Knausgard nie ukrywa, że pisze o sobie, a jednocześnie nie próbuje retuszować ani poprawiać własnego wizerunku. Nie waha się pokazać, że jego życie było i jest banalne.
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
PROZA Im więcej w chmurze, tym mniej w głowie. Oferujemy internetowym korporacjom nie tylko naszą wolność, lecz także inteligencję, kretyniejąc, i jako jednostki, i jako społeczeństwa. Amerykańska debiutantka Alena Graedon poszła tym tropem i napisała thriller, w którym globalny koncern postanawia sprywatyzować... język. Wiodący produkt owego koncernu nazywa się „meme” i jest urządzeniem potrafiącym zdejmować z mózgu użytkownika straszliwy ciężar ustawicznego myślenia. Meme, oprócz tego, że zamówi za ciebie taksówkę i danie w restauracji, odgadnie emocje twojego rozmówcy albo podpowie ci, co znaczą trudne słowa, których nie rozumiesz. Na pewnym etapie waszego intymnego związku to już meme zna język, a nie ty. Jaki jest kolejny krok twojej ulubionej firmy? Naturalnie monetyzacja – za parę centów od sztuki możesz nabyć definicję słowa, które ci umknęło. Wspierając ten biznes, korporacja skupuje prawa do słowników i korpusów językowych, następnie zaś niszczy je, by zastępować definicje słów swoimi własnymi, a te można przecież mnożyć w nieskończoność. I zarabiać. Akcja „Giełdy słów” zaczyna się właśnie w takim momencie – koncern Synchronic przejmuje redakcję „Słownika języka angielskiego Ameryki Północnej”, a jednocześnie wpuszcza do sieci wirusa, który ma uczynić ludzi jeszcze głupszymi. Graedon miała rewelacyjny pomysł, ale wykonanie jest już trochę słabsze. Skuteczność ruchu oporu składającego się z potarganych profesorów i bladych bibliotekarzy sugeruje, że od prehistorycznych czasów „451 stopni Fahrenheita” Raya Bradbury’ego w zasadzie nic się nie zmieniło – tymczasem zmieniło się wszystko. Niemniej „Giełda słów” ma, przyznaję, swój staromodny, książkowy urok.
Giełda słów | Alena Graedon | przeł. Izabela Matuszewska | Albatros 2015
PROZA Kiedy zbliżający się do czterdziestki Karl Ove Knausgard przyznał się, że pisze powieść o sobie, w której nie będzie wartkiej akcji, ale znajdzie się informacja o tym, co autor trzyma w lodówce, wydawca z miejsca zapowiedział, że książki nie wyda. Dziś zapewne pluje sobie w brodę. Istotnie, projekt stworzenia autobiograficznego sześcioksięgu, w którym pisarz roztrząsa detale z własnego życia, nie dawał wielkich nadziei na komercyjny sukces. Entuzjastyczna reakcja czytelników na „Moją walkę” najbardziej zaskoczyła chyba samego autora. Knausgard wbrew pozorom nie jest narcyzem. Pomimo sławy wciąż deprecjonuje swój talent, w wywiadach często zaś powtarza, że jest nikim. Jak to się stało, że ów cykl osiągnął tak niebywały sukces? Choć może powiać truizmem, odpowiedź brzmi: szczerość. Knausgard nie ukrywa, że pisze o sobie, a jednocześnie nie próbuje retuszować ani poprawiać własnego wizerunku. Nie waha się pokazać, że jego życie było i jest banalne. Nie ucieka od pisania o swoich słabościach. Ta szczerość zadziwiła zarówno Skandynawów, jak i czytelników po drugiej stronie oceanu. Trzecia część „Mojej walki” poświęcona jest dzieciństwu pisarza. Po raz kolejny w prozie Knausgarda kluczową postacią okazuje się ojciec, który wzbudza strach, wymierza kary, ale nie daje Karlowi ani miłości, ani poczucia akceptacji. Kompleks ojca naznaczy dorosłe życie Knausgarda i przyczyni się do jego poczucia niskiej wartości. „Moją walkę” chętnie porównywano do dzieła Marcela Prousta, wystarczy jednak przejść przez kilkadziesiąt stron powieści, by odkryć, jak nietrafne jest to porównanie. Knausgard nie szuka tego, co dla pamięci ulotne – próbuje natomiast stworzyć opowieść na mocnych fundamentach.
Moja walka 3 | Karl Ove Knausgard | przeł. Iwona Zimnicka | Wydawnictwo Literackie 2015
HISTORIA Drogi Przywódca, nikczemny wzrostem, lecz wielki ambicjami, miał wszystko, choć – przynajmniej formalnie – nie rządził jeszcze krajem. Brakowało mu jedynie Wspaniałego Narodowego Kina, sławiącego czyny przodków walczących o niepodległość oraz tropiącego wymierzone w Ojczyznę spiski. Dla Drogiego Przywódcy nie ma jednak rzeczy niemożliwych. A skoro na miejscu nie znajduje specjalistów zdolnych do realizacji wspaniałego projektu, postanawia ich sprowadzić.
W 1978 roku Kim Dzong-Il rozkazał uprowadzenie z Korei Południowej ikon tamtejszego kina: reżysera Shin Sang-oka oraz jego byłą żonę, popularną aktorkę Choi Eun-hee. Po odpowiedniej reedukacji oboje mieli zagwarantować stworzenie kinematograficznych arcydzieł sławiących na cały świat wielkość Kim Ir Sena i Kim Dzong-Ila. Plan powiódł się częściowo: Shin rzeczywiście zrealizował bodaj najbardziej znany na świecie film północnokoreański „Pulgasari” – inspirowany serią o Godzilli – ale jednocześnie planował ucieczkę.
Kino z Pjongjangu wciąż jest dla widzów tajemnicą: reżim pozostaje szczelny. Spojrzenie za jego kulisy, oparte na relacjach uprowadzonych filmowców, jest więc nie lada atrakcją. Na ile jest jednak wiarygodne, trudno ocenić. Opowieści Shina i Choi nie da się z oczywistych przyczyn w pełni zweryfikować. Natomiast autorowi książki Paulowi Fischerowi zdarza się popełniać, przynajmniej w warstwie filmoznawczej, kardynalne błędy (np. myli o 20 lat datę premiery „Deszczowej piosenki”, jednocześnie zamieniając autora tytułowego utworu z reżyserem filmu!). Czytać „Przemysł propagandy” na pewno warto – to historia godna scenariusza szpiegowskiego thrillera – ale z należytą uwagą i ostrożnością.
Kim Dzong-Il. Przemysł propagandy | Paul Fischer | przeł. Przemysław Hejmej | Sonia Draga 2015