państwa nikt nie chciał słuchać. Choć zdarzeń mówiących, iż pora ku temu najwyższa, przybywało. W listopadzie 1670 r. zjawił się w Warszawie Ludwik Chrystian Kalkstein-Stoliński, oskarżony w Prusach o przygotowanie zamachu na Wielkiego Elektora Fryderyka Wilhelma. Gdy zebrał się sejm, Kalkstein wygłosił apel w imieniu stanów pruskich, prosząc Rzeczpospolitą o przyjście im z pomocą przeciwko tyranowi. Niespełna tydzień później, 28 listopada, został porwany, po czym odnalazł się w więzieniu Wielkiego Elektora. Były lennik Polski pozwalał sobie na coraz więcej. „Mimo że Michał Wiśniowiecki zażądał jego uwolnienia (powołał nawet specjalną komisję śledczą), to jednak inne problemy nękające zarówno jego osobę (silna opozycja wewnętrzna), jak i całe państwo polsko-litewskie zmusiły stronę polską do zaniechania dalszych działań” – wyjaśnia Dębski.
Kalksteina ścięto dwa lata później. Polska szlachta nie miała jednak do tego drobiazgu wówczas głowy. W grudniu 1670 r. hetman Piotr Doroszenko ogłosił oddanie pod opiekę Turcji prawobrzeżnej Ukrainy, pozostającej wciąż w granicach Rzeczpospolitej. Sułtan przyjął dar. Wojna z potężnym imperium osmańskim stawała się nieuchronna. Dla zubożałej i znajdującej się w nieustannym chaosie Polski oznaczało to początek kolejnych zmagań o przetrwanie po bardzo krótkim okresie pokoju. ©Ⓟ