W pisaniu tekstów piosenek i w komponowaniu nie byłem za dobry. Bardziej od siedzenia w studiu nagraniowym pociągało mnie kręcenie teledysków – mówi John Maclean, reżyser nagrodzonego na festiwalu Sundance westernu „Slow West”
W pisaniu tekstów piosenek i w komponowaniu nie byłem za dobry. Bardziej od siedzenia w studiu nagraniowym pociągało mnie kręcenie teledysków – mówi John Maclean, reżyser nagrodzonego na festiwalu Sundance westernu „Slow West”
/>
Tak jak główny bohater „Slow West”, Jay Cavendish, dorastałeś w szkockim miasteczku. Co jeszcze łączy cię z chłopcem, który wyrusza w niebezpieczną podróż na Dziki Zachód, żeby odzyskać serce ukochanej dziewczyny?
No wiesz, każdy nastolatek ciągle się zakochuje, ale zwykle żadna z tych miłości nie jest odwzajemniona. Też tak miałem. Jest to rodzaj uniwersalnego doświadczenia. Wszyscy je znamy i dzięki temu łatwo się nam utożsamić z bohaterem „Slow West”. Kiedy teraz pytasz mnie o własne inicjacyjne historie, wydaje mi się, że były bardzo przeciętne. Jak każdy chłopiec grałem w football, od czasu do czasu byłem wyzywany przez kolegów i ciągle zafascynowany dojrzewającymi koleżankami. Pamiętam też, jak bardzo ciążył mi podział klasowy. Jay też ma z nim problem. W Wielkiej Brytanii społeczne różnice są widoczne na pierwszy rzut oka i bardzo wpływają na postrzeganie świata. Moi rodzice nie byli bogaci, ale udało im się kupić duży dom. Ojciec jeździł gruchotem, a lato spędzaliśmy na okolicznych kempingach, ale wszystkim naokoło się wydawało, że śpimy na pieniądzach. W małym, robotniczym mieście dostaje się za to baty [śmiech].
Nie pasowaliście do otoczenia, twoi rodzice to artyści.
Ale dzięki temu nie grałem tylko w piłkę. Od dziecka miałem kontakt ze sztuką i wiele spośród zaszczepionych wtedy fascynacji mam z tyłu głowy do dziś. Moja mama jest malarką. Najpierw malowała pejzaże, potem poszła w stronę abstrakcji. Tata buduje różnego rodzaju konstrukcje z drewna, ale szalenie interesuje go też historia Szkocji i emigracji Szkotów do Stanów Zjednoczonych. Jest też wielkim fanem westernów! Oglądaliśmy je razem, kiedy byłem małym chłopcem.
Jakiego rodzaju westerny ci się podobają?
Jako dziecko oglądałem dużo parodii, które średnio mnie pociągały. Kiedy byłem w szkole artystycznej, dorabiałem, pracując w kinie. Po raz pierwszy zobaczyłem wtedy na dużym ekranie „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” i „Mściciela”. Dzięki tym filmom odkryłem, co leży u podstaw prawdziwych westernów. Z wypiekami na twarzy zacząłem oglądać czarno-białe klasyki z Johnem Wayne’em i kultowe telewizyjne seriale – „Domek na prerii” i „Bonanzę”. A potem wróciłem do spaghetti westernów i w nich się zakochałem. Uwielbiam też „Siedmiu samurajów”. Bardzo mi odpowiada azjatycki styl opowiadania o Dzikim Zachodzie. Westerny są bardzo pojemnym gatunkiem. Od zawsze czerpią z różnych źródeł i flirtują z rozmaitymi gatunkami – od komedii po horror.
Łączenie różnych konwencji i dziedzin sztuki jest ci bliskie. Zaczynałeś jako student malarstwa i zanim zająłeś się reżyserią, byłeś też członkiem zespołu muzycznego The Beta Band.
Kiedy jako młody chłopak zaczynałem malować, sięgałem przede wszystkim do wyobraźni. Jako student szkoły artystycznej odkryłem, że wyobraźnia już się nie liczy. Obrazy to produkt na sprzedaż i owoc wyrafinowanych idei zakorzenionych w intelektualnych przemyśleniach na temat sztuki. Słyszysz w ogóle jak to brzmi?
