Francuzi z wyjątkowym uporem dbali o to, żeby podbite ludy upodobnić do siebie.
Od kiedy Chiny i Rosja zaczęły umacniać swoje wpływy na Czarnym Lądzie, najwięcej traci na tym Francja. Bo choć kolonializm się skończył, to w dawnej Afryce Zachodniej wciąż istniała sieć baz wojskowych rozlokowanych przez Paryż w Senegalu, Gabonie, Wybrzeżu Kości Słoniowej, Mali, Burkina Faso, Czadzie i Nigrze. Ale w ciągu ostatnich czterech lat w Burkina Faso, Gwinei oraz Mali doszło do przewrotów wojskowych. Za każdym razem ich autorzy pierwsze, co robili, to wypraszali francuskich żołnierzy. Po czym na ich miejsce zapraszali rosyjskich najemników z Grupy Wagnera. Towarzyszył temu wybuch spontanicznej radości obywateli, okazujących, jak bardzo nienawidzą Francuzów.
W tym miesiącu do coraz dłuższej listy byłych francuskich kolonii, które zrywają z V Republiką, woląc putinowską Rosję, dołączył Niger. Dla każdego, kto ma nieco wiedzy o tym, czym jest Rosja i ile może kosztować bliższa z nią kooperacja, wybór ten wydaje się wręcz absurdalny. Acz do momentu przyjrzenia się bliżej temu, jaka w Afryce potrafiła być Francja.
Ludzie są najcenniejsi
„W 1650 r. Francja wkroczyła do miejscowości Ndar, położonej na wyspie w górnym odcinku ujścia rzeki Senegal, i nie pytając miejscowej ludności o pozwolenie, samowolnie nazwała ją Saint-Louis (na cześć króla Francji). Normandzka spółka handlowa (...) założyła tam ufortyfikowaną osadę handlową” – opisuje w opracowaniu „Kolonia Senegalu – początek kolonizacji francuskiej w czarnej Afryce” Bara Ndiaye. W ten właśnie sposób najpotężniejsze mocarstwo ówczesnej Europy starało się naprawić swoje niedopatrzenie. Wcześniej niż Paryż czerpaniem zysków z Afryki zainteresowali się już Portugalczycy, Anglicy i Holendrzy. „Przy czym podstawowym towarem wywożonym przez Europejczyków byli niewolnicy. W zamian dostarczano władcom nadbrzeżnych państw (…) broń i wyroby rzemieślnicze wytwarzane w manufakturach. System ten nie wymagał opanowania wnętrza kontynentu afrykańskiego” – podkreśla Michał Tymowski na kartach „Historia Mali”.
Przez następne 100 lat Saint-Louis pełniło rolę centrum handlowego, zapewniającego francuskim osadnikom na Antylach, Mauritiusie czy w Gujanie dostawy taniej siły roboczej. Każdego roku statki wpływające do ujścia rzeki Senegal odbierały ok. 8 tys. niewolników. Ich łapaniem zajmowali się władcy lokalnych państewek, położonych w głębi lądu. Handel ludźmi stał się też dla nich głównym źródłem dochodów. Zręcznie wykorzystywał to zarządzający od 1697 r. francuską kolonią André Brüe. Zaczął od zawarcia traktatów z ościennymi królestwami, czyniąc z nich partnerów dla Paryża. Przy okazji poszerzył asortyment sprowadzanych z Afryki towarów o kość słoniową, kakao i gumę arabską. Zbudowany przez Brüe'a model kooperacji utrzymał się przez ponad wiek. Podobny w tym samym czasie stworzyli Anglicy, zakładając kolonię handlową u ujścia Gambii oraz w Sierra Leone.
W głąb afrykańskiego lądu zapuszczali się wówczas jedynie awanturnicy, odkrywcy i naukowcy. Francja, jak inne państwa, zupełnie nie była zainteresowana eksploracją kontynentu. Liczył się jedynie zysk, jaki przynosił handel ludźmi – w szczytowym momencie sprzedawano ich rocznie ok. 130 tys. Ale „na przełomie XVIII i XIX w. sytuacja zaczęła ulegać zmianie. Rosło zainteresowanie innymi niż niewolnicy towarami, które można było wywozić z Afryki. Wymagało to jednak rozwoju plantacji drzew gumowych, palmy oleistej, arachidów i innych roślin, wymagało także istnienia w Afryce odpowiednich ilości siły roboczej” – wyjaśnia Michał Tymowski. „Handel niewolniczy i wywóz ludzi był zjawiskiem sprzecznym z nowymi i powoli dochodzącymi do głosu tendencjami” – dodaje.
Po wybuchu we Francji rewolucji niewolnictwo znalazło się na cenzurowanym i ostatecznie 4 lutego 1794 r. Konwent Narodowy uchwalił jego zniesienie na wszelkich terytoriach podległych republice. Zakazano też handlu ludźmi. Wprawdzie osiem lat później decyzję tę anulował Napoleon Bonaparte, lecz wykonane wcześniej przez Francuzów gesty wzmocniły ruch abolicjonistyczny na świecie. W ślady swojego największego wroga poszła wówczas Wielka Brytania, której nie dość, że stopniowo zdelegalizowała niewolniczy proceder, to jeszcze jej flota podjęła walkę z handlarzami ludźmi. Ostatecznie Paryż w swoich koloniach zlikwidował niewolnictwo dopiero w 1848 r. Jednak to pociągnięcie wcale nie oznaczało dobrej wiadomości dla mieszkańców Czarnego Lądu.
Pora na mały podbój
Port oraz osada Saint-Louis nie prezentowały się nazbyt imponująco aż do połowy XIX w. Wówczas to, w 1854 r., gubernatorem kolonii został Louis Faidherbe, liczący sobie ledwie 36 lat kapitan, który odznaczył się kilka lat wcześniej podczas dwóch kampanii w Algierii. Po otrzymaniu tytułu namiestnika Senegalu postanowił on na początek radykalnie zwiększyć wymianę handlową. Tyle że towarem nie mogli już być ludzie. „Handel z państwami w głębi lądu, który Francuzi tak bardzo chcieli rozwinąć, blokowało potężne państwo Futa Toro, leżące w górnym biegu rzeki (Senegal – red.), na jej południowym brzegu” – piszą w „Dziejach Afryki po 1800 roku” Roland Oliver i Anthony Atmore. Jak na ironię zbudowało ono swoje bogactwo na sprzedaży czarnych współbraci. Czasy się jednak zmieniły i znikł główny czynnik warunkujący dalszą kooperację. „Dlatego też podbój doliny dolnego Senegalu był priorytetem polityki obranej przez Faidherbe’a” – uzupełniają Oliver i Atmore.
Początkowo ambitny gubernator działał pokojowo, budując umocniony fort w Medinie. Jednak to przesuwanie granic zaniepokoiło miejscowych muzułmanów. Urodzony w Futa Toro przywódca religijny i uczony Al-Hadż Umar, który bywał na pielgrzymkach w Damaszku i stykał się z Francuzami, postanowił uderzyć pierwszy. Po ogłoszeniu dżihadu przeciw niewiernym poprowadził w kwietniu 1857 r. zebrane wojska na Medinę. „Pomimo licznych ataków garnizon francuski (...) zdołał utrzymać fort do września, kiedy wezbrane wody Senegalu pozwoliły Faidherbe’owi na przyjście z odsieczą” – pisze Michał Tymowski. Dzięki małym parowcom, bez kłopotu płynącym pod prąd wielkiej rzeki, namiestnik Senegalu mógł przerzucać oddziały w głąb terytorium wroga. Dysponowały one nowoczesnym uzbrojeniem, w tym lekkimi działkami, lecz liczba francuskich żołnierzy nie przekraczała kilkuset szeregowców oraz pół setki podoficerów i oficerów.
„Dlatego dla przyszłej ekspansji zbrojnej bardzo duże znaczenie miało utworzenie w 1857 r. jednostki strzelców senegalskich, w której służyła ludność miejscowa” – podkreśla Tymowski. Werbowani na terenie rozrastającej się kolonii czarni żołnierze dzielnie bili się ze swoimi pobratymcami z innych okolic Afryki. „Muzułmański przywódca dżihadu na pewien czas powstrzymywał pochód Francuzów na południowy wschód w górę Senegalu, ale nie zdołał zapobiec ich atakowi na Futa Toro na południe od rzeki. Podbój przez Francuzów Futa Toro zadał cios prestiżowi Al-Hadż Umara” – podkreślają Oliver i Atmore.
Zniszczenie najsilniejszego z afrykańskich państw w tamtym regionie Czarnego Lądu otworzyło przed Francją możliwość dalszej ekspansji. Tymczasem podobny marsz w głąb Afryki zaczęli także Brytyjczycy. To zaś oznaczało, że oba europejskie mocarstwa konkurują ze sobą, dopingując do coraz śmielszych podbojów. Po czym w ich wyścigu postanowili wziąć udział także Niemcy.
Nowe porządki
Paradoksalnie klęska Francji w wojnie z Prusami w 1871 r. przyśpieszyła kolonizację całej Afryki. Po upadku rządów cesarza Napoleona III i przywróceniu republiki Paryż zaczął intensywnie szukać sposobów na zrekompensowanie sobie dotkliwej porażki. Podbój Sahelu wydał się wówczas najlepszym z możliwych pomysłów.
Jednak rzecz nie prezentowała się łatwo ze względu na klimat, przyrodę, choroby i bitne, najczęściej wyznające islam, plemiona, zamieszkujące tamte ziemie. Francuzi wypracowali więc strategię, której twardo trzymali się przez następne lata. Ich małe, dobrze uzbrojone oddziały, złożone w większości z czarnych strzelców senegalskich, przemieszczały się z biegiem rzek. Pływające po nich transportowe parowce i lekkie kanonierki gwarantowały wsparcie artyleryjskie. „Dużą rolę przypisywano stałym garnizonom rozmieszczonym w silnie umocnionych i dobrze zaopatrzonych fortach. Placówki te stanowiły zarazem punkt wyjścia do akcji nowych podbojów” – uzupełnia Tymowski. „Duże znaczenie miało zastosowanie telegrafu, pozwalającego Francuzom na błyskawiczne uzyskiwanie informacji o sytuacji na poszczególnych frontach walk” – dodaje. Z czasem zajęte obszary spajano torami kolejowymi. Dzięki nim żołnierzy można było również przerzucać szybko w głąb lądu pociągami. Trzymając się tego schematu, Francuzi rozbijali kolejne państewka i przesuwali granice swoich kolonii na wschód oraz południe od pustyni Sahara.
Tymczasem obok Brytyjczyków na Czarnym Lądzie zjawił się nowy groźny konkurent: Niemiecka Spółka Wschodnioafrykańska (DOAG). Założona przez rząd w Berlinie firma zaczęła przygotowywać grunt pod oficjalne roszczenie II Rzeszy do własnego kawałka Afryki. Już kilka miesięcy po jej utworzeniu, pod koniec 1884 r., Otto von Bismarck zaprosił na rozmowy przywódców Wielkiej Brytanii, Francji, Portugalii oraz Włoch i Belgii. Kraje te rościły sobie prawa do posiadania jak największych kolonii na Czarnym Lądzie. Kanclerz Niemiec wziął w tym momencie na siebie rolę sędziego, acz za zgodą Londynu. „W trakcie lat decydujących o podziale kontynentu Bismarck popierał brytyjskie panowanie w Egipcie” – wyjaśniają Oliver i Atmore. Za sprawą cichego sojuszu dwóch mocarstw granice stref wpływów na Czarnym Lądzie wytyczono bez wojen, kreśląc je w Berlinie ołówkiem na wielkiej mapie.
Największym wygranym okazał się król Belgii Leopold, któremu Berlin i Londyn oddały w posiadanie Kongo. Osamotniona Francja musiała godzić się z tym, jak rzecz rozgrywał Bismarck. Jego sukces jeszcze bardziej zmotywował Paryż do podboju Sahelu. Natrafiono jednak na zaciekły opór stawiony przez ludy, na których czele stanął wódz plemienia Diula Samori Touré. Zniszczenie jego państwa zajęło francuskim siłom ponad 10 lat. Dopiero w 1898 r. obszar dzisiejszego Wybrzeża Kości Słoniowej oraz Ghany znalazł się pod pełną kontrolą III Republiki. Ale i tak kolejną dekadę musiano tłumić wybuchające powstania. Choć Paryż robił, co tylko mógł, aby jak najszybciej zasymilować podbite ziemie.
Tresowanie Czarnych
„Brytyjczycy głęboko wierzyli, że mają w Afryce do wypełnienia pewną misję. Miała ona polegać na zachowaniu tego, co w rdzennych instytucjach dobre i asystowaniu w ich rozwoju” – twierdzi w opracowaniu „Kolonializm w Afryce i jego skutki – model brytyjski i model francuski” Agata Więcek. „To właśnie decentralizacja i elastyczność Brytanii sprawiły, że po odzyskaniu niepodległości kraje postbrytyjskie bardzo szybko zaadaptowały odpowiadające ich potrzebom i sytuacji instytucje (w przeciwieństwie do krajów postfrancuskich)” – dodaje. Londyn, pragnąc zachować spokój na terenie olbrzymiego imperium, dawał koloniom szeroką autonomię. Afrykańskie plemiona same wybierały władców – oni z kolei musieli jedynie respektować podstawowe zapisy prawne narzucone przez Brytyjczyków, oddać w ich ręce politykę zagraniczną oraz nie przeszkadzać w relacjach handlowych.
Odwrotnie wyglądało to w koloniach francuskich. Już za rządów Faidherbe'a w Senegalu zaczął się kształtować system ścisłej kontroli oraz szybkiej asymilacji miejscowych elit. Symbolem tego stały się „szkoły zakładników”, w których pod okiem przysłanych z Francji nauczycieli musieli się kształcić synowie wodzów i notabli. „Pierwsza taka szkoła została założona przez gubernatora Faidherbe’a w 1855 r. w Saint-Louis. Pragnął on wpoić uczniom kulturę i wartości francuskie, jednocześnie jednak byli oni swoistymi zakładnikami, ponieważ obecność w tej szkole następców miejscowych tronów powstrzymywała rodziców przed podejmowaniem jakichkolwiek prób buntu przeciwko władzom kolonialnym” – pisze Bara Ndiaye.
Z czasem takim systemem edukacji obejmowano coraz większą liczbę miejscowej młodzieży. Acz francuskie szkoły pozostawały elitarne i uczęszczało do nich jedynie kilka procent młodych tubylców z wpływowych i zamożniejszych rodzin. Natomiast kształceniem biedoty Paryż nie był zainteresowany. Chodziło o to, żeby warstwa rządząca mówiła po francusku i myślała po francusku, a zostanie obywatelem republiki uznawała za najwyższą nobilitację.
To jednak nie oznaczało, że kolonizatorzy ufali wychowywanym przez siebie tubylcom. „Sprawujący bezpośrednią władzę lokalni szefowie byli całkowicie podporządkowani swoim francuskim zwierzchnikom. Oficer kolonialny miał w stosunku do nich władzę absolutną. Lokalni władcy byli swoistymi agentami rządu francuskiego, posiadali jasno zdefiniowane obowiązki i ściśle określony zakres władzy” – wyjaśnia Więcek.
Jednocześnie Paryż na potęgę kopiował w Afryce wszystkie elementy III Republiki, poczynając od systemu poboru podatków, na podziale administracyjnym kończąc. Bez oglądania się na obowiązujące od setek lat granice plemiennych państewek dzielono kolonie na kantony. „Co więcej, w przeciwieństwie do zasad panujących w koloniach brytyjskich, afrykańscy szefowie w koloniach francuskich przenoszeni byli z jednego kantonu do drugiego” – zauważa Więcek. Poza tym kolonizatorzy wskazywali lokalnych przywódców bez baczenia na zdanie tubylców oraz obowiązujące tradycje, brutalnie łamiąc opór, gdy ludność usiłowała się sprzeciwić. „Liczyło się przede wszystkim pochodzenie, wykształcenie oraz zasługi wobec Francuzów. Dokonywanie wyboru władcy w taki właśnie sposób przyczyniło się do podziałów społecznych na skolonizowanych terenach. Doprowadziło do ukształtowania się warstwy miejscowej elity – wykształconej, uprzywilejowanej, mającej dostęp do władzy” – podkreśla Więcek.
To zaś oznaczało, że we francuskich koloniach z panujących porządków mało kto potrafił być zadowolony. Nawet miejscowe elity, wykreowane przez Francuzów, miały serdecznie dość narzucanych przez nich porządków oraz coraz to nowych pomysłów na dodatkowe regulacje.
Nierówność skodyfikowana
Pomył „kodeksu tubylczego” narodził się w Paryżu w 1881 r., a siedem lat później władze republiki zdecydowały, iż jego zapisy będą obowiązywały we wszystkich koloniach. Dokument ów szczegółowo określał prawa mieszkańców terytoriów zamorskich, którzy nie byli Francuzami, a także to, czego im nie wolno. Przy czym praw nie oferowano zbyt wiele, natomiast lista zakazów i nakazów prezentowała się imponująco.
„Zapisy tego kodeksu zmuszały tubylców i robotników emigrantów do pracy przymusowej, zabraniały podróżowania nocą, wymuszały rekwizycje, podatki pogłówne (opłaty) od zapasów oraz zawierały wiele innych równie poniżających środków” – wylicza Bara Ndiaye. „Kodeks był bez przerwy «ulepszany» w taki sposób, by przystosować interesy kolonizatorów do «realiów danego kraju». Wyróżniał dwie kategorie – obywateli francuskich: pochodzących z metropolii oraz poddanych francuskich, tj. Afrykanów, Malgaszy, Algierczyków, Antylczyków, Melanezyjczyków itp., jak również robotników napływowych” – dodaje. Za sprawą kodeksu tym, którzy nie byli obywatelami Francji, nie wolno było przynależeć do związków zawodowych, partii politycznych oraz wszelkich innych organizacji niepodobających się władzom. Jednocześnie, jeśli otrzymywali oni wezwanie, wówczas musieli się stawiać na wykonanie darmowej pracy, np. przy budowie drogi lub linii kolejowej. Tak obniżano koszty inwestycji, ponieważ wedle założeń kolejnych rządów III Republiki kolonie miały generować zyski.
Zatem nie powinno dziwić, że bunty wybuchały regularnie. Jednak za każdym razem skutecznie radziły sobie z nimi oddziały kolonialne, wsparte przez tubylczą piechotę oraz jednostki Legii Cudzoziemskiej. Notabene tym ostatnim tubylcy na długo zapamiętali brutalne zniszczenie w 1894 r. królestwa Dahomeju i pacyfikację ziem dzisiejszego Nigru.
Tymczasem niespecjalnie przejmujący się samopoczuciem podbitych ludów Francuzi znaleźli dla swoich kolonii jeszcze jedną, cenną funkcję podczas I wojny światowej. Stały się one dostarczycielem rekrutów – do 1918 r. z Afryki Zachodniej na front w Europie pojechało ponad 160 tys. czarnych żołnierzy, traktowanych wedle zasad „kodeksu tubylczego”. Dopiero ich udział w zwycięstwie Francji zaczął zmieniać sposób, w jaki ich traktowano. Paryż zgodził się nawet na przyznanie niektórym obywatelstwa. W efekcie ok. 80 tys. mieszkańców Senegalu oraz 2 tys. osób z innych kolonii w Afryce Zachodniej doczekało się tego przywileju.
Tak niechcący otworzono furtkę do kształtowania się elit politycznych, niezależnych od władz. Korzystając ze swych praw obywatelskich, obdarzeni nimi Senegalczycy wstępowali do legalnie działających we Francji partii politycznych. Wybierając najchętniej te głoszące hasła wrogie kolonializmowi. „W rezultacie wielu Afrykanów z Francuskiej Afryki Zachodniej wstępowało do francuskich partii socjalistycznych i komunistycznych” – przypominają Roland Oliver i Anthony Atmore.
Nowe pokolenie afrykańskich polityków, choć otrzymało tą drogą możliwość wybicia się, nie pokochało republikańskiej – czy jak to wówczas określano: burżuazyjnej – Francji. Przeciwnie, kultywowało wrogość wobec niej, a jednocześnie przesiąkało ideami dalekimi od wzorców liberalnej demokracji. Tymczasem w 1940 r. III Republika w fatalnym stylu przegrała nową wojnę z Niemcami i utrzymanie na dłuższą metę władzy nad rozległym imperium kolonialnym stawało się dla Paryża niemożliwe. To zaś oznaczało, że w nowo powstałych w Afryce państwach będą rządzić ludzie wprawdzie płynnie mówiący po francusku i przesiąknięci kulturą tego kraju, lecz jednocześnie odczuwający do niego nieprzeliczoną liczbę pretensji za dawne krzywdy. O zwykłych Afrykanach, pamiętających czasy „kodeksu tubylczego”, już nie wspominając. ©Ⓟ