Z obowiązujących w danej epoce dowcipów i wzorców komedii można odtworzyć rozmaite integrujące (auto)narracje, które definiują tyleż opowiadaczy, co słuchaczy.
Socjologowie to przeważnie socjopatyczni, ponurzy nudziarze bez poczucia humoru (ostatecznie sam jestem z wykształcenia socjologiem), ale nie trzeba nawet rozumieć żartów, aby wiedzieć, że są ważne – są bowiem symptomami zmiany społecznej. Zbiorowości ludzkie, które po upływie 100 lat wciąż rechoczą z tych samych dowcipów, socjolog uzna za godny uwagi fenomen obyczajowego konserwatyzmu. Z drugiej strony – można zauważyć – istnieją dzieła kultury, które nadal bawią, choć powstały ponad 130 lat temu, jak „Trzech panów w łódce (nie licząc psa)” Jerome’a K. Jerome’a, albo niemal równo przed stuleciem, jak „Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej” Jaroslava Haška. Dla badacza kultury to znak, że twórcom owych książek udało się dotknąć tego, co w zjawisku śmiechu uniwersalne, stałe. Problem w tym, że nie bardzo wiadomo, czym jest ta „stała humoru”.
„Mam intuicję, że ekspresowy dostęp do informacji wytwarza w ludziach złudzenie, jakoby odpowiedzi na wszystkie możliwe pytania zostały już znalezione, i są one zasadniczo jednoznaczne i proste” – pisze Olga Drenda w eseju „Słowo humoru”. – „To generuje wielką potrzebę rozwikłania każdego «po co» i «dlaczego», przez co tak wiele osób garnie się do teorii obiecujących rozstrzygnąć raz na zawsze takie dylematy do uproszczonej, bajkowej wersji neuronauk, psychologii społecznej, teorii ewolucji”.
Zagadnienie humoru i komizmu, którym Drenda zajęła się w swojej nowej książce, to wszelako dowód na to, że pop-scjentystyczna kołderka bywa za krótka: w zasadzie wszyscy się śmiejemy, ale teorii na temat tego, dlaczego coś nas śmieszy oraz do czego służy śmiech, jest ogromnie wiele, bywają one wzajemnie sprzeczne i zasadniczo nie są w stanie objąć całego rozległego obszaru związanego z humorem w życiu ludzkich społeczeństw.
Rozsądek nakazuje więc po prostu przyjrzeć się żartom w działaniu – i to właśnie czyni Drenda, antropolożka, znawczyni kultury popularnej, kolekcjonerka „duchologicznych” powidoków przeszłości i rozmaitych niszowych ekscentryzmów (jej książki „Duchologia polska. Ludzie i rzeczy w czasach transformacji” oraz „Wyroby. Pomysłowość wokół nas” to lektury obowiązkowe dla każdego, kto chciałby zrozumieć oporną, niejednorodną materię kulturowego przewrotu, jaki zdarzył się w Polsce w ostatnim trzydziestoleciu), w swoim szczególnym, gawędziarskim, meandrującym stylu, zwracając uwagę na „sposób, w jaki się śmiejemy; [na to,] kiedy pojawia się i znika żart; dlaczego coś, co jednego dnia śmieszy, kolejnego przestaje, i odwrotnie. (...) Zamiast pytać, staram się więc dawać nura w praktykę śmiechu i sprawdzać, co z tego wyniknie”.