W przemyśle filmowym też chodzi o pieniądze.
Oczywiście, od zarabiania pieniędzy nie da się uciec. W świecie sztuki podchodzi się jednak do kwestii finansów z dużo większym cynizmem niż w kinie. Artyści wiedzą, jaką tworzyć sztukę, żeby otworzyły się przed nimi drzwi konkretnych galerii. A ja chciałem być drugim Andym Warholem [śmiech]. Marzyłem o współpracy z różnymi ludźmi i tworzeniu sztuki, która jest niezależna od trendów, ale je wyznacza. Kiedy malarstwo przestało grać główną rolę w moim życiu, zająłem się muzyką. Wspólnie z kolegami założyliśmy The Beta Band. Graliśmy przez osiem lat i wydaliśmy trzy studyjne albumy. W pisaniu tekstów piosenek i komponowaniu nie byłem jednak za dobry. Bardziej od siedzenia w studiu nagraniowym pociągało mnie kręcenie teledysków. Kiedy zwróciłem się w stronę filmu, wróciłem do pracy z własną wyobraźnią.
Jako autor teledysków zaczynałeś od eksperymentowania z obrazem; potem nakręciłeś dwa krótkie, formalnie minimalistyczne filmy – „Man on a Motorcycle” w 2009 roku i „Pitch Black Heist” w 2011.
Mniej znaczy więcej – to moja dewiza. Nie lubię przegadanych historii i nie chcę szokować widza na każdym kroku. Szukam w sztuce czystości, która kojarzy mi się z formalną prostotą. Na planach teledysków nie miałem do dyspozycji aktorów, więc nie mogłem liczyć na świetnie podane dialogi. Skupiałem się więc na budowaniu akcji poza słowami. Z tego względu miewała ona dosyć poetycki charakter, ale i łamała stereotyp, że poezja ujawnia się w słowach. Te teledyski kręciłem też samodzielnie, bez współpracy z profesjonalnym operatorem. Pierwszy short – „Man on a Motorcycle” – nakręciłem telefonem, bo nie miałem pieniędzy na sprzęt i nie chciałem popaść w długi, z których nie mógłbym się wygrzebać. Po raz pierwszy pracowałem z autorem zdjęć dopiero na planie „Pitch Black Heist”. Na tę produkcję miałem pomysł, który wymagał sprzętu i profesjonalisty za kamerą. Moja producentka znała Robbiego Ryana i w ramach przysługi poprosiła go, żeby nakręcił ten film ze mną.
Robbie Ryan pracował na planach takich filmów jak „Fish Tank” i „Wichrowe wzgórza” Andrei Arnold oraz nad nominowaną do Oscara „Tajemnicą Filomeny” Stephana Frearsa. Z tobą spotkał się kolejny raz na planie „Slow West”. Jak wyglądała wasza praca?
Robbie był przyzwyczajony do pracy na zbliżeniach. Na planach filmów Andrei Arnold liczyła się intymność i umiejętność poetyckiego dokumentowania rzeczywistości. Mnie zależało na sfotografowaniu pejzaży ciągnących się po horyzont kadrów. Pewnie byłoby nam trudno się dogadać, gdyby Robbie nie był tak fenomenalny w swoim fachu. Mieliśmy storyboardy i szczegółowy plan na każde ujęcie. Ryan doskonale komponował kadry i po mistrzowsku pracował ze światłem.
Dzisiaj piękno westernów ujawnia się w pięknie krajobrazów. „Slow West” uwodzi rewelacyjnymi zdjęciami.
Naturalne pejzaże są pięknym płótnem do malowania historii pełnych przemocy. Zresztą zderzanie przeciwieństw zawsze dobrze wpływa na dramaturgię filmu. Pamiętasz westerny Sama Peckinpaha? Strzelaniny i morderstwa zawsze mają w nich miejsce w pełnym słońcu, na tle urokliwych krajobrazów. To sprawia, że wywierają ogromne wrażenie. Dziś panuje tendencja do opowiadania dramatycznych historii w ciemnym kluczu. Musi być mrocznie i deszczowo. Nie jestem przekonany, że to zawsze obraca się na korzyść filmu. Wolę zaskakiwać widza.
Swój film o Dzikim Zachodzie nakręciłeś więc w Nowej Zelandii.
