Quentin Tarantino znalazł się na rozdrożu. „Nienawistna ósemka” jest precyzyjnie zrealizowana i naszpikowana błyskotliwymi dialogami, ale trudno uniknąć wrażenia, że to sztuka dla sztuki, na dodatek ocierająca się o autoplagiat.
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna





Ośmioro nieznajomych, których z pozoru nic nie łączy – poza zuchwałym łowcą głów Johnem Ruthem i prowadzoną przez niego pod sąd bandytką Daisy Domergue, którzy połączeni są jak najbardziej dosłownie: kajdanami – spotyka się w niezbyt sprzyjających okolicznościach w zajeździe na odludziu. Wokół szaleje zamieć, domostwo zmienia się w pułapkę bez wyjścia, zaś Ruth każdego z mimowolnych towarzyszy podejrzewa o chęć odbicia więźniarki. Sytuacja niczym ze „Wściekłych psów” została tu uzupełniona elementami klasycznego kryminału w stylu „whodunit”. Tyle że nie ma tu żadnych Herkulesów Poirotów, a jedynie banda westernowych twardzieli, którzy tak samo dużo gadają, jak pociągają za spust. Zagadka (swoją drogą jako element fabuły trzeciorzędna) zostanie w pewnym momencie rozwiązana, ale jej efektem będzie absurdalnie krwawa jatka.
Ograniczona niemal w całości do jednego pomieszczenia „Nienawistna ósemka” przypomina nieco spektakl teatralny: zresztą gdy dwa lata temu do internetu wyciekł scenariusz filmu, zdenerwowany Tarantino wstrzymał produkcję i ograniczył się do przeprowadzenia próby czytanej na scenie w Los Angeles. Potem zmienił zdanie, i dobrze. W teatrze nie mogło być tego, co stanowi olbrzymią wartość filmu: fenomenalnych zdjęć Roberta Richardsona i doskonałej muzyki skomponowanej przez Ennia Morricone.
Oglądanie „Nienawistnej ósemki” bywa frajdą: Tarantino potrafi przypomnieć, dlaczego należy do najważniejszych – i najbardziej oryginalnych – współczesnych reżyserów. Wciąż nie ma równych sobie naśladowców, nikt nie pisze takich dialogów jak on, niewielu twórców może się pochwalić równie dogłębną znajomością kina (zwłaszcza klasy B). Potrafi stworzyć niesztampowych, fascynujących bohaterów i zatrudnia fantastycznych aktorów (tu show kradną zdecydowanie Jennifer Jason Leigh oraz Walton Goggins). Problem w tym, że w „Nienawistnej ósemce” niewiele z tego wynika. Wcześniej Tarantino oferował coś więcej niż brawurową zabawę w układanie celuloidowych puzzli. Były przewartościowaniem kina gatunkowego, świadomym dialogiem z historią filmu, ba, nawet swoistym społecznym komentarzem – umownym, komiksowym, cynicznym, ale inteligentnym. Nowemu filmowi Tarantino inteligencji nie brakuje, ale to już niemal wyłącznie popis popkulturowej erudycji reżysera. Buduje swój western z cytatów, odwołuje się do Sergia Leone, do Johna Forda, do telewizyjnych seriali oraz prawdopodobnie do wielu filmów, o których istnieniu tylko on sam pamięta. Rozkręca kinofilską karuzelę i co chwilę puszcza oko do widzów, odwołując się do tak skrajnie odmiennych filmów, jak „Coś” Johna Carpentera („Hej, tam też grał Kurt Russell, a muzykę skomponował Morricone”) czy „Wielka czerwona jedynka”, podrzuca liczne tropy prowadzące do własnych wcześniejszych dzieł, a całość rozciąga do blisko trzygodzinnego seansu. Jego prawo, jest demiurgiem swojego świata, ale czasami po prostu gubi się w zachwycie nad samym sobą.
Nienawistna ósemka | USA 2015 | reżyseria: Quentin Tarantino | dystrybucja: Forum Film | czas: 167 min