Francuzi wiedzą, że jeśli coś w państwie nie działa, to mogą po prostu zmienić numerek republiki i wprowadzić nowe rozwiązania ustrojowe. Polska racjonalność podpowiada nam, że gdy dzieje się źle, to nasze państwo może od razu zniknąć z mapy.
To fantastycznie ciekawe. Polacy na ogół nie mają pojęcia, że ich traumatyczne doświadczenia z państwem są bardziej uniwersalne, niż im się wydaje. Ale po kolei. Może na początek przyjmijmy, że ludzie przeżywają życie w państwie na różne sposoby. Dla uproszczenia wyróżnijmy trzy tendencje. Po pierwsze, obywatele czują się w państwie tak doskonale osadzeni, że rzadko dostrzegają jego obecność. Brzmi to może abstrakcyjnie, ale jest to fundamentalna kwestia. Chodzi o państwa, które co do zasady wykazywały się niemal nieprzerwaną ciągłością instytucjonalną. Przechodziły z pokolenia na pokolenie. Zmieniały się, ale ewolucyjnie. Ostatecznie dzięki ciągłości wytworzyło się wśród ludzi pozytywne nastawienie wobec państwa zarówno jako abstrakcyjnego pojęcia, jak i jego konkretnych instytucji. W ostatecznym rozrachunku rzecz sprowadza się do przekonania, że „państwo to my”.
Po drugie, są społeczeństwa, które mają bardziej złożony, ale wciąż mocny kontakt z państwem. Ich państwo miało swoje poważne zawirowania instytucjonalne. Rozdzielało się, łączyło, przeżywało jakieś poważne instytucjonalne turbulencje... Jego dzieje nie są linearne, jak np. w Wielkiej Brytanii od drugiej połowy XVII w. Na Starym Kontynencie przykładem drugiego sposobu – pewnej ciągłości, ale ze wzlotami i upadkami państwa, są Niemcy.
Trzeci sposób przeżywania państwa, prawdopodobnie dominujący globalnie, widzimy w Polsce. Jest to doświadczenie tych zbiorowości, których państw jeszcze niedawno nie było, które zostały na jakiś czas w ogóle wymazane z mapy. Te społeczeństwa wiedzą, że państwa może nie być i głęboko sobie tę wiedzę przyswoiły.
Symbolicznie ową wiedzę z przeszłości oddają daty wielkich wydarzeń, kluczowych punktów odniesienia dla tożsamości zbiorowej. Oczywistym przykładem z historii Europy jest chociażby Wielka Rewolucja Francuska – rok 1789 rozłupał historię Francji na dwie części. My jednak też mamy taką datę. Tyle że nasze dzieje rozłupał rok 1795. Historia polskiego stosunku do państwowości rozpada się na przed tą datą i po niej.
Samo zniknięcie państwa z mapy to jedno, jednak proces zrozumienia tego, co się wtedy stało, trwał tak naprawdę latami. Najpierw oświeceniowe elity musiały znaleźć odpowiednie słowa. Zadanie nowe, tym bardziej że – jak ujął to kiedyś nieodżałowany Ryszard Przybylski – po rozbiorach problemem nagle stał się sam język polski. Takich problemów, jak sens jego dalszego trwania, wcześniej nie było! A to tylko jeden przykład odkryć porozbiorowych.
Nasze współczesne myślenie o państwowości naznaczone jest rokiem 1795, chociaż mało kto, poza wąskim gronem ekspertów, zdaje sobie z tego na co dzień sprawę. Od trzeciego rozbioru żyjemy w swoistej spirali: uważamy, że jesteśmy w ciągłym procesie powtarzania przeszłości. W naszym przypadku to upadek kolejnych form państwowości. Po I Rzeczypospolitej upadały kolejne, zarówno te ułomne, jak te z XIX w., jak i te, które obdarzamy szczególną estymą, jak II Rzeczpospolita w XX w. To dlatego w Polsce znaleźliśmy zupełnie inny sposób na szukanie i opisywanie państwowej ciągłości. Na przykład Francuzi żywią przekonanie, że ich państwo trwa – mimo okresu Vichy. Owszem, upadają kolejne formy ustrojowe – np. teraz niektórzy mówią, że kończy się V Republika. Jednak państwo było i będzie. W jego ramach dokonują się zmiany ustrojowe, które lud rozumie. Tymczasem my pokazujemy sobie ciągłość poprzez odwoływanie się do rozbiorów. I tak rok 1939 nie miał być po prostu rokiem przegranej wojny, ale rokiem „czwartego rozbioru Polski”. A od lutego 2022 r. ciągle straszy się nas kolejnym.
Snucie analogii przynosi bardzo istotne implikacje polityczne. Znowu przywołajmy przykład Francuzów – oni wiedzą, że jeśli coś w państwie nie działa, to mogą po prostu zmienić numerek i wprowadzić nowe rozwiązania ustrojowe. Polska racjonalność podpowiada nam, że gdy dzieje się źle, to nasze państwo może od razu zniknąć z mapy. Było to świetnie widać chociażby przy okazji reakcji na wojnę w Ukrainie. Mimo naszej obecności w UE i NATO ok. 82 proc. Polaków sądziło, że ta wojna może się przelać do nas. Na teraźniejszość patrzyliśmy przez okulary przeszłości. Za granicą te reakcje budziły po prostu zdziwienie. A jak przypominają nam starożytni filozofowie, zdziwienie to podstawa do refleksji. Ze zdziwienia narodziła się moja propozycja nazwania naszego sposobu przeżywania państwa „posttraumatyczną suwerennością” i o tym jest moja najnowsza książka, która za moment ukaże się w Manchester University Press.
Nie. Zniknięcie państwa było za każdym razem zjawiskiem traumatycznym. Od pierwszego wymazania z mapy. Także w sensie jednostkowym – co widać chociażby po tym, co działo się ze Stanisławem Augustem Poniatowskim po trzecim rozbiorze Polski. Miotał się, rzucał, izolował, jak byśmy dziś powiedzieli, wpadł w ciężką depresję.
Chciałbym podkreślić, że w moich badaniach nie oceniam. Mówię jedynie o opartym na danych naukowych opisie rzeczywistości. Musimy też pamiętać, że nie jesteśmy w tej posttraumatycznej suwerenności osamotnieni – „cierpią” na nią społeczeństwa wielu innych krajów. I mają podobny problem z przekazaniem swojego doświadczenia światu. Do niedawna po prostu brakowało nam języka do dokładnego opisu, co oznacza złożone zjawisko upadku państwa. Jak o tym opowiedzieć ludom, których ojczyzn nigdy z mapy nie wymazano? A jednak od wybuchu wojny w Ukrainie próbujemy. Weźmy przykład Estonii. Kiedy premierka tego kraju Kaja Kallas mówi, że kraje zachodnie powinny zwiększyć zaangażowanie po stronie Ukrainy, jednocześnie przywołuje wydarzenia z historii własnego kraju i rodziny. Opowiada o tym, jak zniszczono państwo estońskie i jak część jej rodziny została wywieziona na Syberię. Dla nas nad Wisłą to banał. Na Zachodzie jednak to odwoływanie się do prywatnych i publicznych doświadczeń w kategorii traumy budzi zainteresowanie.
Upadek państwa to nagłe przejście w rzeczywistość, w której doświadczeniem stają się głód i tortury, zdrady i bohaterstwo, masowe mordy, konspirowanie i wywózki. Wciąż w zasadzie nie potrafimy – jako zbiorowość – opowiadać o tej traumie, jaką była utrata Polski. Traumie, która paraliżuje naszą politykę do dziś.
