„Inspektor Laidlaw” ma swoje osobliwości, pierwsza z nich przejawia się już w konstrukcji fabularnej: od początku wiemy, kto zabił. McIlvanney nie robi z tego tajemnicy, bo też i nie o zagadkę morderstwa nastolatki tu chodzi, lecz o podskórne, rozchodzące się po Glasgow impulsy, jakie to morderstwo uruchamia.
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
PROZA Prostota nowej powieści Nicka Hornby’ego, z jej szybkimi dialogami, jest działaniem umyślnym. „Funny Girl” nie tylko bowiem na poziomie treści, lecz i formy opowiada o złotej erze telewizyjnej rozrywki, kiedy amerykańskie i brytyjskie sitcomy święciły pierwsze tryumfy. Efektowne przerzucanie się nie zawsze wymyślnymi kwestiami, a nie kwieciste opisy, służą za charakterologiczny opis postaci zaludniających karty książki, która, co nie powinno dziwić z uwagi na osobę autora, nominowanego zresztą parę lat temu do nagrody Oscara, przypomina chwilami gotowy do zaadaptowania scenariusz filmowy. Bohaterką „Funny Girl” jest zafascynowana talentem Lucille Ball dziewczyna z prowincjonalnego angielskiego miasteczka Blackpool, która po zdobyciu cokolwiek gorzkiego tytułu lokalnej miss piękności wybywa do Londynu szukać szczęścia. Tam Barbara, ekspedientka z domu towarowego, staje się Sophie, niespodziewaną gwiazdą serialu komediowego BBC. Książka Hornby’ego jest zapisem nie tylko paru kolejnych lat, kiedy razem z przyjaciółmi Sophie podbija brytyjską telewizję połowy ubiegłego wieku, ale także spojrzeniem na specyficzną epokę kultury popularnej, kiedy Beatlesi sięgali po sławę, dobiegła końca era „dramatów kuchennego zlewu”, a Michael Caine dopiero rozkręcał karierę. Dlatego istne zło w „Funny Girl” personifikuje zaperzony krytyk radiowy, któremu nie podoba się nic, czego zadaniem jest człowieka odprężyć bez specjalnej stymulacji intelektualnej. Hornby wchodzi z nim pośrednio w dyskusję – oczywiście kryjąc się pod maską jednego z bohaterów – i nieco protekcjonalnie broni prawa do tworzenia i odbioru lekkiej rozrywki. Ta bowiem, jeśli jest dobra, mówi sama za siebie. Jak ta książka.
Funny Girl | Nick Hornby | przeł. Magdalena Koziej | Albatros 2015
DLA DZIECI W swojej twórczości Jarosław Iwaszkiewicz rzadko odsłaniał oblicze humorysty. A przecież był ponoć człowiekiem obdarzonym nietuzinkowym dowcipem. O ile Julian Tuwim zasłynął popularnymi utworami dla dzieci, Iwaszkiewicz przez lata uchodził za skamandrytę odszczepieńca. Był poważny i nieskory do poetyckich zabaw. W opublikowanej niedawno książce „Rzeczy. Iwaszkiewicz intymnie” Anna Król przedstawiła autora „Brzeziny” jako wiecznego samotnika, od młodych lat naznaczonego melancholią i przedwczesną świadomością przemijania. Tym radośniejszą odmianą jest lektura odkrytej po latach „Kociej książki”, którą Iwaszkiewicz miał napisać z myślą o swoich córkach – Marii i Teresie.
W Stawisku zawsze było pełno zwierząt. Ale lata 30. przyniosły rodzinie Iwaszkiewiczów wiele zmian. Autor „Panien z Wilka” objął wówczas placówkę dyplomatyczną w Kopenhadze, a chcąc rozweselić córki i osłodzić im długotrwałe okresy rozstania, pisał do nich listy w imieniu Bukasi – ukochanej kotki Iwaszkiewiczów. Bukasia Iwaszkiewiczówna, jak żartobliwie nazywał ją pisarz, miała być zwykłym burym kotem, ale Maria i Teresa wielbiły ją tak bardzo, że nazywały swoją „siostrzyczką”. Dowodem na to jest ocalała do dziś „Kocia książka”, którą Iwaszkiewicz napisał i zilustrował wspólnie z córkami. Dzięki znalezisku w stawiskim archiwum „Kocia książka” mogła ukazać się drukiem. To publikacja pełna uroku, która przypadnie do gustu nie tylko wielbicielom twórczości autora „Sławy i chwały”. Co ważne, stanowi cenny dowód na to, jak troskliwym ojcem był Jarosław Iwaszkiewicz i jak wiele miał poczucia humoru. Nawet dorosłym trudno się nie uśmiechnąć, czytając o perfumach „Koty” i profesorze doktorze Psie.
Kocia książka | Jarosław Iwaszkiewicz | ilustracje: Alicja Rosé | Wilk i Król 2015
KRYMINAŁ Rzadko się zdarza – i nie jest to zbyt komfortowa sytuacja – gdy tekst o pierwszej wydanej po polsku książce wybitnego autora musi się stać siłą rzeczy rodzajem epitafium. William McIlvanney, prekursor nurtu tartan noir, szkocki pisarz, bez którego tekstów Ian Rankin nie stworzyłby postaci Johna Rebusa, zmarł bowiem 5 grudnia w wieku 79 lat.
Czarny kryminał „Inspektor Laidlaw” (oryg. wyd. 1977) przyniósł McIlvanneyowi sławę. Ta powieść nie była debiutem pisarza – ów z powodzeniem publikował już od dekady – okazała się jednak wydarzeniem pod wieloma względami doniosłym. Nie dość, że przełamała wstydliwy przesąd, wedle którego uznany twórca literatury obyczajowej nie powinien sięgać po gatunki (rzekomo) artystycznie poślednie, to jeszcze podarowała szkockiej kulturze nowy język – język, po który w przyszłości sięgnie nie tylko Rankin, lecz także Peter May, Craig Russell czy Denise Mina. „Inspektor Laidlaw” ma swoje osobliwości, pierwsza z nich przejawia się już w konstrukcji fabularnej: od początku wiemy, kto zabił. McIlvanney nie robi z tego tajemnicy, bo też i nie o zagadkę morderstwa nastolatki tu chodzi, lecz o podskórne, rozchodzące się po Glasgow impulsy, jakie to morderstwo uruchamia. Drugą osobliwością jest tytułowy bohater, policjant o temperamencie buddyjskiego mnicha i szczególnym podejściu do metod śledczych oraz zagadnienia zła. Laidlaw zła nie dostrzega, widzi za to ludzi – w surowej epoce „Brudnego Harry’ego” i „Życzenia śmierci” to raczej ekstrawagancja. Trzecią zaś osobliwością tej świetnej książki jest jej wisielczy, desperacki humor, który łatwo pomylić z rozpaczą. Tak czy owak – warto czytać McIlvanneya, nawet jeśli przy okazji poczujecie w ustach żelazisty smak depresji.
Inspektor Laidlaw | William McIlvanney | przeł. Violetta Dobosz | C&T 2015