Czekam z niecierpliwością, kiedy moje teksty się zdezaktualizują. To byłby dobry prezent od społeczeństwa.
Nie mam takiego poczucia. Tak samo nigdy nie pomstowałem na życie w komunizmie. Uważałem, że skoro tak jest, to trzeba sobie jakoś radzić, choć nie wszystko mi się podobało.
Większość życia poświęciłem temu, by od niego uciekać. Żyję w izolacji. Ludzie kupują moje płyty i przychodzą na moje koncerty, i w ten sposób finansują tę moją izolację. Nie jestem człowiekiem specjalnie towarzyskim. Wielu ludzi mnie zna, ale ja znam bardzo niewielu, a kontakty utrzymuję z jeszcze mniejszą liczbą. Udało mi się spreparować sytuację, w której żyję na swoich warunkach.
Wiem, co to jest Facebook, TikTok. Nie biorę w tym udziału, choć ktoś kiedyś zrobił moją stronę na Facebooku. Internet jako dostęp do informacji, które wcześniej przez lata było trudno zdobyć, to dobry wynalazek. Czasami czytam reakcje słuchaczy jakichś podcastów, ale w większości to bełkot, więc nie przywiązuję do nich większej wagi.
To było dla mnie czyszczenie mózgu, reset. Symulatory lotnicze pomagają też utrzymać refleks w dobrym stanie. Ludzie w mojej branży często uciekają od świata, gdy są przemęczeni. Próbują dokonać odcięcia, które odświeży im ogląd świata i myślenie itd. Ja nigdy nie piłem, nie narkotyzowałem się, ale wyszukiwałem sobie inne sposoby: jazda samochodem, jazda na nartach, wreszcie gry komputerowe. Dziś już nie gram, bo – po pierwsze – wzrok już nie ten, po drugie – zorientowałem się, że zajmuje mi to zbyt dużo czasu.
„Omm” to piosenka eskapistyczna. Opowiada o zmęczeniu, o ucieczce w świat, który budujemy sobie z Bożeną, moją żoną, która gra ze mną na wiolonczeli. Po wielu latach wrzasków, prób wpływania na rzeczywistość nagle się okazuje, że mam dosyć tej konkwisty. Ale gdy już uciekam, to okazuje się, że tam, gdzie uciekłem, też nic się nie dzieje. I wracamy do siebie. Do miejsca, w którym to, co istotne, rozgrywa się między dwójką ludzi.
Ja dosłownie nazwałem ten świat. To jest przyszłość, która trochę z nas szydzi, która zaprasza: „Proszę bardzo, chodźcie...”. I częstuje mgłą.
Piotrek Stelmach zapytał mnie kiedyś: „Wiem, że robisz płytę. Jaki ma tytuł?”. Nie było jeszcze żadnego pomysłu, więc tak palnąłem: „Gipsowy odlew falsyfikatu”. Zdeprecjonowałem swoją możliwość zrobienia czegoś oryginalnego. Wiedziałem, że to, co robię, to czkawka po czymś, co już było, i co w dodatku było zerżnięte z czegoś, co było jeszcze wcześniej. Trudno jest znaleźć twórczość, która byłaby w pełni oryginalna.
Kiedy zaczynałem słuchać muzyki, to w ciągu roku wyszły takie płyty jak „The Doors”, „Are You Experienced” Hendrixa, „Biały Album” Beatlesów, Big Brother and the Holding Company z Janis Joplin… potem pierwsze King Crimson… Na bazie tych płyt mogłem sobie budować niewiarygodne światy. To wszystko było oryginalne. Po latach słuchania okazało się, że jest już coraz gorzej, i dobrze, jeżeli w jakiejś dekadzie pojawił się choć jeden czy dwa w miarę oryginalne zespoły.
Ostatnio okazało się, że polityka jest atrakcyjna medialnie, dostarcza świeżych tematów praktycznie co drugi dzień, więc jest o czym trąbić. Zawsze byłem zwolennikiem dobrego dziennikarstwa, które spełnia swoją rolę, czyli siedzi na karku wszystkim ludziom, którzy zbyt mocno kombinują pod górę. Za dużo telewizji nie oglądam, ale przyglądam się wieściom ze świata, patrzę, czy czołgi już są pod Wrocławiem, czy nie. Czy jeszcze warto żyć, czy świat już się zawalił. Ale specjalnie się tym nie przejmuję.
Miałem taki okres, kiedy uważałem, że powinienem wykazywać się jakąś konkretną polityczną postawą, bo może ktoś na to zwróci uwagę, ale odszedłem od tego. „Gipsowy odlew falsyfikatu” jest trochę płytą emerycką. Na moich wcześniejszych albumach było o wiele więcej energii – próbowałem zmieniać świat, teraz raczej go opisuję.
Pamiętam jedno doświadczenie: płyta wyszła w 1984 r., a ja niedługo później byłem w Nowym Jorku. Pierwszego dnia szedłem przez Manhattan i usłyszałem z któregoś okna puszczonego na pełny regulator Klausa. Trochę dziwnie się poczułem. Dziś jednak nie mam ambicji kształtowania życia społecznego. Uczestniczę w nim, ale biernie.
No wiesz, chwilę temu skończyłem 38 lat… (śmiech) (2 maja 2023 r. Lech Janerka skończył 70 lat – red.). Kiedyś ludzie pytali mnie często „Skąd bierzesz kokainę?”. Potrafiłem po dwie doby nie spać, bo coś tam mnie nakręciło. W tej chwili to wszystko się uspokoiło… Biochemia mi trochę pomaga. Patrzę z dystansem. Przeczytałem u Kołakowskiego, że warto spojrzeć na każdą sprawę z siedmiu punktów widzenia. I wziąłem sobie to do serca. To bardzo porządkuje myślenie i świat.
Wojna w Ukrainie to efekt dewiacji kilku ludzi w Rosji. Niemniej, sądząc po poparciu, jakie ci dewianci dostają od społeczeństwa, to jest niebezpieczne. Co do pandemii – powiem coś, co się pewnie ludziom nie spodoba, ale dla mnie to był idealny czas. Nie musiałem wychodzić z domu. Życie zwolniło obroty, więc nie odebrałem tego jakoś dramatycznie. Przechodziliśmy z żoną COVID-19, ale w bardzo delikatnej formie. Szczepiliśmy się i praktycznie poza tym, że test pokazał, że mamy koronawirusa, nie czuliśmy tego. Ale jednocześnie widziałem swoją córkę, która w Wielkiej Brytanii pracuje w ochronie zdrowia. Walczyła z covidem na ostro i dawało jej się to we znaki.
Byłem trochę autystyczny. Unikałem ludzi, nie potrafiłem z nimi rozmawiać. Nauczył mnie tego dopiero show-biznes. Zespół stwierdził, że skoro piszę teksty, to powinienem też coś opowiadać dziennikarzom, i wypchnął mnie do przodu. Dzięki temu jestem w tej chwili w stanie się komunikować. Ale nie robię tego za często. Jestem raczej małomówny. W domu najczęściej porozumiewamy się jakimiś monosylabami. Czasami wyskakuje jakiś temat, wart tego, żeby się napiąć i o nim porozmawiać, ale nie za często.
A „Nie jestem z nikim”…? Nigdy nie chciałem się przechwalać swoim światopoglądem i narzucać go innym. Nie potrafię zarządzać ludźmi. Więc walnę banał i powtórzę po Lennonie: nie jestem z nikim, jestem z Bożeną. Tu się zamyka nasz świat. Oczywiście reagujemy na to, co na zewnątrz, zauważamy to, ale nie ingerujemy.
Cieszy mnie frekwencja. To dobry znak. Uważam, że społeczeństwo raz na jakiś czas powinno się przez parę dni skoncentrować, przyjrzeć się sprawom i obstawić.
Tak, czasami może się zdarzyć, że wybory wygra Trump. (śmiech) Że społeczeństwo obstawi dziwnie. Wtedy sobie mówię, że może nie znam się na sprawie. Moim remedium na dziwaczność świata jest nauka i doginanie samego siebie. Nie byłbym w stanie doginać kogoś innego, wymuszać czegoś na innych, ale na sobie – mogę. I całe moje życie to wymuszanie na sobie pewnych rygorów, które – w moim przekonaniu – prowadzą do postępu. Myślę, że jeśli będziemy pilnowali edukacji i dbali o jej poziom, to może w pewnym momencie społeczeństwo dojdzie do takiego momentu, że nie będzie wybierało jakichś nachalnie manipulujących krętaczy.
Ten temat poruszyłem parę lat temu w jakimś wywiadzie. Jeśli po 1989 r. kogoś interesuje polityka, to może sobie założyć partię albo zapisać się do jakiejś. Cykl produkcyjny piosenki to w najlepszym wypadku miesiąc, może dwa, trzy. A w polityce trzeba reagować z dnia na dzień. Więc gorąco zachęcam tych, których interesuje polityka, żeby czynnie w nią weszli. W latach 80. i wcześniej gazety albo uprawiały propagandę, albo wypowiadały się o polityce oględnie. Wtedy rolę dziennikarzy mówiących, jak się sprawy mają, przejmowali muzycy z tych znarowionych kapel. Krzykacze z niewyparzoną gębą. Ale ten czas już minął. Owszem, jest wiele rzeczy, które mi się nie podobają. Mamy ministra kultury, pana Glińskiego, który przyznał się, że nie czytał książek Olgi Tokarczuk, kiedy dostała Nobla. To robi dziwne wrażenie, owszem. Ale żeby zaraz pisać o nim całą piosenkę?
Ja nie wiem. Gdybym wiedział, tobym tekstów na tę płytę nie pisał 12 lat. Czasem chciałem napisać o czymś bieżącym, a potem wertowałem swoje dawne teksty i okazywało się, że już o tym pisałem 30 lat temu, więc nie ma sensu się powtarzać.
Czekam z niecierpliwością, kiedy moje teksty się zdezaktualizują. To byłby dobry prezent od społeczeństwa. Być może wtedy otworzy się jakiś obszar, który mnie zainteresuje. Chociaż sądząc po tym, że skończyłem 38 lat, to wątpię, że doczekam takiego momentu.
Czytałem dużo science fiction. W dzieciństwie właściwie moje lektury zaczęły się od Lema. Potem był Philip K. Dick i jeszcze parę innych nazwisk. Czytałem nawet coś Ziemkiewicza, dopóki nie pisał o polityce, a tworzył jako młody człowiek zupełnie przyzwoite science fiction.
Dziś uzupełniam zaległości. Zrobił na mnie wrażenie Guinard – autor, który bazuje na literaturze i starożytnych podaniach i dokleja do tego współczesną refleksję. To czasami też bełkot, ale wspaniały.
Teraz czytam prof. Matczaka, „Kraj, w którym umrę”. Ta książka jest próbą przyjrzenia się współczesności, podjęcia refleksji porządkującej tę rzeczywistość. Polecam. Widzę w myśleniu Matczaka wiele wspólnego z moim. Też nie lubi postmodernizmu, też jest fanem Borgesa, zastanawia się, co lepsze – ewolucja czy rewolucja. Podobnie było z Jordanem Petersonem i jego cyklami biblijnymi. Są bardzo inspirujące. Myślę, że tych starych tekstów religijnych nie należy brać dosłownie, ale warto jakoś się od nich odbijać – wtedy inspirują, wyzwalają refleksję.
Marzymy o nieśmiertelności. Wszystkie religie ją obiecują. Czasami też się nad nią zastanawiam. Pamiętam opowiadanie Borgesa „Nieśmiertelny”. Bohater dociera w niej do krainy nieśmiertelnych i okazuje się, że ta kraina wcale nie wygląda tak pięknie, jak by się wydawało. Oni leżą w łajnie nadzy, strasznie pasywni i od czasu do czasu przewalają się z boku na bok, żeby nie dostać odleżyn. Właściwie nic się tam wielkiego nie dzieje. A jednocześnie każdy z nich był i Homerem, i Szekspirem, przeżył wszystkie życia, jakie są możliwe na Ziemi.
U Houellebecqa w „Możliwości wyspy” mówi się z kolei o ludziach, którzy żyją w nieskończoność, bo są w stanie klonować umysł w momencie, w którym ciało się zużywa. Żyją w nowym ciele i wszystko pamiętają, ale to marne życie, w izolacji. W końcu bohater stwierdza, że to kiepska sytuacja, i sam siebie skazuje na zagładę.
Fakt śmierci i jej nieodwołalności całkiem fajnie nas porządkuje. Oczywiście miło by było przedłużać to życie, ale to jest trochę zaborcze i egoistyczne. Trochę pachnie konsumpcją. Ja się cieszę, że czas życia jest określony. Trzeba z niego korzystać, trzeba żyć intensywnie i próbować natchnąć innych do tego, żeby też żyli intensywnie – w jakiejś grupie. Choć jestem wyrzutkiem, to dobrze wiem, że ludzie potrafią się świetnie nawzajem wspomagać. Dlatego nigdy nie atakowałem religii, bo to pomaga jakoś tam żyć w grupie.
Ja nie wierzę w Boga. Jestem ateistą, cokolwiek to znaczy.
Poza ateizmem jest jeszcze pewna działka transcendencji. Ale w tej piosence pojawia się taka fraza: „Wtedy ci powiem, czy to Ziemię stworzył Bóg / I czy od tego ręce bolą”. Na pewno jeśli ktoś ma chwilę i akurat nie ma wojny, to warto się wgłębić w te zagadnienia, w genezę religii. Przez pewien czas to tworzyło cywilizację i powodowało jej postęp. Ja nie mam problemów z religią, ale staram się nie wchodzić w rozmowy o Bogu. Żyję w innym zbiorze pojęć i wydarzeń, nie widzę wspólnych cech dla tych dwóch zbiorów. Ale ludziom wierzącym trochę zazdroszczę. Wiara porządkuje życie.
„Miło by było” – taka jest puenta tej piosenki. Miło by było, gdyby wykraczała.
Bardziej tęsknię za samym sobą – takim nieokiełznanym, reagującym spontanicznie. Nie wszyscy to lubią, ale dla mnie to jest wartość. Takiego siebie lubiłem. W tej chwili nie przepadam za sobą. A stary Wrocław?... Ja tam po prostu żyłem. Nie zastanawiałem się, jaki on jest. Miałem szczęście, że kiedy się urodziłem, moi rodzice mieszkali na placu Solnym, tuż obok Rynku. Tam są stare, jeszcze średniowieczne budynki. Pamiętam takie dwa domy – „Jaś” i „Małgosia”, bardzo małe. Ponieważ byłem sam malutki, to myślałem, że to są domki dla mnie... Często tam chodziłem. Po latach jeden z tych domów, „Jasia”, przejął Eugeniusz Get-Stankiewicz. Na ścianie powiesił zestaw do ukrzyżowania Jezusa – młotek, gwoździe, figurę i krzyż – i podpisał „Zrób to sam”. Po latach wróciłem do tego domku, bo grałem we Wrocławiu w sylwestra i właśnie tam miałem garderobę.
Mordę drę! Tak to się nazywa. Nie robię tego świadomie. Po prostu czuję, że pewne frazy trzeba ryknąć – i się napinam. Te stare piosenki miały swoją energię i próbuję nie dewastować ich jakimś delikatnym wykonawstwem. Ale we mnie już nie ma tej energii. Mógłbym oszukiwać, ale to byłoby bzdurne. Nie, nie chce mi się wrzeszczeć. Nie tak dawno zobaczyłem prawie 80-letniego Micka Jaggera na scenie. Biegał jak opętany i słabo mu to szło, bo mięśnie już nie te. Śpiewał dobrze, ale zachowywał się przedziwnie – jak ktoś, kto chodzi na aerobik i jest dopiero na etapie wstępnym. To było zupełnie nieadekwatne.
Kiedy Sting grał z The Police w roku 1978, to nie dość, że napierdzielał w bas, że wrzeszczał jak opętany, to jeszcze próbował być w trzech miejscach naraz. Wtedy to było spójne i wiarygodne. Niedawno obejrzałem jego ostatni koncert i tam stoi, pyka sobie kciukiem w bas i śpiewa spokojnie te późniejsze rzeczy. To też jest spójne. Trudno mi sobie wyobrazić, że nagle zachowuje się tak, jak na tym koncercie z 1978 r. Tak samo jest z tym moim wydzieraniem paszczy. W tej chwili jestem już gdzie indziej. Słucham Lany Del Rey, a nie Sepultury. Chociaż uwielbiam „Roots”. To jest ostatnia agresywna płyta, której słucham z przyjemnością. Chociaż dziwnie na nią reaguję – zasypiam przy niej, bo tam się wszystko zgadza.
Raczej zdziwienie. Gdy zaczynałem granie, to był to happening, młodzieżowy wygłup. Usłyszałem, że ktoś gra, i pomyślałem sobie, że też tak potrafię. Okazało się, że nie do końca, ale w końcu zrobiliśmy zespół, i to całkiem dobry. I tak to granie trwa do dziś. ©Ⓟ
„Gipsowy odlew falsyfikatu” jest trochę płytą emerycką. Na moich wcześniejszych albumach było o wiele więcej energii – próbowałem zmieniać świat, teraz raczej go opisuję