Gdybyśmy poruszali się w jakimś czarno-białym obrazku, odpowiedź na to pytanie byłaby pewnie pozytywna. Trzeba jednak zrozumieć pewien nieusuwalny tragizm, który leży w fundamentach naszego myślenia. Po pierwsze, to niesamowite, że kultura kraju bez państwa przetrwała przez tyle lat i trwa aż do teraz. Państwa w Europie upadały, rodziły się nowe – ba, dalej niektóre regiony chciałyby odłączyć się od swoich krajów matek. Tymczasem w Polsce myśli się dalej o naszej państwowości w kategoriach nostalgii za ustrojem, który ostatecznie upadł w roku 1795! Mamy też paradoks: przy oddaniu państwu polskiemu jako ideałowi często intuicyjnie sprzeciwiamy się temu realnie istniejącemu, jakby wciąż było „w obcych rękach”. To nasze kody kulturowe, strategie przetrwania zbiorowości bez państwa.
Tragizm sprowadza się do tego, że nie wiemy, co tak naprawdę z tym wszystkim zrobić. Zamknąć te nasze dawne kody kulturowe w szafie czy raczej ciągle szykować się na najgorsze, na kolejny upadek państwa. To zresztą teraz, w 2023 r., w jeszcze większym stopniu dotyczy krajów bałtyckich, które czują się jeszcze bardziej zagrożone aneksją niż my.
Na pewno wiemy, że konsekwencje takiego myślenia są dramatyczne na co dzień. Polska kultura polityczna – przeniesiona z okresu podległości do czasów niepodległości – jest to kultura neurotycznej obawy o przyszłość, podejrzliwa i nieskłonna do konsensusu. Każdy uważa, że broni kraju przed upadkiem. Niewiele słów czy powiedzeń z XVIII w. przetrwało do teraz, ale nazwa miejscowości Targowica wciąż jest chętnie wspominana, choćby na ul. Wiejskiej. Na pytanie, po co dalej przywołujemy akt kilku zepsutych przedstawicieli ówczesnego 1 proc. społeczeństwa, odpowiada nasz posttraumatyczny stosunek do suwerenności. Jesteśmy znerwicowani, obawiamy się ciągle upadku kraju, szczególnie teraz. Widać to również po tym, jakie znaczenie w naszej kulturze ma słowo „zdrajca” – ma inny, głębszy wydźwięk niż, dajmy na to, w kulturze politycznej Anglii. U nas to ktoś, kto, jak Potocki, Rzewuski i Branicki, może bezmyślnie doprowadzić do wymazania kraju z mapy.
Bardzo cenię autora, ale to kompletnie nieporozumienie. U nas nikt nigdy nie prześnił żadnej rewolucji, o czym pisałem w poprzedniej książce o początkach Polski Ludowej „Propaganda bezprawia”. Od samego początku, czyli od 1944 r., władza ludowa oficjalnie mówiła, że jest to rewolucja, że są to zupełnie nowe porządki, które mają przeorać rzeczywistość społeczną.
Może warto podkreślić jedno: coraz więcej znakomitych książek naukowych traktuje o cierpieniu w przeszłości. Mamy poważnie wypracowany język interdyscyplinarny. Mówiąc zatem współcześnie o traumie i państwie, sięgamy do poważnego dorobku – podobnie jak Didier Fassin i Richard Rechtman w ich świetnej pracy „The Empire of Trauma”. Autorzy przypominają o konsekwencjach wojny w Wietnamie dla upowszechnienia tego pojęcia. Biorąc pod uwagę wydarzenia z lat 1792–1795 czy 1939–1945, można te badania odnieść też do traumy, jaką była dla Polaków utrata własnej państwowości.
Ten temat powinien być ważny w liberalnej refleksji nad Polską. Z doświadczenia wiemy przecież, że liberalizm bez państwowości jest w naszym kraju trudny, jeśli nie niemożliwy. Owszem, można mieć takie przekonania, ale nie można ich jawnie realizować w praktyce. Widać to było chociażby na przykładzie jednych z pierwszych polskich liberałów, tzw. kaliszan – z braćmi Niemojowskimi na czele. Oni ze swoimi pomysłami liberalizmu konstytucyjnego bez niepodległości ostatecznie skończyli na wygnaniu. Jeden z nich, Wincenty, zmarł w moskiewskim więzieniu, drugi na emigracji we Francji.
Tak. Od 1795 r. odkrywaliśmy stopniowo, że nie tylko język polski, lecz także prawo może być problemem. Carat dopiero po latach zrozumiał, jakie znaczenie miało dla Polaków pozostawienie prawnych rozwiązań, do których mogli się oni wciąż jako zbiorowość odwoływać. I my podskórnie zadajemy sobie pytanie: co jest ważniejsze, państwo i prawo czy naród? I tutaj powstaje napięcie, które w niektórych krajach – tam, gdzie obywatelstwo zlewa się z narodowością w jedno – nie występuje lub występuje marginalnie. Widać to chociażby w jednej z wypowiedzi Kornela Morawieckiego, który w Sejmie wygłosił swoje skandaliczne przemówienie o tym, że „naród stoi ponad prawem”. Zupełnie tak, jakby po 1989 r. nic się nie zmieniło. Ignorując to, że od tego roku – jakkolwiek będzie się oceniać następujące po sobie rządy – prawo było stanowione we własnym państwie, w demokratycznych warunkach. Nie było to już żadne „prawo zaborców”, tymczasem tak to Morawiecki senior interpretował. Konsekwencje polityczne znamy.
Można się z takiego podejścia do prawa śmiać, można też za nim podążać. Dla mnie jednak oznacza jedno: okazję do refleksji nad tym, czemu w XXI w. ludzie w to nadal wierzą. Wsłuchajmy się w opinie. Dla niektórych Polaków naprawdę możliwym i ważnym scenariuszem wciąż jest upadek naszej państwowości. Dla niektórych oznacza to zresztą konieczność przywiązania się do swoistego „państwa zapasowego”, którym jest Kościół katolicki. Jak inaczej tłumaczyć to, że politycy szczebla lokalnego czy krajowego potrafią za bezcen oddawać ziemię hierarchom Kościoła? Bez jakiegokolwiek myślenia propaństwowego? Oni mniej lub bardziej świadomie sądzą, że – na wszelki wypadek – lepiej mieć silne „państwo zapasowe”. Nie mówię tutaj oczywiście o wymiarze duchowym. Im dłużej żyjemy w niepodległym państwie, tym częściej jednak będziemy pytać o sens potęgi Kościoła.
Na pewno częściowo. W końcu w grę wchodzi różnica pokoleniowa. Młodsi, wychowani już w kulturze niepodległości, nie widzą sensu neurotycznego przywiązania do instytucji „państwa zapasowego”. Można być osobą wierzącą i nie chcieć osłabiać majątkowo państwa na rzecz Kościoła katolickiego, prawda? Do tego potrzeba jednak oswojenia państwa. Wyjścia z kultury podległości, która zmusza nas do życia w lęku przed utratą suwerenności. A cały kanon lektur szkolnych do matury w zasadzie wychowuje Polaków do życia w traumie. To temat na inną rozmowę, niemniej widać też tutaj problem polskiej szkoły: ludzie wychodzą z niej ze starym oprogramowaniem „do życia w niewoli”. Potem muszą tak naprawdę wszystko budować od nowa, często odchodząc od tych starych wzorców. Jestem zresztą pewny, że gdybyśmy nie odzyskali suwerenności w 1989 r., to seminaria nie musiałyby być dziś zamykane. Ba, myślę, że byłyby pełne kleryków.
To wyraz tęsknot za ciągłością instytucjonalną. A tęsknimy za nią, bo mamy w głowach wyłącznie zerwania, nieciągłości. Ostatecznie nawet nasz hymn jest związany z upadkiem państwa! Tym bardziej odżywa w nas potrzeba silnej władzy symbolicznej, która mogłaby przetrwać każdy wstrząs polityczny. Kardynał Wyszyński bywał nazywany niekoronowanym królem Polski. Później Mateusz Morawiecki mówił tak o Janie Pawle II. Co z tego wynika? Że w gruncie rzeczy chcemy wierzyć, że alternatywny – wobec obecnego państwa – porządek sukcesji jest prawdziwszy. To jest naprawdę niesamowite. Premier nawet nie wie o tym, że mówi jak antypaństwowiec! Daje społeczeństwu znak, że prawdziwi władcy są gdzie indziej niż w rządzie, co jest w pewnym sensie nawet komiczne, ale i tragiczne.
Na dobry początek trzeba w ogóle rozumieć, że kolejne upadki państwa – od rozbiorów aż po PRL – to była zawsze naprawdę trauma. Oddzielić kulturę podległości od kultury niepodległości, nie próbując unieważniać znaczenia żadnej z nich. Warto byłoby podkreślać w edukacji nowych pokoleń, że na dawną kulturę patrzą z perspektywy niepodległego państwa, o którym ich przodkowie marzyli. Dopiero teraz możemy się spierać o rozwiązania polityczne, prawne, ekonomiczne, społeczne. Wcześniej o tym nie decydowaliśmy, a przynajmniej w znikomym stopniu. Właśnie dlatego wiele dzisiejszych sporów o historię to czysty prezentyzm. Formowanie zarzutów pod adresem przodków o brak sprawczości, której oni po utracie państwa nie mieli.
Nie można tej naszej posttraumatycznej suwerenności dłużej ignorować. Warto starać się zrozumieć tragizm naszego stosunku do państwa i naszą uprzywilejowaną dziejowo sytuację. W przeciwieństwie do całych pokoleń podległości wreszcie jesteśmy na swoim.
Rocznica 4 czerwca 1989 r. ściśle związana jest z odzyskaniem przez Polskę niepodległości. Mniej oczywiste jest to, że po ponad 30 latach wciąż obawiamy się najgorszego. Nie bez powodu, mamy przecież agresję Rosji na Ukrainę i nieubłagany zanik suwerenności Białorusi... Agenda opozycji także wyrasta zatem z posttraumatycznego stosunku do suwerenności. Jej hasła nawiązują nie tylko do bieżących spraw, jak podatki czy polityka mieszkaniowa, lecz na głębszym poziomie spina je strach o przyszłe losy państwa. Na przykład mówienie o polexicie. Zdanie, że Jarosław Kaczyński może „wyprowadzić nas z UE”, celowo czy niechcący, to przecież ostrzeżenie, iż znajdziemy się w geopolitycznej szarej strefie. Tymczasem na naszych oczach od „bycia pomiędzy” ucieka nie tylko Ukraina czy Mołdawia, lecz również Finlandia. Kaczyński i – szerzej – prawica obawiają się utraty suwerenności nie tylko wobec Wschodu, lecz także wobec Zachodu. Wojna ukraińsko-rosyjska sprawiła jednak, że te obawy obozu rządzącego wyblakły. Przypomniano sobie, jak ważna jest obecność Polski nie tylko w NATO, lecz także w UE. Dowód: morze flag – polskich i unijnych – w czasie niedzielnego marszu.
Wszystkich Polaków łączy myślenie o suwerenności w sposób posttraumatyczny. Różnią się jednak w konkretnych stanowiskach. A że chodzi o być albo nie być państwa w przyszłości, to polska polityka jest daleka od letniej temperatury. ©℗
Niekoronowanym królem Polski bywał nazywany kard. Wyszyński. Mateusz Morawiecki mówił tak o Janie Pawle II. To jest naprawdę niesamowite! Premier nawet nie wie o tym, że mówi jak antypaństwowiec