72 festiwal filmowy w Wenecji zakończył się jednym z najbardziej zaskakujących werdyktów od lat. Jury pod przewodnictwem Alfonso Cuaróna, wbrew przewidywaniom krytyków, nagrodziło wenezuelskie „Z daleka”. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Złoty Lew został przyznany debiutującemu Lorenzo Vigasowi zdecydowanie na wyrost. Opowieść o starzejącym się homoseksualiście, który nawiązuje skomplikowaną relację z nastoletnim chuliganem, wydaje się filmem chłodnym, wykalkulowanym i powielającym zużyte fabularne klisze.
Tegoroczny triumf Latynosów przypieczętowała druga co do ważności nagroda – Srebrny Lew za reżyserię – przyznana „Klanowi” Pabla Trapera. Inaczej niż w przypadku „Z daleka”, akurat ta decyzja jury wydaje się w pełni zrozumiała. Trapero opowiada mroczną historię z czasów argentyńskiej junty w sposób pełen swady i inscenizacyjnego rozmachu godnego Martina Scorsesego czy Davida Finchera. Z zadowoleniem przyjęto także Wielką Nagrodę Jury dla „Anomalisy” Charliego Kaufmana i Duke’a Johnsona. Animacja amerykańskiego duetu ujmuje – zaskakującą w przypadku autora „Synekdochy, Nowy Jork” – klarownością i prostotą. Kaufmanowi i Johnsonowi udaje się ponadto połączyć absurdalny humor z sugestywną melancholią przywodzącą na myśl obrazy Edwarda Hoppera.
Mimo obecności kilku przyzwoitych tytułów tegoroczny konkurs został oceniony jako rozczarowujący. Nieustannie czuło się w Wenecji głód arcydzieła formatu triumfującego w zeszłym roku filmu „Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu” Roya Anderssona. Wobec braku podobnych olśnień, jurorzy byli zmuszeni doceniać mocne strony przeciętnych filmów. W takich kategoriach należy zapewne rozpatrywać aktorską nagrodę dla Fabrice’a Luchiniego. Francuski aktor zagrał przeżywającego rozterki sercowe sędziego w „L’ Hermine” Christiana Vincenta. Choć sam film okazał się raczej błahą komedyjką, Luchini potrafił wznieść się na wyżyny swego talentu. Widoczna w jego roli przesadna ekspresja przykrywająca wewnętrzną nieśmiałość, klasa i poczucie humoru od dawna stanowią znak firmowy francuskiego aktora. Wenecki laur można potraktować zatem jako docenienie całej dotychczasowej kariery wybitnego artysty.
Satysfakcja z pojedynczych decyzji jurorów nie zmniejsza jednak irytacji wywołanej największym niedopatrzeniem werdyktu. Właśnie w takich kategoriach należy oceniać ostentacyjne zignorowanie faworyzowanej przez dziennikarzy „Francofonii” Aleksandra Sokurowa. Rosyjski mistrz przywiózł do Wenecji film znacznie lepszy od „Fausta”, za którego przed czterema laty otrzymał już Złotego Lwa. Zrealizowana na zamówienie paryskiego Luwru „Francofonia” to błyskotliwy, autotematyczny esej o sztuce jako ostatnim gwarancie stabilności w chaotycznym świecie. Prowadzona ze swadą narracja Sokurowa łączy – nieobecne w dotychczasowej karierze reżysera – wyczucie ironii ze staroświeckim humanizmem rodem z pamiętnych „Towarzyszy broni” Jeana Renoira.
Bez nagród wyjechał z Wenecji także Jerzy Skolimowski. Zrealizowane przez niego „11 minut” to film pod wieloma względami zaskakujący i wymykający się jednoznacznym ocenom. Intelektualna miałkość łączy się w nim bowiem z młodzieńczą energią i realizacyjną werwą. W efekcie film zawodzący na polu intelektualnym znakomicie sprawdza się jako trzymający w napięciu thriller. Trudno dziwić się jednak, że nie wystarczyło to na weneckie laury.