Dawniej westerny były kręcone głównie w okolicach Hollywood. W niemal każdym główne role grały Wielki Kanion i pustynie południowego Kolorado, nad którymi cały czas unosi się piasek i kurz. W latach siedemdziesiątych akcje wielu westernów przeniesiono do Wyoming i Montany; na ekranach zaczęły się pojawiać lasy i sypnęło śniegiem. Wraz z poszerzającymi się horyzontami filmowców na ekranach kin znalazło się miejsce dla takich westernów jak „McCabe i pani Miller” czy „Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda”. Ciekawa lokacja zawsze podnosi jakość i atrakcyjność produkcji.
Twierdzisz, że Nowa Zelandia wprowadza też do twojej historii baśniowość. Payne, w którego wciela się Ben Mendelsohn, przypomina mi Szalonego Kapelusznika z „Alicji w Krainie Czarów”.
Westerny są bardzo bajkowe! Zwróć uwagę, z jakich elementów się składają – mamy rozgwieżdżone niebo, lasy, wilki, walkę dobra ze złem i morał na koniec.
I podróż. „Slow West” to film drogi.
Uwielbiam filmy, które zabierają mnie w podróż – nie tylko metaforyczną, ale i całkiem dosłowną. Uwielbiam sposób, w jaki mit zderza się z rzeczywistością, kiedy człowiek wyrusza w miejsce, o którym tylko czytał. Po skończeniu szkoły wspólnie z trójką przyjaciół polecieliśmy do Stanów i w ciągu sześciu tygodni przejechaliśmy sporą część kraju. Z Nowego Jorku przez Chicago, Nowy Orlean, Denver, Huston i San Francisco dotarliśmy do Los Angeles. Zakochałem się wtedy w Ameryce po uszy.
Wolisz prawdziwą Amerykę czy mit o niej?
Zdecydowanie mit! Prawdziwa Ameryka bywa trochę nudna. Konfrontowanie się z mitami zawsze ma wymiar jakiejś przygody.
W podróż z Michaelem Fassbenderem, który wyprodukował „Slow West” i zagrał w filmie u boku Kodiego Smita-McPhee wyruszyłeś dawno temu. Nakręciliście wspólnie oba twoje krótkie filmy.
Tak się złożyło, że znałem osobiście agenta Michaela Fassbendera, Conora McCaughana. Oprócz pracy łączy ich przyjaźń. Conor przesłał Michaelowi moje teledyski dla The Beta Band, które mu pokazałem. Bardzo mu się spodobały. Kilka tygodni później Conor przedstawił mnie Michaelowi, a on zapytał, czy zrobimy coś razem. Kręcił wtedy „Bękarty wojny” z Quentinem Tarrantino, ale powiedział, że może mi zaoferować jeden dzień. Michael chętnie współpracuje z nowymi artystami, bo wie, że dobre rzeczy nie są tworzone tylko przez tych, którzy już osiągnęli sławę. Zresztą on też kiedyś dostał szansę, by się wykazać, choć mało kto o nim słyszał.
Rola w „Głodzie” uczyniła z niego gwiazdę.
Dokładnie. Michael o tym nie zapomniał; wie, jak działa ten biznes. Jedno nazwisko promuje kolejne. Praca z nim była dla mnie wyzwaniem. Musiałem sprostać szansie, jaką dostałem. Cyzelowałem scenariusz „Man on a Motorcycle”. Chciałem mieć pewność, że Fassbender nie będzie żałował swojej decyzji. Kiedy skończyliśmy zdjęcia, powiedział, że świetnie się bawił i może nakręcimy coś jeszcze. Na planie „Pitch Black Heist” spędził trzy dni i wtedy na dobre rozpoczęła się nasza współpraca. Michael nie chciał być aktorem, który pojawia się na planie na kilka godzin, robi swoje i idzie do domu. Zaangażował się w pracę nad projektem już na etapie pisania scenariusza. Krótkie filmy były dla nas testem, nakręcenie pełnego metrażu naturalną koleją rzeczy.
„Slow West” to pierwszy film, który Fassbender podpisuje swoim nazwiskiem jako producent. Jest skromny. Zagrał w nim drugoplanową rolę. Jak pracowaliście nad konstrukcją jego postaci?
