Są tu żal i rodzaj rozczarowania, że losowanie prestiżu wypadło dla nas tak niepomyślnie.
W dziedzinie psychogeografii ogromnie wiele zależy od tego, skąd się patrzy. W napisanej przez Jamesa Hawesa, angielskiego prozaika i popularyzatora historii, książce „The Shortest History of Germany: From Roman Frontier to the Heart of Europe…” (The Experiment, 2019) owo spojrzenie jest, przykładowo, odwrócone o 180 stopni względem naszego: Hawes patrzy z Zachodu na Wschód. To pozwala mu opowiedzieć dzieje Niemiec w sposób – dla nas, mieszkańców Wschodu – nieco heretycki.
Główna teza tej pracy jest mniej więcej taka: prawdziwe, historyczne Niemcy kończą się tam, gdzie niegdyś, przed 2 tys. lat, kończyła się strefa politycznych i kulturowych wpływów Cesarstwa Rzymskiego, czyli, z grubsza patrząc, na Łabie. Terytoria położone na wschód od Łaby to już rezultat niemieckich podbojów kolonialnych – zwasalizowane ziemie słowiańskie. Problem polega na tym, powiada Hawes, że terytoria te, odmienne cywilizacyjnie (dużo się w tej książce poświęca miejsca na charakterystykę pruskiego, militarno-junkierskiego, imperialistyczno-kolonialnego porządku), w połowie zeszłego tysiąclecia przejęły kontrolę nad niemiecką historią. Niemcy – ostatecznie zjednoczone pod pruskim patronatem – porzuciły logikę polityczną Karola Wielkiego (człowieka Zachodu) na rzecz logiki politycznej Fryderyka Wielkiego (człowieka Wschodu).
W tym przeniesieniu ciężaru strategicznego myślenia o świecie, porzuceniu brzegów Renu na rzecz meandrów Szprewy, zerwaniu z rzymską spuścizną Hawes dopatruje się źródeł wszystkich katastrof, do jakich doprowadziły Niemcy w XX w.: nazizmu, wojen światowych, Holokaustu, komunistycznego terroru w NRD. Ludzie Wschodu grają w polityczną grę ze Wschodem: chętniej dobijają targów z Moskwą niż z Paryżem (stąd pakt Ribbentrop-Mołotow, stąd długi współczesny romans, nie tylko energetyczny, Berlina z Kremlem), ale chętniej też Wschód najeżdżają (stąd mordowanie Żydów, marzenia o Lebensraumie na ukraińskich stepach i klęska pod Stalingradem).
Oczywiście „The Shortest History of Germany” to nie tyle szkic historyczny, ile prowokacyjny esej – tak czy siak osobliwy, gdy się go czyta w Warszawie. Bo gdzie leży Warszawa? I gdzie właściwie, w przestrzeni psychogeograficznej, leży Polska, skoro złośliwy Demiurg wrzucił ją między Niemcy a Rosję? Zbrojna napaść Rosji Putina na Ukrainę dowodzi, że mentalna identyfikacja ze światem wartości zachodnich to nie tylko polska specjalność: Ukraińcy są gotowi raczej zginąć, niż wrócić w objęcia ruskiego miru. W tym samym czasie niektórzy wpływowi politycy rządzącej w Polsce partii uparcie straszą zgniłym, zdemoralizowanym Zachodem, powtarzając słowo w słowo przekazy dnia putinowskiej propagandy. Innymi słowy: pytanie o to, gdzie leży Polska, jest skomplikowane. Trzeba jeszcze w dodatku uwzględnić pozostałe wymiary psychogeograficzne – polskie uwiedzenie Ameryką, zazdrosne łypanie na Północ, ku Skandynawii, a także dziwaczne, paternalistyczno-miłosne uczucia, jakie Polacy żywią w stosunku do Czechów. No i nie należy zapominać, że to Zachód wymyślił Wschód jako krainę egzotycznej, nieludzkiej dziczy; jest o tym wspaniała książka, „Wynalezienie Europy Wschodniej. Mapa cywilizacji w dobie Oświecenia” Larry’ego Wolffa (przeł. Tomasz Bieroń, Międzynarodowe Centrum Kultury 2020).
W całe to zamieszanie wkracza Katarzyna Turaj-Kalińska i jej „Wielki Brat Zachód”. To rzecz hybrydyczna: trochę esej o polskiej tęsknocie za Zachodem i powolnym odczarowywaniu tej fascynacji, trochę autoreportaż (celowo używam tego terminu, bo nie mamy do czynienia z autobiografią) o podróżach samej autorki na Zachód i doświadczeniu życia TAM, od czasów późnego PRL po dziś. Wreszcie – trochę medytacja o społecznej, narodowej i kulturowej tożsamości, która nasyca nasze życia treścią, a jednocześnie krępuje nas na różne sposoby.
Turaj-Kalińska pisze dobrze, potoczyście i ekspresyjnie – początkowe wrażenie, że jest to książka napisana zbyt łatwo, ustępuje (przynajmniej w moim wypadku) podziwowi, że dało się stworzyć na trudny temat tożsamości i kulturowej identyfikacji tekst, który nie ma w sobie nic z intelektualnego snobizmu. Ostatecznie Turaj-Kalińska czyści przedpole z rozmaitych zbiorowych iluzji, zostawiając nam opowieść o indywidualnych wyborach, a przecież to one faktycznie są życiem. Te indywidualne wybory to choćby decyzja, gdzie chce się mieszkać, i ulga (wstydliwa, ale szczera), że się udało wyjechać na stałe. Na Zachód.
Urodzony w 1973 r., spędziłem w PRL sporo czasu, niedługo po końcu komunizmu pierwszy raz byłem na Zachodzie, przeżyłem osobliwą dekadę lat 90., gdy aspiracyjnemu, straceńczemu zachłyśnięciu się kapitalizmem towarzyszyło uczucie, że żyjemy na rozpieprzonym, ubogim, postkolonialnym śmietnisku, „w Polsce, czyli nigdzie”, skazani już na zawsze na bycie tymi gorszymi. Zaświadczam, że to, co pisze Turaj-Kalińska, jest prawdą: czuliśmy się pariasami, czuliśmy, że jadąc na Zachód, udajemy kogoś, kim nie jesteśmy (i kim nie mamy prawa być), i że to, niestety, widać.
W „Wielkim Bracie Zachodzie” jest kapitalna scena, gdy polskim zwyczajem narratorka wraz córką i znajomą scenografką zabierają się do jedzenia w pociągu: wyciągają pieczywo, masło, żółty ser, jajka na twardo. Tyle że mamy koniec lat 80., a pociąg – duński – jedzie z Kopenhagi do Holstebro. I nagle, w połowie jajka na twardo, orientujesz się, człowieku, że jesteś barbarzyńcą: „Potomkowie Wikingów patrzą na nas ponuro, pogardliwie, jakbyśmy załatwiały na ich oczach potrzeby jeszcze bardziej naturalne, słowo daję”. Wkrótce ze strony współpasażerów pada żądanie, aby dzikuski zmieniły wagon. Lądują – jakże mogłoby być inaczej – w korytarzu, pod drzwiami od klozetu, gdzie stają się przedmiotem etnograficznej obserwacji („Trudno. W kraju nie tak się za młodu jeździło, a ostatecznie jest to cudownie wonna toaleta duńska. Niemniej każdy, kto z niej korzysta, patrzy na nas ze zgrozą: – Polish? Yeaaaaah!”).
Wspominałem, że w psycho geografii ważne jest, kto patrzy, skąd patrzy i na kogo. „Wielki Brat Zachód” traktuje w dużej mierze właśnie o spojrzeniu – o tym, jak postrzegaliśmy Zachód przez pryzmat naszych marzeń i kompleksów, o tym, jak Zachód postrzegał nas („Jedź do Polski. Twój samochód już tam jest”). A także, wchodząc na wyższe piętro myślowych zależności, o polskim autostereotypie (czyli – jakie wredne intencje przypisywaliśmy patrzącym na nas niewinnie obywatelom Zachodu, uprzywilejowanym w naszych oczach przez samo to, że przyszli na świat TAM, a nie TU). Te zależności Turaj-Kalińska rozpracowuje narracyjnie, nie teoretyzując, ale odwołując się do żywiołu opowieści. Przypomina nam choćby strach, jaki towarzyszył przekraczaniu granic – czy pogranicznicy strzegący rubieży Zachodu rzeczywiście zachowywali się grubiańsko i pogardliwie, czy może nie umieliśmy patrzeć na nich inaczej niż na okrutnych cerberów? Albo przywołuje obezwładniające wonie, jakimi pachniał Zachód, tę subtelną mieszankę perfum, spalin wysokooktanowego paliwa, plastiku, środków czystości, odświeżaczy powietrza i zmiękczaczy do tkanin (pamiętam podobny zestaw z Francji z 1990 r., nic już nigdy później tak nie pachniało) – czy to miało miejsce naprawdę, czy tylko nasze mózgi, umęczone gapieniem się na dobrobyt, wytworzyły jakąś masową olfaktoryczną iluzję?
Było o spojrzeniu – będzie o tożsamości. Peryferyjnej, wbitej w poczucie bycia kimś niepełnowartościowym, zamkniętej w trudnym języku, którego poza native speakerami uczą się tylko ewidentni maniacy i wariaci. Nie ma w wizerunku polskości, jaki tworzy Turaj-Kalińska, żadnej rytualnej złośliwości, żadnego fatalistycznego utyskiwania na narodowe wady – są żal i rodzaj rozczarowania, że losowanie prestiżu wypadło dla nas tak nie pomyślnie. Jest też pragnienie uwolnienia się z tych więzów, nawet za cenę utraty drogocennych pamiątek zbiorowej pamięci („Szczerze mówiąc, nie rozumiem, co to za kłopot z tą identyfikacją kulturową czy narodową. Od przybytku głowa nie boli, wiele bym dała za garść rozproszonych, ale zdecydowanie zachodnich tożsamości, podczas gdy jak kula u nogi, jak więzienna cela ogranicza mnie kraj nieobecny w historii powszechnej, mimo męczeńskich dziejów i jego nikomu nieznanego języka. Moja tożsamość jest aż nadto jednoznaczna i co z tego?”).
W innym miejscu autorka przytomnie wspomina, że nic nie jest dane raz na zawsze. Tak się składa, że chwilowo właśnie Polska jest dla wielu przybyszów Zachodem. Za sto lat – o ile upał nie przetopi nas na skwarki – cała ta psychogeograficzna konfiguracja może się kompletnie odmienić. Jedyne, co w tej historii pozostanie niezmienne, to prywatne historie ludzi chcących lepiej żyć, nawet jeśli lepiej znaczy: gdzie indziej. I nawet jeśli to utopia. ©Ⓟ
Jak oświecenie wymyśliło Wschód
Już w czasach demokratycznej euforii lat 90., gdy „wracaliśmy do Europy”, Larry Wolff mówił jasno: bardzo trudno będzie na równych prawach skleić to, co zostało niesprawiedliwie rozcięte, i to nie w Jałcie i Poczdamie, ale 200 lat wcześniej, w epoce oświecenia. Ale zanim zostało rozcięte – zanim Europa Wschodnia stała się gorszym, brudnym, chaotycznym i nieucywilizowanym doppelgängerem Zachodu, ktoś musiał ją wymyślić jako koncept: polityczny, filozoficzny, antropologiczny bądź po prostu kartograficzny.