Niemal wszyscy uważają, że to, co robią ludzie sztuki, jest dla nich na tyle ważne, że mogą się tym zajmować, nie dostając za to wynagrodzenia. Naszymi rozmówcami są Dr hab. Jan Sowa socjolog i kulturoznawca, eseista (pracuje w Katedrze Antropologii Literatury i Badań Kulturowych Uniwersytetu Jagiellońskiego) i Dr Michał Kozłowski, adiunkt w Zakładzie Filozofii Nowożytnej Instytutu Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego.

W raporcie „Fabryka sztuki” piszecie, że mechanizmy, które zachodzą obecnie w kulturze i sztuce, to zwiastun przyszłych przemian czekających kapitalizm. Co takiego dzieje się z kulturą? I jakie to ma znaczenie dla ludzi z nią niezwiązanych?

Jan Sowa: To nie jest tak, że ktoś wprowadza w obszarze sztuki pilotażowy program przebudowy kapitalizmu, za to widać tu w większym nasileniu niż gdzie indziej pewne praktyki. Rzecz dotyczy rynku pracy, a kluczowymi pojęciami są prekaryzacja i system zarządzania projektowego.
Zacznijmy od prekariatu. Termin ukuty przez Guya Standinga jest używany jako określenie tej grupy, która choć ma pracę, to jest skazana na elastyczne formy zatrudnienia. Czy w świecie kultury prekariuszy jest więcej niż gdzie indziej? I jak się ma do tego zarządzanie projektowe?
J.S.: W naszych badaniach rozmawialiśmy z artystami, kuratorami i tak zwanymi pracownikami wsparcia – koordynatorami, księgowymi, technikami związanymi ze sztukami wizualnymi. Zależało nam na tym, by poznać sytuację osób, które pracują głównie na zasadzie projektu, a to dlatego, że projekt nie zapewnia perspektywy stabilności. To z kolei jedna z podstaw formowania się prekariatu.
Dr hab. Jan Sowa socjolog i kulturoznawca, eseista. Pracuje w Katedrze Antropologii Literatury i Badań Kulturowych Uniwersytetu Jagiellońskiego / Dziennik Gazeta Prawna
Sztuki wizualne są dziś zorganizowane zgodnie z logiką grantową. Likwidujemy stabilne, strukturalne finansowanie na rzecz rynku, gdzie każda instytucja, każdy podmiot musi się starać o pieniądze. Zajęcie jest na rok, góra dwa lata, a potem trzeba przeskoczyć gdzieś indziej. Cały czas jesteśmy przerzucani od jednego projektu do drugiego.
Jakie ma to konsekwencje dla pracujących w tym systemie?
J.S.: Z jednej strony system projektowy pozwala na elastyczne konstruowanie zespołu i dopasowanie jego członków pod względem kompetencji czy zainteresowań. Z drugiej, nie sprzyja artykulacji różnego rodzaju żądań, potrzeby zmiany, krytyki szefów. To kwestia tymczasowości – część badanych mówiła nam, że jest w projekcie, który trwa dwa lata, a potem się z nim rozstanie, będzie pracować w innej konfiguracji i w związku z tym nie ma co w ogóle walczyć o zmianę.
Michał Kozłowski: Artykułowanie roszczeń, gdy pracuje się w takim systemie, jest tym trudniejsze, że trzeba się załapać na następny projekt. A trudno o kolejną pracę, jeśli zyska się reputację osoby roszczeniowej. System projektowy stwarza więc sytuację, w której cały czas jesteśmy w procesie rekrutacji. Realizując jakiś projekt, jednocześnie ubiegamy się o udział w kolejnym.
Dr Michał Kozłowski jest adiunktem w Zakładzie Filozofii Nowożytnej Instytutu Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego / Dziennik Gazeta Prawna
Projekt to hasło, które święci triumfy nie tylko w sztuce. W ten sposób zarządzane są mniejsze i większe firmy. Zamiast ośmiogodzinnego dnia pracy mamy cele do realizowania.
M.K.: Natomiast świat sztuki jest o tyle wyjątkowy, że w przypadku wielu badanych nawet połowa pracy jest wykonywana za darmo. To bardzo specyficzna sytuacja, bo ludzie zwykle nie pracują za darmo, jeżeli nie są do tego zmuszeni przemocą (lub miłością). Tu z kolei praca darmowa bez przerwy przeplata się z pracą płatną. Można powiedzieć tak: pracownicy tego sektora, mimo że on jest w olbrzymiej części publiczny, są sprekaryzowani bardziej niż inni, dlatego że ich praca to powołanie. Niemal wszyscy uważają, że z jakiegoś tajemniczego powodu to, co robią ludzie sztuki, jest dla nich na tyle ważne, że mogą się tym zajmować, nie dostając za to wynagrodzenia. Z czego można wyciągnąć wniosek, że tam, gdzie jest powołanie, tam łatwiej o wyzysk.
J.S.: Przyczyną jest sposób finansowania kultury. Ja pracowałem przez dwa lata w krakowskim Bunkrze Sztuki. Był jeden taki rok, że władze miasta zinterpretowały, bo to było dla nich bardzo wygodne, literalnie zapisy ustawy, która mówi, że jednostka samorządu terytorialnego ma obowiązek utrzymania instytucji kultury. Więc oni stwierdzili tak: utrzymanie, to znaczy trzeba zapłacić za pensję, za rachunki, za remonty itd., ale nie jest napisane, że trzeba dać na działalność. W związku z czym zaproponowali budżet, który dokładnie odpowiadał kosztom istnienia tej instytucji, bo to muszą zrobić. A jeżeli instytucja chce nie tylko istnieć, lecz także działać? To sobie załatwcie grant – słyszeliśmy.
Może nie ma w tym działaniu projektowym nic złego? Przynajmniej artyści lubią to, czym się zajmują. To w zasadzie marzenie każdego wchodzącego na rynek pracy.
M.K.: Tak naprawdę to marzenie neoliberalnego kapitalizmu, by wszyscy pracownicy byli dobrze wykształceni, dopasowujący się do zadań, z różnymi kompetencjami, w dodatku zadowoleni z pracy. Tylko kiedy dobiega się czterdziestki, pasja to za mało. Dorosłemu człowiekowi praca może się podobać, ale utrzymywanie się na granicy ekonomicznego bezpieczeństwa czy wręcz przetrwania powoduje, że nawet najlepsi po prostu wypadają.
Niestety nie badaliśmy trajektorii kariery, nie wiemy dokładnie, co się z nimi potem dzieje. Pamiętać trzeba jednak, że to często ludzie o wysokich kompetencjach jako pracownicy, czasem posiadający waloryzowane rynkowo kompetencje (od grafików po specjalistów od grantów etc.) Istnieje szansa, że radzą sobie poza światem sztuki, ale bez wątpienia wielu z nich musi w życiu zawodowym zaczynać od nowa.
J.S.: Darmowa praca ma też bardzo ciekawe konsekwencje dla składu klasowego grupy artystów. W porównaniu z całym społeczeństwem jest tu bardzo silna nadreprezentacja osób pochodzących z rodzin z wysokim kapitałem kulturowym. W pokoleniu 50-latków odsetek ludzi z wyższych wykształceniem wynosi 7–8 proc. Odsetek osób z wyższym wykształceniem wśród rodziców naszych badanych to ponad 50 proc. Osoby, które nie mają bardzo silnych struktur wsparcia w rodzinie, czyli np. nie są w stanie sobie pozwolić na to, żeby pracować przez połowę swojego czasu za darmo, są eliminowane w naturalny sposób. Co ciekawe, podobny efekt wyszedł w badaniach dotyczących dziennikarzy BBC. Okazało się, że oni też w sposób nadmiernie jednolity wywodzą się z elit społecznych.
Dlaczego?
J.S.: Nie jest tak, że ktoś mówi: „Ty jesteś z klasy niższej, wynoś się”. Mechanizm polega na tym, że w BBC trzeba bardzo dużo pracować na wolontariacie czy stażu po to, by w końcu zostać zatrudnionym na umowie o pracę. Takie sito selekcji mogą przejść wyłącznie ci, którzy mają bazę w postaci kapitału wyniesionego z domu. Interesujący paradoks. Niby zasady są liberalne, niby dostęp dla każdego jest taki sam, a okazuje się, że tylko niektórzy są uprzywilejowani.
Dostrzegacie podobne symptomy w innych branżach? Bo akurat na rynku medialnym w Polsce rzucają się w oczy podobieństwa do modelu brytyjskiego. U nas także najpierw trzeba odpracować swoje na stażu, a była i taka telewizja, która za możliwość odbywania tego stażu kazała sobie płacić.
M.K.: Podobne konsekwencje ma system grantowy w nauce. Naukowcy to przypadek podobny artystom i ludziom kultury, bo także tu etos pracy jest bardzo silny – mają misję, zajmują się dochodzeniem do prawdy. A nie każdy może się w pracy zajmować prawdą. Żeby to robić, trzeba jednak godzić się na to, że część tej pracy nie jest wynagradzana. Sukces coraz częściej odnoszą więc nie ci, którzy są najlepsi, tylko ci, którzy sobie mogą na to pozwolić lub są bardzo silnie zmotywowani.
Kluczem w systemie projektowym jest efektywność. Nie mamy pustych przebiegów, skupiamy się na celach. Z punktu widzenia zarządzania budżetem to racjonalne.
M.K.: Sęk w tym, że policzyć efektywności ani w sztuce, ani w nauce się nie da. Co zarządzających neoliberalnym kapitalizmem bardzo złości. Starają się tak dostosować system ocen, żeby dało się efekty pracy twórczej przedstawić w słupkach. A to po to, żeby zaprowadzić pararynkową konkurencję.
J.S.: Ale takie podejście nie przynosi efektów. Neoliberałowie są przy tym przekonani, że najlepszym sposobem stymulowania wydajności jest bat. Leszek Balcerowicz powiedział kiedyś, że bezrobocie musi być jeszcze bardziej dotkliwe po to, żeby pracownicy pracowali jeszcze wydajniej. Żeby bali się utraty pracy. Niestety lęk jest jednym z głównych wrogów aktywności twórczej. Człowiek, który się boi, może być wydajnym pracownikiem, bo będzie pracował przez długie godziny, natomiast nie będzie pracownikiem twórczym. Twórczość wymaga nie bata, lecz marchewki – luksusu eksperymentowania, możliwości pomylenia się. Co jest nieosiągalne w warunkach prekaryzacji, bo jednym z jej kluczowych efektów jest strach. Człowiek cały czas się boi, bo nie wiadomo, czy za dwa lata będzie jeszcze pracował, czy nie? Czy załapie się na projekt? A co będzie, gdy złamie nogę, bo przecież nie ma ubezpieczenia? I z czego się wyżywi na emeryturze? Poziom lęku jest bardzo wysoki. I jeśli dzisiaj tak wiele mówi się o przestawianiu gospodarki na innowacyjność, to zależność między stabilnością a kreatywnością jest jedną z rzeczy, które trzeba przemyśleć.
Czyli mamy lęk, mamy pracę za darmo. Ale sami piszecie, że w świecie sztuki gratyfikacja może być też niematerialna. I to ona napędza do pracy.
M.K.: Żartobliwie nazwaliśmy to artyzolem – naturalną substancją narkotyczną powstającą jako produkt uboczny procesów kolektywnej pracy w sektorze artystycznym. Przynosi pewnego rodzaju satysfakcję, być może również prestiż.
Brzmi nieźle.
M.K.: Owszem, tylko trzeba być z tym ostrożnym. Bo czy taki prestiż, za którym nie idzie gratyfikacja ekonomiczna, nie jest wyzyskiem ludzi, którzy są skłonni robić coś wartościowego?
Cały czas rozmawiamy o artystach, ale kiedy czytałam o artyzolu, myślałam nie o ludziach sztuki, lecz o pracownikach biurowego kompleksu w Warszawie, zwanego Mordorem na Domaniewskiej. O ludziach, którzy pracują ponad siły i dostają gratyfikacje w postaci tytułu „najlepszego pracownika tygodnia”.
M.K.: Nie chcielibyśmy sugerować, że autonomia, dobre warunki pracy czy elementarna pewność jutra należy się tylko ludziom sztuki czy tylko ludziom nauki z tego powodu, że ich kreatywność wymaga cieplarnianych warunków. Zasługuje na nie każdy pracownik. To niezbędne, by uzyskać kontrolę nad własnym życiem. Jednak niewątpliwie niejeden szef korporacji czy menedżer, widząc, jak funkcjonuje świat sztuki, marzyłby o takich warunkach zarządzania, w których pracownikowi w ogóle nie musi płacić, nagradzając go prestiżowymi tytułami.
J.S.: Artyzol działa dlatego, że osoby, które się nim narkotyzują, mają pewną bazę materialną, która pozwala im na ten luksus. One mogą powiedzieć, że pracują z powołania, dla sztuki, dlatego że wywodzą się z uprzywilejowanych środowisk. Pytanie, czy rzeczywiście chcemy, by w społeczeństwie, które deklaruje się jako obywatelskie i demokratyczne, dostęp do produkcji kultury miały wyłącznie osoby wywodzące się z elit. To nie jest zgodne z jakimikolwiek zasadami sprawiedliwości społecznej, nie jest też zgodne z zasadami równych szans i równego traktowania obywateli, które są wpisane w naszą konstytucję.
Pomówmy w takim razie o kosztach takiego systemu.
J.S.: Niestabilność sytuacji życiowej, która jest typowa w grupie, którą badaliśmy, nie sprzyja decyzji o posiadaniu dzieci. Polska w tym momencie ma wskaźnik ok. 1,3 dziecka na kobietę. Na 211 krajów, które są ujmowane w rankingach dzietności, jesteśmy na 207. miejscu. Wśród twórców, kuratorów i asystentów pracujących w obszarze sztuk wizualnych ten wskaźnik to ok. 0,6 dziecka na kobietę. To najpoważniejsza konsekwencja. Bo choć nie jesteśmy zwolennikami teorii, że każdy bez wyjątku musi mieć dzieci, uważamy, że powinna być to jedna z możliwości wyboru. Brak stabilności tę możliwość przekreśla.
M.K.: Nasi badani nie są ludźmi, których łatwo da się namówić na zwierzenia. Gdy już nam się udało, to skarżyli się oni np. na permanentną konieczność sprostania wymaganiom. Opowiadali, że są poddawani nie tylko ciągłej rekrutacji, lecz także nieustannej kontroli i egzaminowi. Jest jeszcze jeden koszt: niski stopień rozdzielenia życia zawodowego od prywatnego. Podział na czas wolny i czas pracy praktycznie nie istnieje.
J.S.: To rozmycie granicy pomiędzy pracą a życiem prywatnym dotyczy nie tylko świata sztuki. Jest coraz więcej grup pracowników, którzy nie wiedzą, kiedy są w pracy, a kiedy poza nią. Biegamy na smyczy naszego pracodawcy, który jest naszym przyjacielem na Facebooku, patrzy, kiedy i co komentujemy – a przecież mieliśmy pracować. W latach 70. XX w. włoski marksista Mario Tronti zaproponował do opisania tego stanu figurę fabryki społecznej. Rozumował tak: kapitalizm kiedyś, ten kapitalizm fordystyczny, rzeczywiście produkował coś w jakiejś fabryce. Był ograniczony murami zakładu pracy, był moment, w którym do tego budynku wchodził człowiek, podbijał kartę i na osiem godzin stawał się pracownikiem. A potem wychodził i przestawał nim być. Teraz kapitalizm produkuje w fabryce społecznej, to znaczy dążymy do modelu, w którym każdy moment naszego życia jest albo może być momentem produkcji. I stąd zupełne wymieszanie życia zawodowego z prywatnym. Co zresztą w dużej mierze dotyczy prekariuszy. Nasilenie wyzysku ma tę konsekwencję, że jeżeli ktoś nie ma umowy o pracę, która definiuje, kiedy i gdzie ją wykonuje, to o wiele łatwiej o sytuację, w której praca skolonizuje nasze codzienne życie.
Czyli etaty są receptą na całe zło?
M.K.: Nie jesteśmy wielkimi miłośnikami etatów, jednego miejsca zatrudnienia przez całe życie. Tylko jak uczy doświadczenie historyczne Europy powojennej, nie potrzeba zbyt wielu socjalnych zabezpieczeń, gdy jest bardzo niskie bezrobocie. Bo wtedy pracownik sam sobie poradzi. A w dzisiejszym kapitalizmie już nie ma tak, że jest niskie bezrobocie. Na rynku pracy panem jest pracodawca – także w kulturze.
Futurolodzy przekonują, że kiedyś praca stanie się luksusem.
M.K.: Nie sądzę, żeby tak miało się stać. Po prostu warunkiem uzyskania i utrzymania zatrudnienia będzie ciężka i nisko płatna praca.
J.S.: To jest tak, że trzeba będzie coraz mocniej prosić, żeby zostać niewolnikiem.
David Graeber, amerykański antropolog, ma taką ciekawą obserwację. Jeśli popatrzymy, skąd wywodzą się umowy pracy, to po raz pierwszy kontrakty tego typu spotykamy w prawie rzymskim: dotyczą wynajmowania niewolnika. Mają bardzo podobną strukturę do naszych umów o pracę. Właściciel niewolnika dogaduje się z osobą, która raba wynajmuje, że: będzie pracować tu i tu, będzie miał takie wynagrodzenie, dostanie prawo do posiłku, zostanie odstawiony. Dziś różnica jest taka, że sami jesteśmy swoimi właścicielami. I to samych siebie, jako niewolników, możemy wynajmować zgodnie z tymi umowami.
M.K.: Wielki amerykański filozof, libertarianin Robert Nozick proponował uznanie self-enslavement – czyli możliwości do sprzedania siebie samego w niewolę – za konsekwencję prawdziwej wolności osobistej.
Czy jest jakiś sposób, by uniknąć wszystkich tych negatywnych konsekwencji, które niosą ze sobą prekaryzacja i zarządzanie projektowe?
J.S.: Nie jestem zwolennikiem rozwiązań, które miałyby dotyczyć wyłącznie jednego sektora. Moim zdaniem całościową odpowiedzią jest minimalny dochód gwarantowany.
Każdemu, kto skończy szkołę? Każdemu, kto ma 18 lat? Każdemu, kto wejdzie na rynek pracy?
J.S.: Czasopismo naukowe „Praktyka Teoretyczna” opublikowało tekst katalońskich ekonomistów z Uniwersytetu w Barcelonie, w którym zaprezentowano symulację fiskalną pokazującą, że Hiszpania ma środki na to, by każda pierwsza osoba dorosła w gospodarstwie domowym dostała 750 euro, kolejna – połowę tego, a osoby niepełnoletnie 20–30 proc. sumy początkowej. Skąd wziąć pieniądze? Wraz z wprowadzeniem dochodu minimalnego likwidujemy wszelkiego rodzaju wsparcie od państwa w postaci płatności transferowych, czyli różnego rodzaju zapomogi itd. – mamy jedno uniwersalne świadczenie dla wszystkich. Z ich obliczeń wynika, że dzięki temu wzrósłby dochód 60 proc. populacji. Oczywiście jest też grupa, której dochody byłyby niższe niż obecnie, ponieważ straciłaby na zlikwidowaniu ulg podatkowych.
M.K.: A ja zamiast do wprowadzania uniwersalnego rozwiązania, zachęcałbym do aktywności solidarnościowej wśród pracowników. Tylko ona jest bardzo trudna z powodu specyfiki branży. W zeszłym roku artyści podjęli strajk, który nie przyniósł zmiany. Bo jak zastrajkują mleczarze, to nie ma mleka, jak kolejarze, to nie jeżdżą pociągi. A jak przerwą pracę artyści? Ich siła przebicia jest niewielka. Tym samym jedyną strategią polityczną, którą te środowiska mogą przyjąć dla poprawy swojego losu, jest solidarność z pracownikami z innych środowisk. Jeśli artyści pozostaną tylko w swoim sektorze, niewiele się zmieni. Oczywiście jest możliwy lobbing u polityków. Ale bądźmy poważni: jeżeli w naszym kraju doradcy pijarowi sugerują politykom, by unikać fotografowania się w pobliżu bibliotek i regałów z książkami, ponieważ to bardzo szkodzi w oczach elektoratu, to jakie mają szanse? Za to wyrok sądu najwyższego sprzed kilku tygodni, który orzekł, że pracownicy niepracujący na etacie mogą uczestniczyć w związkach zawodowych, tworzy nowe możliwości.
Czyli prekartyści muszą działać wspólnie z prekariuszami z Domaniewskiej.
M.K.: Albo indywidualnie spróbować dostać się do prestiżowej galerii braci Saatchi.
J.S.: Zawsze zostaje też totolotek.