„Creed” nosi w Polsce podtytuł „Narodziny legendy”, ale prawdziwą legendą jest w tym filmie Rocky Balboa, którego już po raz siódmy zagrał Sylvester Stallone
„Creed” nosi w Polsce podtytuł „Narodziny legendy”, ale prawdziwą legendą jest w tym filmie Rocky Balboa, którego już po raz siódmy zagrał Sylvester Stallone
/>
/>
Dzięki kilkutygodniowemu opóźnieniu w stosunku do amerykańskiej premiery „Creed” trafia na ekrany polskich kin w szczególnym momencie: w tym roku mija 40. rocznica premiery pierwszej części „Rocky’ego”, a Sylvester Stallone – w co trochę trudno uwierzyć – obchodzić będzie 70. urodziny.
Jako Rocky Balboa po raz kolejny wraca do świata boksu – ale tym razem wyłącznie jako trener nieślubnego syna swojego dawnego rywala i przyjaciela Apollo Creeda, zabitego w ringu przez Iwana Drago. Adonis „Donnie” Creed swojego ojca nigdy nie poznał, ale mistrzowskie nazwisko mu ciąży: chce zrobić karierę samodzielnie, nie liczy na przywileje, porzuca wygodne życie i lukratywną posadę w firmie ubezpieczeniowej i wyjeżdża do Filadelfii, by pod okiem Rocky’ego szykować się do najważniejszego w dotychczasowej karierze pojedynku.
„Creed” to bardzo solidny dramat sportowy, zrealizowany według najlepszych reguł gatunku, z charyzmatycznym Michaelem B. Jordanem w roli głównej. Reżyserem i współscenarzystą filmu jest Ryan Coogler, nadzieja nowego afroamerykańskiego kina, twórca świetnego, niezależnego „Fruitvale”. Urodził się w 1986 roku – Stallone miał już za sobą realizację czterech części serii o bokserze, który podbił serca Amerykanów, później miał zrealizować jeszcze dwie. Od tamtej pory historia Rocky’ego uległa popkulturowej mitologizacji, elementy poszczególnych filmów stopiły się ze sobą w pamięci widzów, tworząc swoisty film wyobrażony, w którym Sylvester Stallone walczy z Apollo Creedem w rytm przeboju „Eye of a Tiger”, a schody przed Filadelfijskim Muzeum Sztuk Pięknych urastają do niebosiężnych rozmiarów. W rzeczywistości utwór grupy Survivor pojawił się dopiero w trzeciej części serii, a schody liczą jedynie 72 stopnie, choć rzecz jasna stały się symbolem przeszkód, jakie każdy z nas musi pokonać w drodze do celu.
„Rocky” został sparodiowany na dziesiątki sposobów, do tego stopnia, że zapominamy często, jak dobrym filmem był oryginał. Stallone opowiedział w nim poniekąd o sobie samym, prostym chłopaku, który nie bardzo wie, co ze sobą zrobić, ale dostaje od losu szansę na wielką zmianę. Sylwestrowi dał przepustkę do sławy i fortuny, przyniósł mu również nominacje do Oscara i Złotego Globu (za najlepszą rolę, lecz także za najlepszy scenariusz). Krytyk Roger Ebert uznał go wówczas za aktora, który mógłby stać się nowym Marlonem Brando. Stallone miał w sobie naturalną charyzmę, siłę, ale jednocześnie był świadomy własnych aktorskich ograniczeń. Rolę Rocky’ego napisał dla siebie i długo musiał walczyć o to, by ją zagrać. Jego scenariusz spodobał się producentom, ale na ekranie woleliby zobaczyć kogoś bardziej rozpoznawalnego. Stawiali na Roberta Redforda albo Burta Reynoldsa, w końcu zgodzili się na Stallone’a, który ostatecznie stał się Rockym na całe życie.
Wiemy, co potem stało się z jego karierą: nie został nowym Brando, stał się za to ikoną kina akcji, seryjnie zbierał nominacje do Złotych Malin, od czasu do czasu jedynie dowodząc, że jednak potrafi grać (jak w dramacie „Cop Land”). Cykl o „Rockym” był – być może podświadomym – odbiciem losów Stallone’a. Od dna (Sly przyznawał, że zagrał w softporno „Przyjęcie u Kitty i Studa”, bo alternatywą dla klepiącego biedę chłopaka było dołączenie do ulicznego gangu) na szczyt, po drodze były sukcesy i spektakularne porażki, owacje i gwizdy, przyjaciele i naciągacze, kłopoty finansowe i rodzinne. W serii o „Rockym” Stallone zdecydowanie opisywał nie tylko blaski i cienie życia profesjonalnego boksera, lecz przede wszystkim pułapki czyhające na każdego, kto wywalczył swoje miejsce na szczycie. Owszem, czasami zawodził go scenopisarski i reżyserski instynkt: gdy w czwartej części walczył z Iwanem Drago, niepotrzebnie angażując swojego bohatera w zimnowojenne utarczki, lub gdy w „Rockym V” analizował rodzinne problemy boksera. Stallone sam zamienił swoje najważniejsze dzieło w karykaturę. Ale, o dziwo, potrafił to odkręcić, choć dopiero po 15 latach przerwy.
Gdy w 2006 roku kręcił szóstą część cyklu zatytułowaną „Rocky Balboa”, miał za sobą kolejne bolesne upokorzenia, finansowe porażki i musiał zmierzyć się ze świadomością, że w Hollywood już dawno na jego miejscu pojawiły się inne gwiazdy. Ale powrót do postaci Rocky’ego pozwolił mu znów odbić się od dna: Stallone jeszcze raz udowodnił, że ma do siebie dystans i że za wcześnie spisywano go na straty.
Coogler dał mu szansę na dopełnienie postaci Rocky’ego. I Sly daje z siebie wszystko, jako nieco zgorzkniały, zmęczony były bokser, który ma w sobie coraz mniej woli życia, a jednak podniesie się z kolan jeszcze raz. Dzięki „Creedowi” kariera Stallone’a zatoczyła koło: znów został nominowany do Złotego Globu, niewykluczone, że jego rolę dostrzeże także Akademia. Oscar byłby niezłym podsumowaniem jego dorobku.
Creed: Narodziny legendy | USA 2015 | reżyseria: Ryan Coogler | dystrybucja: Forum Film | czas: 133 min
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama