Występowały dla tłumów, a później same zginęły gdzieś w tłumie. Bo talent nie wystarcza, trzeba jeszcze łutu szczęścia.
Wcale nie było takie pewne, że będzie kiedykolwiek śpiewać na estradzie. Jako uczennica piątej klasy Olga Ostrowska (później Jackowska, a ostatnio Sipowicz) miała ze śpiewu ledwie tróję. Trójka prześladowała ją także później, kiedy latem 1973 r. występowała na doczepkę z Osjanem na dziedzińcu KUL. Wyszła wtedy dosłownie na 3 minuty na scenę – wzięła flet do ręki i zagrała jednostajny, ciągły dźwięk. I tyle. W Maanamie po raz pierwszy usłyszeliśmy jej głos w 1976 r. – wykonała wokalizy w poznańskim klubie Aspirynka. I w końcu na dobre wzięła się do śpiewania.
Lata 80. bezapelacyjnie należały do Kory i do Maanamu. Wokalistka wykreowała charakterystyczny image – bezkompromisowej chłopczycy o punkowym wyglądzie, która w dadaistycznym tonie wyrzucała z siebie z szybkością karabinu maszynowego ostre frazy, nie szczędząc kuksańców PRL-owskiej szarzyźnie.
Przeminęła epoka, nie przeminęła Kora. Kiedy koryfeuszom rockowego boomu trudno było się pozbierać w już kapitalistycznych realiach, wokalistka Maanamu też stanęła na artystycznym rozdrożu. O czym pisać i śpiewać? Jak nie wypaść z obiegu?
Katarzyna Kubisiowska w biografii „Kora. Się żyje” opisuje, jak partner piosenkarki Kamil Sipowicz pomaga Korze wymyślić się na nowo. Wokalistka „mówi o tym, o czym w latach 90. się milczy: o nadużyciach seksualnych, których była ofiarą jako dziecko, a także o tym, że latami tkwiła w związku pozamałżeńskim. (…) Padają zarzuty, że jest w tym zbyt odważna” – pisze Kubisiowska. Kora miała stwierdzić krótko: „Nie ma nadmiaru odwagi, jeśli chodzi o człowieka”.
Ludzie chcieli słuchać tego, co Kora ma im do powiedzenia. Niezależnie od epoki, niezależnie od płyty. Lata 90. to triumfalny powrót Maanamu po kilku latach milczenia – nowe płyty, które świetnie się sprzedawały, kolejne przeboje, mnóstwo koncertów.
Nie wszystkim powiodło się tak dobrze jak Korze.
Akupunktura czy blues
– Gdzie jest Ela? – pytam ludzi z branży. – Nie mam pojęcia. Chyba siedzi w Berlinie. Nie widziałem jej ze 20 lat – odpowiada Marcin Jacobson, producent, wydawca i menedżer, znany z pracy z Dżemem, Martyną Jakubowicz czy TSA. Z Elżbietą Mielczarek też pracował, ale dość krótko. – Chciała wrócić na polską estradę, miała pomysł na pomieszanie etno z bluesem, jednak chyba nic z tego nie wyszło.
A z początku wychodziło wszystko. „Pierwsza dama bluesa” – tak o niej mówiono, kiedy wylansowała balladę „Poczekalnia PKP”. Numer stał się hitem i do dziś jest pamiętany, bo piosenki relacjonujące PRL-owską rzeczywistość mają to do siebie, że przeżyły epokę, z której wyrosły. Ale fenomen „Poczekalni…” polegał na fascynującym obłaskawieniu ponurych realiów tamtych lat bluesowym tumiwisizmem. Jaki jest sens pędzić, kiedy nic nigdy nie przyjeżdża punktualnie? A jak w końcu przyjedzie, nie wiadomo, dokąd zawiezie. Z życiem jest tak samo – nie ma pewności, jak podróż się zakończy. Piosenka trafiła w czas, ale dotknęła ponadczasowego tematu.
Wokalistka miała swoje pięć minut, kiedy w 1983 r. wylansowała „Poczekalnię” i nagrała album „Blues koncert”, a na nim drugą piosenkę, która przebiła się do powszechnej świadomości – „Hotel Grand”. Była jeszcze sesja ze znanym pianistą jazzowym Wojciechem Karolakiem, po której pozostało pięć piosenek autorstwa Agnieszki Osieckiej, rozsianych gdzieś w archiwum Polskiego Radia. Utwory nigdy nie zostały wydane. A i wokalistka zniknęła. Wyjechała do Niemiec.
– Wyszłam za mąż za malarza Jerzego Czuraja i też zaczęłam malować. Pierwszy obraz przedstawiał kontur ludzkiej głowy na tle granatowego nieba nad pasmem piasku. Pracowaliśmy obok siebie prawie codziennie, inspirując się wzajemnie przez rok. Malując, nie musiałam śpiewać, mogłam czekać na odpowiedni moment – opowiadała mi Mielczarek, kiedy 11 lat temu spotkaliśmy się, żeby porozmawiać o jej urodzinowej płycie „ElaEla”. Koncertowała w berlińskich klubach i sporadycznie na wernisażach u przyjaciół artystów, ale muzyka nie była jej jedyną aktywnością. – Poznałam lekarza chińskiej medycyny. Poddał mi pomysł, żebym kształciła się w dziedzinie akupunktury. Zdałam wszystkie egzaminy i otworzyłam własny gabinet – opowiadała wokalistka.
„ElaEla” to zbiór dziewięciu żwawych bluesów. Słucham piosenek z 2012 r. i wertuję załączoną książeczkę. Artystka opowiada o kulisach powstania albumu. Tłumaczy, że od dawna planowała jej wydanie, jednak jakoś się nie złożyło. Z pomocą przyszli koledzy bluesmani ze śląskiej formacji Krzak. Dzięki Leszkowi Winderowi wokalistka nie musiała nagrywać piosenek do szuflady i publikować na Myspace (serwis społecznościowy założony dwa lata przed YouTube’em), a z pomocą Andrzeja Ryszki zaczęła pracować nad nowymi kompozycjami w czasie wielogodzinnych rozmów przez Skype’a na linii Berlin–Calgary.
Jakże odległe jest pisanie piosenek przez internet od śpiewania bluesa na ulicy. A tak zaczynała Mielczarek. – Punktem zwrotnym był V Folk Blues Meeting w Poznaniu. Mój zespół nie dojechał, więc spontanicznie zastąpił go Maciek Pietracho. Miałam dużą tremę. Po udanym występie chcieliśmy uczcić nasz sukces, ale byłam bez grosza. Poszliśmy z gitarami na ulicę. W przejściu podziemnym pod Hotelem Merkury było trochę wietrznie, więc powędrowaliśmy na starówkę. W knajpie siedzieli sami mężczyźni przy piwie i obrzucili nas deszczem 20-złotowych monet – wspominała Mielczarek.
Jako młoda dziewczyna opuściła dom rodzinny i zaczęła grać na ulicy. Miała kontakt z wieloma ludźmi o bogatej przeszłości i niezwykłej sile – nieraz autodestrukcyjnej. Łączyły ich muzyka i poszukiwanie wolności, o którą nie było wtedy i tutaj łatwo. Wokalistka wspominała, że brakowało jej dojrzałości i dystansu do tych przeżyć; nie umiała ich opisać w piosenkach. Nie potrafiła też identyfikować się z tekstami osób, które tych doświadczeń nie miały. Dlatego porzuciła Polskę, ulicę i gitarę. – Przestałam śpiewać do czasu, aż znajdę inspirację i pomysł na muzykę. Nie chciałam stać się własną kopią – usłyszałem.
Z gitarą od dziewczyny
– Miała taki wysoki, fajny głos jak Joan Baez – charakteryzuje Elizę Andrzej Rybiński, jej były partner estradowy (i życiowy), kiedy dzwonię do niego kilka miesięcy temu porozmawiać o początkach folk rocka w Polsce. Andrzej i Eliza zawładnęli krajową sceną w latach 70. Ludzie podśpiewywali przebojowe „Czas relaksu”, „Letni sposób na kłopoty” czy „Jeszcze tylko jeden dzień”.
Andrzej poznał Elizę Grochowiecką (pod tym nazwiskiem wówczas występowała) w nietypowych okolicznościach. – Waletowałem w garderobie w hotelu Bristol po koncertach, bo nie miałem się gdzie podziać. Co rano dostawałem śniadanie, niemalże do łóżka. (śmiech) Spała ze mną pod kołdrą gitara. I jedna z kelnerek, zmęczona po pracy, przysiadła raz z impetem na tej kołdrze. Gitarę szlag trafił. A to był 12-strunowy instrument, trudny do dostania… Dramat! No i kolega mi powiedział, że jest taka dziewczyna: nazywa się Eliza, ma gitarę, może pożyczyć. Dał mi do niej telefon, zadzwoniłem, pojechałem. Akurat trafiłem na próbę: pracowała ze Zbyszkiem Hołdysem. Wziąłem gitarę do ręki – coś zagrałem, coś zaśpiewałem. I Hołdys zawyrokował: „Gramy razem”. Oni już mieli własne piosenki. Zrobili z Bogusiem Olewiczem taki fajny kawałek – „O tobie, jesieni i innych rzeczach”. Doszedłem do nich i zrobiliśmy kapelę – wspomina Rybiński. Na froncie stanęli Andrzej i Eliza.
Zaczęło się – koncerty, festiwale, trasy po NRD, ZSRR, Bułgarii, ale też po Francji, Belgii, Austrii czy USA. Przywozili nagrody. Duet świetnie się uzupełniał – Eliza błyszczała wokalnie, śpiewając pierwsze głosy, a Andrzej dopowiadał jej w chórkach. Albo romantycznie ze sobą dialogowali, jakby pod sceną nie było ludzi, tylko oni, sam na sam w swoim świecie. Czas relaksu we dwoje trwał mniej więcej do połowy lat 70. – W 1976 r. zakochałem się w mojej obecnej żonie, wobec czego doszło do rozstania z Elizą. Cudem utrzymaliśmy zespół jeszcze przez prawie pięć lat. Aż skończyła się wspólna estradowa przygoda. Eliza chodziła z chłopakiem ze Śląska Piotrem, który był gitarzystą w naszym zespole. I to bardzo dobrym. Piotr wystarał się o niemieckie obywatelstwo i razem wyjechali do Niemiec. Do tego doszedł strach, że wjadą do Polski wojska radzieckie, w powietrzu wisiał stan wojenny. Mając możliwość wyboru, Eliza podjęła właściwą decyzję. Przepadł nam kontakt do Ameryki, ale trudno. Prawdę mówiąc, kiedy powiedziała, że wyjeżdża, byłem przerażony. Świat mi się zawalił – przyznaje Rybiński.
Piosenkarka mieszka dziś w Niemczech. Chcę się z nią skontaktować. Próbuję za pośrednictwem Andrzeja Rybińskiego, który przez cały czas utrzymuje z nią kontakt. Eliza nie odpowiada na prośbę. Ale nie przepadła. Udziela wywiadów, ma swój kanał na YouTubie, a dwa lata temu opublikowała premierową piosenkę – „Siedemdziesiąte”. To nostalgiczny utwór zanurzony w świecie, którego dawno nie ma, kiedy domem był klub, pokarmem muzyka, a dopalaczem – „najtańsze szkło”.
Do piosenki powstał teledysk – Eliza Szpernol (już nie Grochowiecka) siedzi w słonecznym ogródku wśród tulipanów, przytula gitarę i spod ogromnego kapelusza patrzy przez różowe okulary w niebo, a płynące po niebie chmury obrazują upływ czasu, o którym śpiewa. Wertuje stare płyty. Okładki winylów zdobią zdjęcia Paula Simona, Boba Dylana, Donovana – duchowych przewodników piosenkarki z tamtych lat.