Postać Sillasa Sellecka, którego Jay poznaje w drodze do ukochanej, pisałem z myślą o Fassbenderze. Nie chcieliśmy, żeby był pierwszoplanowym bohaterem, bo „Slow West” to historia chłopca, którego ideały zderzają się z rzeczywistością. Trzeba aktora o nie lada kunszcie, by – będąc gwiazdą – nie przejąć filmu mimo drugoplanowej roli. Fassbender bez wątpienia jest takim aktorem. Wcielił się w mityczną postać, ożywił na ekranie figurę starego kowboja, który wszystko już przeżył i chętnie stoi w cieniu. Mało mówi, mało robi, ale jego obecność jest nieodzowna. Fassbender zawsze przychodzi na plan przygotowany, scenariusz zna na wskroś. Nie zaczyna grać, póki ma jakiekolwiek wątpliwości. Wie o postaci wszystko. Kiedy kręcimy scenę, skupia się na niej w stu procentach. Ale wystarczy jedno pstryknięcie palcem, by wyszedł z roli. Kiedy jemy lunch, Michael jest sobą, nie udaje kowboja.
Dla Jaya Sillas jest wzorem, figurą ojca. Michael Fassbender był nim dla Kodiego Smita-McPhee na planie waszego filmu?
Chciałbym powiedzieć, że tak było, ale nie mogę. Kodi i Michael wygłupiali się jak dzieci. Musiałem ich przywoływać do porządku. Bez wątpienia to ja byłem tatą! ©?
Magiczny Dziki Zachód
Współczesna kinematografia traktuje western niczym swego rodzaju freeware, program komputerowy, który wolno dowolnie poddawać autorskim modyfikacjom. Dekonstrukcja Dzikiego Zachodu dokonała się na ekranie już dawno, choćby za sprawą Sama Peckinpaha i Sergia Leone, a na kowbojach już niejednokrotnie stawiano krzyżyk.
Tymczasem ostatnie lata – i to nie licząc filmów Quentina Tarantino, który mawia: „Chciałbym zostać zapamiętany jako twórca westernowy” – przyniosły kilka godnych uwagi produkcji czerpiących garściami z poetyki Dzikiego Zachodu, zarówno arthouse’owych, jak i rozrywkowych. Na ich styku znajduje się stylowy debiut Johna Macleana, „Slow West”, którego tytuł to oko puszczone do publiki: oto bowiem przeciwieństwo serwowanej przez kina papki w stylu „fast”.
Mark Kermode, prominentny krytyk brytyjski, wychwalał film pod niebiosa, Michael Fassbender nie dość, że go wyprodukował, to jeszcze w nim zagrał. I faktycznie jest w „Slow West” element baśniowy, odrealniony, kuszący, pozwalający się zachwycić, być może wynikający z tego, iż podgórskie tereny Nowej Zelandii, zresztą fotografowane po mistrzowsku, udają tutaj rozległe prerie. Swoistą nostalgią nasącza film sama fabuła zadzierzgnięta wokół przeplatających się elementów opowieści coming-of-age, romantycznej wyprawy ku nieistniejącym jeszcze granicom oraz specyficznej relacji pomiędzy mentorem a dorastającym chłopakiem, tyleż naiwnym, co dobrodusznym. Maclean pokazuje Amerykę uduchowioną, widzianą oczyma młodego Jaya Cavendisha (Kodi Smit-McPhee), szkockiego nastolatka, który kraj na końcu świat zna z podróżniczych relacji. Brutalnej prawdy na temat nowego wspaniałego świata dowiaduje się od napotkanego łowcy nagród (Michael Fassbender). To dzięki niemu poznaje wszystkie kontrasty wynikające ze zderzenia wyidealizowanych wyobrażeń o magicznym, spowitym tajemnicą Zachodzie z koniecznością strzelenia głodującej matce w plecy oraz zawarcia przymierza z niegodziwcami. Kraina szans i możliwości okazuje się jednocześnie krainą zdeptanych marzeń o lepszym życiu. Maclean chwyta w swoim obiektywie schyłkowy Dziki Zachód, może jeszcze nie do końca odkryty, ale już po części odmitologizowany.
Slow West | Wielka Brytania, Nowa Zelandia 2015 | reżyseria: John Maclean | dystrybucja: M2 Films | czas: 84 min
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama