To opowieść o młodzieży w polskich szkołach na Wileńszczyźnie. Napisana ich slangiem.
To taki cziuwak (chłopak – red.), który żyje bez baćki (ojca – red.), sam w domu. Z matko żyje i zarabia, sprzedając narkotyki. Ale narrator tej książki – nie Robczik. On Darek. To taki styl, jak „Great Gatsby” Francisa Scotta Fitzgeralda, gdzie opowiada jedna osoba, ale wszystko kręci się wokół drugiej. Robczik i Darek to cziuwaki z dwunastej klasy szkoły średniej. I oni na Wileńszczyźnie kręco się, wymyślajo sposoby, jak zarobić pieniądze, tusawatsa (imprezować – red.), egzaminy zdać. Karoczie (krótko mówiąc – red.), szukajo siebie, rozwiązując różne problemy.
To język licealistów. Jedni są bardziej wulgarni, inni mniej, pochodzą z lepszych czy gorszych rodzin, niektórzy stosują więcej rusycyzmów, inni poprawniej mówią po polsku. To slang, którego używa młodzież w polskich szkołach na Wileńszczyźnie.
Że to coś naturalnego, nie ma się czym przejmować. Normalna transformacja języka. Jedna z ekspertek analizowała np. polskie końcówki litewskich słów. „Żynućka”, czyli wiadomość wysłana w komunikatorze, to litewskie „žinutė” z polską końcówką.
Mieszkałem w różnych miejscach na Wileńszczyźnie, choć dorastałem głównie na wsi, w Bujwidzach. W książce jest wspomnianych kilka miejsc z czasów mojego dorastania. Dużą część dzieciństwa spędziłem na wileńskim Starym Mieście, przy sercu Piłsudskiego, gdzie też toczy się akcja książki. Na blokowisku mieszkałem dwa, trzy lata. Tam poznałem ludzi, którzy stali się pierwowzorami moich bohaterów. Tam też wpadłem na pomysł książki. Ten język funkcjonuje w polskich szkołach. Dzieci różnie rozmawiają w domach, często zależy to od pozycji społecznej ich rodzin, ale kiedy spotykają się ze sobą, mówią właśnie tak. Fascynowało mnie, jak kwestia językowa nakłada się na podziały społeczne.
Zależy kto. Inaczej przekształca się język kogoś, kto jedzie na studia do Polski, inaczej kogoś, kto zostaje na litewskim uniwersytecie, a jeszcze inaczej kogoś, kto od razu po szkole idzie do pracy fizycznej – on może nawet przejść na rosyjski lub pozostać przy językowej mieszance. Język niekoniecznie musi mieć coś wspólnego z ich tożsamością.
Na jakimś poziomie pewnie może to nobilitować ten język, ale ja chciałem po prostu pokazać go jako realne zjawisko. Zadać pytanie, dlaczego tak rozmawiamy. Jeśli taka dyskusja się rozpocznie, odpowiem, że dla mnie pielęgnacja polskości na Litwie jest ważna, a pokazuję ten język nie po to, żeby go chwalić czy krytykować, ale żeby pokazać, jak ludzie ze sobą rozmawiają. I zastanowić się, co z tym zrobić. Polak na Wileńszczyźnie powinien mówić w różnych językach. On zresztą już od urodzenia jest dwujęzyczny, bo mówi po polsku i litewsku. Może się bawić językiem, mówić urzędowym polskim na oficjalnych spotkaniach, tutejszą gwarą z osobami starszymi, slangiem z kolegami ze szkoły. Jak już nauczysz się dobrze polskiego, to nie jest problem, że znasz kilka jego odmian, rejestrów. To przyznanie, że język istnieje, jest żywy, zmienia się w sposób naturalny.
Nie będę ukrywał: też słucham rosyjskiego rapu, np. grupy Krowostok. Jednak zbiera mi się na wymioty, gdy ktoś na polskiej imprezie puszcza kremlowskie tralaluszki. To się powoli zmienia, ale nawet teraz, w czasie wojny w Ukrainie, wśród polskiej młodzieży, także tej dobrze mówiącej po polsku, dominuje rosyjska muzyka. Kiedy przeklinają, też używają raczej rosyjskich wulgaryzmów. Czasami wrzucają jakiś film czy mem, i częściej chyba wciąż są to memy rosyjskie.
Nie zapominajmy, że ich rodzice dorastali w Związku Radzieckim i ten Związek Radziecki w sferze mentalnej mocno się trzymał jeszcze w latach 90. Rosyjską kulturę aż do wybuchu wojny promowały popularne media, telewizja kablowa. Dopiero potem zaczęto te kanały blokować, bo było w nich dużo propagandy, i teraz ten wpływ się zmniejsza. Ale na popularność rosyjskiej kultury wśród wileńskich Polaków wpłynęły przede wszystkim media.
Wcześniej nieobeznani Litwini często stawiali Polaków i Rosjan na tej samej słowiańskiej półce, jednak po inwazji Rosji na Ukrainę to się zmieniło. Choć dzisiaj młodzi Litwini wciąż często myślą, że miejscowi Polacy są przyjezdni. Nie wiedzą, że jesteśmy tutaj od stuleci. Myślę, że tu jest pole do wzmocnienia więzi... lub też stworzenia napięcia w celach politycznych.
Rosyjskie wulgaryzmy są mocno zakorzenione w litewskim, ale faktycznie Litwini starają się trochę uszlachetnić swój język. Czasem mam wrażenie, że używają słowa „k…a” częściej niż miejscowi Polacy. Zwłaszcza Litwini z pogranicza: z Suwalszczyzny (chodzi o jej litewską część, której największym miastem jest Mariampol – red.) czy Dzukii.
Bo Polacy z Polski są różni. Te kazły w kiedach to tacy turyści, którzy przyjeżdżają na wycieczki, nie do końca wiedząc, dokąd przyjechali. Są inni niż ci, których Marek spotyka na uniwersytecie. Bywa, że turyści myślą, że tu jest jak w ZSRR, zwracają się do Litwinów po rosyjsku, nie są świadomi istnienia odrębnej kultury litewskiej. Ich się postrzega negatywnie. Marek się wywyższa, bo jako student uniwersytetu w Polsce czuje się lepszy niż inni. W końcu zostaje za to ukarany, ale to też jest po prostu człowiek, który poszukuje siebie. A ostatecznie chce namówić uczniów, by wyszli z mentalnej wioski.
To jest właśnie ten rodzaj turystów opisanych jako kazły w kiedach. Odmiana kiboli, którzy w czasie pielgrzymki wyrażają siebie tak, jak na meczu.
Polacy na Wileńszczyźnie potrzebują organizacji: politycznej, religijnej, kulturalnej, biznesowej. To ważny element tożsamości, dający poczucie przynależności. Pytanie, czy to, co było dotychczas – AWPL czy Związek Polaków na Litwie – ma rację bytu ze swoim prowincjonalnym, populistycznym posmakiem. Tutaj jest miejsce na modernizację i innowacje, jak w biznesie.
W dzieciństwie zdarzało się, że ktoś mnie wyzywał od pszeków. Ale odkąd poszedłem na studia, moja polskość zaczęła budzić pozytywne emocje. Byłem wręcz lubiany za to, że jestem Polakiem, ale studiowałem na Akademii Sztuk Pięknych, a to jednak specyficzne środowisko. W innych miejscach zdarzały się konflikty, ale w dzisiejszych czasach one przechodzą do historii. Ludziom lepiej się żyje i dyskryminacja zanika. Jej najpoważniejszym systemowym przejawem są problemy edukacyjne, choćby te z maturami (rząd zobowiązał uczniów do zdawania egzaminów z litewskiego, nawet jeśli uczyli się w szkołach z mniejszościowym językiem nauczania, co negatywnie wpływa na wyniki Polaków i ich szanse na dobre studia – red.). Ale Litwini jako naród są pacyfistycznie nastawieni, nie są agresywni. Starają się szukać tego, co łączy, zamiast prowokować konflikty. To populiści kreują wrogów, by przyciągać wyborców, ale ogół Litwinów cieszy się, że Polak może zostać ministrem, zwłaszcza jeśli dobrze wykonuje swoją pracę.
Chętnie bym zmienił dane w dokumentach, ale dopóki nie mogę zapisać nazwiska przez „ł” i „ń”, nie ma to większego sensu. Kiedy pojawi się taka możliwość, to tak zrobię.
Prawdziwym problemem jest dyskryminacja uczniów. Pisownia nazwisk nie jest wielkim kłopotem. W paszporcie mam litewską transkrypcję, ale i tak w szkole podpisywałem się po polsku, przez „sz”, „ł” i „ń”. Gdybym napotykał przez to jakieś problemy, pewnie bym się martwił. Moja tożsamość ma się dobrze.
Coś w tym jest. Zacząłem publikować fragmenty „Robczika” na początku XXI wieku. Kiedy przekształcałem je w powieść i szykowałem do publikacji, dodałem te iPhone’y, by ją przybliżyć współczesnym czytelnikom. Ludzie, którzy oglądają sztukę „Robczik”, stworzoną na podstawie mojej książki, mówią, że opisywane problemy pozostają aktualne. Może nie tak wyraziste, jak wcześniej, ale w wielu oddalonych od centrum dzielnicach żyje się podobnie.
Reżyserka skoncentrowała się na problemach w relacjach dzieci z rodzicami, dysfunkcyjnej rodzinie. Książka jest bardziej wielowątkowa, jest pewnego rodzaju kolażem. Gdybym pisał następną, pewnie skupiłbym się na jednym temacie. Moim zadaniem było sprowokowanie dyskusji o naszej tożsamości, stworzenie portretu społeczeństwa. Zapytanie, kim jesteśmy, co chcemy robić w przyszłości, jak pielęgnować naszą tożsamość, jak nie dać się zasymilować. Jak funkcjonować z Litwinami, pozostając Polakami. Polacy mieszkają na Wileńszczyźnie od stuleci, są ważną częścią tego społeczeństwa.
Też. Ale za moich czasów msza była miejscem, gdzie spotykali się wszyscy: uczniowie z różnych szkół, politycy, zwykli mieszkańcy – i wszyscy wszystkich znali. To było bardzo fajne, bo w jednym miejscu gromadziłeś masę różnych portretów.
Część książki powstała 20 lat temu, potem przez 15 lat nic się nie działo. Była potrzeba z zewnątrz, żebym ją dokończył – to też dawało mi motywację. Zgłaszali się językoznawcy, fani znający z internetu fragmenty „Robczika”, dopytywali ludzie z Polski. Pisali, że to coś nowego, czego jeszcze nigdy nie widzieli. Dlatego postanowiłem, że muszę wydać powieść i stworzyć w ten sposób materiał do dyskusji.
Na razie na Litwie książka nie jest sprzedawana, bo została wydana w Polsce, ale odbiór jest pozytywny. Ludzie odnajdują się w tym języku, w realizmie powieści. Reakcje na spektakl, który został już wystawiony w Wilnie, były dobre, chociaż obawiałem się krytyki, że sztuka jest zbyt wulgarna i depresyjna. Tymczasem okazało się, że jest i śmiesznie, i smutno, że ludzie wyciągają z „Robczika” różne emocje. Dostaliśmy sporo podziękowań od widzów, którzy się w tym wszystkim odnaleźli. Dla mnie to sukces. Jestem ciekaw odbioru książki, bo przecież moim czytelnikiem numer jeden jest właśnie młody człowiek z Wileńszczyzny, który może się w niej przejrzeć jak w lustrze. Nie mogę się doczekać prezentacji książki w Wilnie. Myślę, że narobimy trochę szumu. ©Ⓟ