Z czarnej limuzyny do sklepu z butami
Legenda o czarnej wołdze, która miała w latach 60. i 70. porywać dzieci z ulicy, odżyła dekadę później – na festiwalu w Jarocinie, gdzie w 1985 r. objawił się podwarszawski zespół Joy Band. Pojawił się i wszedł do dziesiątki laureatów. Piosenka „Wielkie czarne auto” stała się sezonową atrakcją, a wokalistka Monika Adamowska – płonną nadzieją polskiego bluesa. Grupa błyskawicznie się rozpadła, pozostawiając po sobie jeden singiel.
– Oszałamiająco fotogeniczna! Ale nie urodą modelek z żurnali, nie. Zdecydowanie hipisowska, z furą włosów w odcieniu złoty blond, w bardzo polskim kolorze zboża, z uroczym uśmiechem, w oliwkowo-zielonej amerykańskiej kurtce M65. Była obiektem westchnień wielu chłopców. I jej ówczesna menedżerka, też młoda i ładna, ale brunetka. Razem wyglądały jak Alina i Balladyna – wspomina Mirosław Makowski, dziennikarz i fotoreporter, który zrobił Adamowskiej sesję okładkową na jej jedyną płytę.
Makowski pracował wówczas w „Magazynie Muzycznym”. Z trudem przeforsował kandydaturę wokalistki Joy Bandu na rozkładówkę. Najgłośniej miała protestować frakcja tzw. encyklopedystów. – Argumentowali, że „taka młoda”, „bez dokonań”. Oni na plakatach oglądali najchętniej Czesława Niemena, a z młodszych Tadeusza Nalepę – pokpiwa Makowski.
Adamowskiej mogło się udać. Kiedy Ryszard Riedel z Dżemu popadł w narkotykowe tarapaty, grupa szukała zastępstwa. Z zespołem tymczasowo koncertowali Tadeusz Nalepa i pasowana na nową pierwszą damę tego gatunku wokalistka Joy Bandu. Z przygody Moniki z Dżemem niewiele jednak wyniknęło. Jak sama wspominała w rozmowie z Grzegorzem Witkowskim do książki „Grunt to bunt”, muzyka była mocno związana z układami towarzyskimi i dlatego młoda dziewczyna nie potrafiła się odnaleźć w zespole.
Marcin Jacobson, ówczesny menedżer zespołu, przedstawia inną wersję zdarzeń. – Zabierałem ją czasem na trasy z Dżemem, m.in. do Bratysławy, by sprawdzić, jak sobie daje radę. W końcu pojechaliśmy do niej z Pawłem Bergerem (klawiszowcem zespołu – przyp. KW) z propozycją przygotowania płyty. Była oszołomiona, ale i podekscytowana. Zwróciliśmy jej uwagę, że powinna pójść na kilka lekcji śpiewu, bo robi to fajnie, ale czasem mija się z dźwiękami. Przy naszej rozmowie był jej przyszły mąż, który powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu: „No dobrze, ale to wy macie opłacić te lekcje”. Takiego dictum żaden z nas się nie spodziewał, więc współpraca się skończyła, a Monika zniknęła z rynku – opowiada Jacobson. Makowski żałuje, bo na estradzie była luka, którą Monika miała szansę wypełnić. Jego zdaniem zrobiła to dopiero Katarzyna Nosowska.
Co dziś dzieje się z Moniką Adamowską? – Jest dziedziczką cenionej w tamtych latach, a pewnie i dzisiaj firmy obuwniczej, która ma sklep w centrum Warszawy – podpowiada Jacobson.
Pięć minut radości
Restauracja, mężczyzna w hawajskiej koszuli i letnim kapeluszu łapie za mikrofon i zapowiada piosenkę z dedykacją – „od Rafała dla Joasi”. Po czym z krzesła podnosi się mężczyzna o długich włosach. Mówi sentencjonalnie: „Joasiu, kocham cię”, i zaczyna śpiewać.
Joasią jest tak naprawdę aktorka Agata Buzek, a Rafałem piosenkarz Ralph Kamiński. Scena to fragment teledysku do utworu „Pięć minut łez”, natomiast sam utwór słychać w filmie „Moje wspaniałe życie” Łukasza Grzegorzka. Piosenkę napisali Andrzej Mogielnicki ze Zbigniewem Hołdysem dla Haliny Żytkowiak na jej jedyny solowy album – „Jestem tylko dziewczyną” (1978), który nagrała z wczesnym Perfectem jako zespołem akompaniującym. Talent Haliny Żytkowiak robił wrażenie. „To była pani z bardzo zmysłowym głosem i w tamtym czasie nawet niezła laska. Było mi jej żal, bo w otoczeniu Krawczyka wszyscy mocno z niej kpili” – napisał Hołdys w książeczce dołączonej do płyty „Perfect 1971–1991. Historie nieznane”, na której można posłuchać „Pięciu minut łez”.
Historia estradowa Żytkowiak kończy się w zasadzie zaraz po wydaniu solowej płyty. Później artystka wystąpiła na berlińskim festiwalu piosenki, pojawiła się na Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu i to w zasadzie tyle. W kolejnych latach wychodziła na scenę sporadycznie.
– Wyjątkowo utalentowana piosenkarka. Miała świadomość przewagi nad konkurencją. Niestety, nie trafiła w swój czas – komentuje Ryszard Poznakowski, kompozytor, aranżer, a także uczestnik sesji nagraniowej albumu „Jestem tylko dziewczyną”.
Kilka lat wcześniej Żytkowiak, Krawczyk i Poznakowski spotkali się w Trubadurach. Z tym zespołem Halina nagrała kilka płyt, na których śpiewała, ale też skomponowała kilka utworów (np. „Tak przemijamy z wiatrem”, „Mówisz tak”). Polskie Nagrania właśnie wznowiły płytę Trubadurów „Znowu razem” (1976), na której Żytkowiak śpiewa dwie piosenki.
Najbardziej jednak zasłynęła z brawurowego wykonania piosenki „Będziesz ty” na opolskim festiwalu w 1972 r. Na YouTubie można zobaczyć nagranie, jak na próbie Żytkowiak z Poznakowskim coś uparcie konsultują, sprawdzają instrumenty, aby w trakcie występu wszystko zagrało. I rzeczywiście – działa bez zarzutu. W zwrotkach wokalistka dośpiewuje tekst i dogrywa melodię na klawiszach, a kiedy nadchodzi refren, wstaje od instrumentu i, uderzając tamburynem o udo, śpiewa ostrym głosem w wysokim rejestrze. Poznakowski odstawia fagot, siada za klawiszami, zrywa się, bierze dwa flety proste i gra solówkę... Halina rusza się rytmicznie i zamiata powietrze długimi blond włosami. Jest show! Widownia szaleje.
Dlaczego więc kariera Żytkowiak się nie rozwinęła? Po występach w Meteorach, Tarpanach, Amazonkach i Trubadurach (i jeszcze we współtworzonej z Krawczykiem grupie Fair) jej gwiazda zgasła. – Niesamowicie utalentowana kobieta. Sceniczne zwierzę. Absolutny fenomen. Nie zrobiła kariery tylko dlatego, że wyszła za mnie za mąż. Dwoje artystów w rodzinie to o jednego za dużo – przyznał po latach Krzysztof Krawczyk.
Ryszard Poznakowski mówi o niej, że padła ofiarą amerykańskiego mitu. Nie ona pierwsza, nie ona jedyna próbowała bez powodzenia zrobić karierę w USA. Krawczykowi też nie udało się zostać drugim Elvisem. – Po raz ostatni spotkałem się z Haliną w Warszawie na Dworcu Centralnym. W takich okolicznościach wręczałem jej Złotą Płytę – opowiada.
Jeden z ostatnich koncertów Halina Żytkowiak zagrała w poznańskim klubie Blue Note w 2010 r. Wykonała m.in. „The Thrill Is Gone” B.B. Kinga i „Come Together” Beatlesów. Ludzie ją pamiętali, klaskali, a ona miała swoje pięć minut radości. Zmarła na raka płuc 22 marca 2011 r. w Los Angeles. ©Ⓟ