Granice żartu
Jedyna w zasadzie teoria humoru, jaką w eseju przywołuje Drenda, to teoria „łagodnego naruszenia granic” („benign violation”) Petera McGrawa i Caleba Warrena, zgodnie z którą jesteśmy skłonni się śmiać, gdy na naszych oczach następuje złamanie jakiejś normy albo działanie wbrew znanemu skryptowi sytuacyjnemu (zagrożony jest sposób, w jaki zwykliśmy patrzeć na rzeczywistość), ale owo zakłócenie nie ma dotkliwego, ekstremalnego charakteru: nie dotyczy nas osobiście, nie narusza elementarnych, bliskich nam norm, zdarzyło się dawno temu albo okoliczności pozwalają odczytać je jako niegroźne, sfingowane (autorzy teorii przywołują przykład łaskotek, które można przecież interpretować również jako fizyczną przemoc). „Ludzie (...) odczuwają (...) niewątpliwą przyjemność z naruszania reguł w bezpiecznych, kontrolowanych warunkach. Źródłem śmiechu i radości jest zrobienie czegoś, czego robić nie wypada, ekscytujący moment przekroczenia tabu. Nie zostaje ono jednak naruszone trwale, uczestnicy sekretnych praktyk obrazoburczego śmiechu pozostają nadal, jak w piosence Kultu, «uczesani i przezorni»” – zauważa Drenda i dodaje: „Żart, by śmieszyć, nie może być ani zbyt grzeczny, ani zbyt ryzykowny”.
Tu jednak wszystko zależy do kontekstu i kodu. Ten sam idiotycznie rasistowski dowcip opowiedziany w gronie znajomych (którzy wiedzą, że nie jesteś rasistą) i na sztywnej herbatce u teściów może zostać odebrany w skrajnie różny sposób. Insiderski wic posługujący się branżowym slangiem nie wywoła śmiechu u nikogo spoza twojego firmowego open space’u. Świński kawał o Jezusie słabo nadaje się na spotkania neokatechumenalne. Ludzie zresztą przeważnie umieją kontrolować zarówno kontekst, jak i kod – ponieważ znają granice obyczaju.
Niekiedy jednak – i są to momenty nader interesujące – praktyka żartu (a właściwie szerzej: dotychczasowa umiejętność gładkiego pokonywania społecznych przeszkód) i obyczaj zaczynają się rozjeżdżać. „Ktoś gubi dynamikę, za późno orientuje się, że zaszła zmiana, i z wczorajszego towarzyskiego orła staje się skompromitowanym dinozaurem” – pisze Drenda. – „Obyczaj wpływa (...) na to, z czego i w jakich okolicznościach można się śmiać, i jak odmiennie może być rozumiany jeden i ten sam żart (który tymczasem może w ogóle przestać się mieścić w definicji żartu). (...) Chyba każdy zna uczucie bezbrzeżnego zakłopotania wywołanego przez żart, który przestał być śmieszny”.
Kto się śmieje ostatni
Wyszedłszy od takich założeń na temat normatywnej zmienności tego, co śmieszne, Drenda zaprasza czytelnika w podróż po dziejach humoru ostatnich dekad. W pierwszej kolejności pokazuje właśnie owe chwile bezwładności żartu, gdy następuje subtelne przesunięcie decorum i publiczność nie jest rozbawiona, lecz oburzona. Autorka przywołuje z tej okazji katastrofalną kampanię reklamową pewnej krajowej marki telefonii komórkowej, która w 2013 r. posłużyła się – karykaturalną i absurdalnie zniekształconą – postacią Lenina, podczas gdy beka z totalitaryzmu nie była już mile widziana w patriotycznie wzmożonej Polsce, gdzie właśnie zaczęto obiecywać obywatelom „wstawanie z kolan”. Można też wspomnieć o problemach z komunikacją między generacjami – pokolenie X to generacja wycofanych emocjonalnie ironistów, pokolenie Z ceni sobie nieironiczną szczerość: to, co dla pierwszych jest znakomitym dowcipem, dla drugich może być zwykłą werbalną przemocą. Iksy z kolei napotykają problemy w zrozumieniu postironicznego, skrótowego, silnie ikonicznego poczucia humoru Zetek, wywodzącego się z subkultury internetowych imageboardów – gdy anegdotę z puentą zastępuje wielokrotnie przetworzony mem.
Współczesny internet – w żelaznym uścisku mediów społecznościowych – generalnie nie sprzyja ironii i zabawie podtekstami, co „prowadzi do tabuizacji pewnych skojarzeń, nazwisk, obrazów po to, by ktoś nie potraktował ich jako dosłownej inspiracji”, jak stwierdza Drenda, przypominając zarazem, że jeszcze niedawno w kamuflażu żartu rozmaici wpływowi śmieszkowie pozwalali sobie na nieustające naruszanie granic, odmawianie godności i ignorowanie prawa do sprzeciwu tych, którzy nie mieli się jak bronić (choćby w koszmarnych formatach rozmaitych talent shows). Humor ofensywny, poniżający, dominujący autorka przeciwstawia elementarnej zasadzie stand-upu, „zgodnie z którą należy w dowcipie stosować strategię punching up (wyśmiewanie się z silniejszego), a nie punching down (gnębienie już zgnębionego)”. No i zaczynać należy od siebie: „żartowanie z własnej traumy i z tematu tabu może pomóc odzyskać poczucie sprawczości i kontroli nad własnym życiem, pozwala wyjść z pozycji ofiary, a przede wszystkim nie dać się zawstydzić i zapędzić do kąta. To ktoś, kto stoi na scenie i wygłasza dowcipny monolog o własnych doświadczeniach, decyduje, jak będzie o nich mówić i je przeżywać – a nie policja, publicyści czy opiniotwórcy z Twittera”.
Obśmiać samego siebie
Jedną z najciekawszych obserwacji w „Słowie humoru” jest taka mianowicie, że z obowiązujących w danej epoce dowcipów i wzorców komedii można odtworzyć rozmaite integrujące (auto)narracje, które definiują tyleż opowiadaczy, co słuchaczy. I tak Drenda proponuje nam wędrówkę od obywatela Piszczyka z „Zezowatego szczęścia” („Piszczyk chce przetrwać jako everyman, ale zwyczajne życie uniemożliwia mu przewrotna historia. Jego pech, jak sam przyznaje, «musiał wyglądać efektownie nawet na tle zbiorowego pecha całego narodu». Można tego polskiego Zeliga odruchowo zrozumieć, trudniej go jednak polubić. Niełatwo bowiem empatyzować z pragnieniem utraty osobowości, choć jako strategia na przeżycie w totalitaryzmie wydaje się logicznym pomysłem”), przez Adasia Miauczyńskiego z „Dnia świra” („To doskonały everyman, prowadzący przeciętne życie i w nim dręczony przez najbardziej polskie z polskich bolączek. Nie ma tu ani happy endu, ani egzotyki, kalejdoskopu osobliwości. Jest dojmująca zwyczajność i nieustanna frustracja, którą można oswoić gorzkim śmiechem”), po subwersywny, antyklasistowski humor „Świata według Kiepskich” („Bardzo trudno jest w roli bohaterów żartu obsadzić «ludzi zbędnych», przedstawicieli najbardziej zaniedbanych klas społecznych tak, żeby śmiech nie był skierowany w nich samych, by nie obrócił się w łatwe drwiny z kogoś, kogo instytucje i współobywatele i tak traktują z buta”).
Jest w tej książce dużo więcej cennych spostrzeżeń – erudycja Drendy i jej umiejętność kojarzenia odległych od siebie faktów bywają naprawdę zaskakujące – ale zwróciłbym uwagę na pewną kwestię programową. Otóż w opinii autorki (z którą wypada się chyba zgodzić) aspekt wspólnotowy humoru zdecydowanie przeważa nad jego zdolnością do antagonizowania ludzi (to ostatnie odbywa się raczej w sferze nadętej powagi). „Wspólny śmiech (...) to wielki neutralizator agresji. I nie chodzi jedynie o autoironiczny wymyk, który sprawia, że nie da się wyśmiać kogoś, kto śmieje się z siebie pierwszy. To coś więcej – gest szlachetnego złożenia broni, zaakceptowania, że możemy być śmieszni. Jest w nim coś humanistycznego i wielkodusznego, jakby łagodne spojrzenie oświeconego mędrca”. ©Ⓟ
Pokolenie X to generacja wycofanych emocjonalnie ironistów, pokolenie Z ceni sobie szczerość: to, co dla pierwszych jest dowcipem, dla drugich może być przemocą