Autentyczności przeżycia nie sposób kupić w sklepie z pamiątkami. Trzeba ją wydeptać długimi kilometrami cierpliwych nawrotów.

Pójście na spacer, żeby znaleźć odpowiedź na jakieś pytanie, nie jest niczym oryginalnym. Tak samo jak pójście na długi spacer, żeby znaleźć odpowiedź na wielkie pytanie, (...) a gdy siedziałem przy kuchennym stole, patrząc na mapę Berlina, uznałem, że jest to sposób na odkrycie zarówno historii związanych z przedmieściami, jak i mojej własnej historii” – pisze brytyjski dziennikarz i eseista Paul Scraton w książce „Dookoła. Pieszo po obrzeżach Berlina”. Scraton od lat mieszka w Berlinie, ale na początku 2017 r. zorientował się, że wie o tej ogromnej metropolii mniej, niżby chciał. Wspomniane „wielkie pytania” były dwa – pierwsze z nich dotyczyło tożsamości miasta jako takiego, drugie: tożsamości samego autora. „Chęć wyruszenia wiązała się z moim nastrojem, ogólnym poczuciem niepokoju i zagubienia, które ogarnęło mnie w czerwcu po głosowaniu w sprawie brexitu i trwało przez pół roku, aż do piętnastej rocznicy mojego przybycia z Wielkiej Brytanii do Niemiec” – wspomina Scraton.

Gdzie zatem szukać Berlina, gdzie szukać siebie? Scraton uznał, że główne aleje i znane śródmiejskie pejzaże nic mu już nie powiedzą. „Jeśli chcę lepiej poznać Berlin – uświadomiłem sobie z czasem – muszę zatrzymać samochód albo wysiąść z pociągu, by zwiedzić te miejsca pomiędzy. Miejsca, które właściwie nie są już miastem, ale nie są też jeszcze wsią. Miejsca, które w wielkiej mierze są wciąż Berlinem, ale o których nie wspominają przewodniki ani książki historyczne. (...) Zapomniane przestrzenie na skraju, gdzie czyjeś zaniedbane nieużytki są czystym płótnem dla wyobraźni kogoś innego”. Postanowił obejść Berlin dookoła, trzymając się z grubsza jego granic administracyjnych, rozłożywszy tę trasę na 10 spacerowych etapów. Zaczął w poniedziałek, 23 stycznia 2017 r., w dzielnicy Tegel, nad jeziorem, na północ od czynnego jeszcze wówczas lotniska.

Powikłania w pejzażu

Wielkie miasta mają tendencję do rozszerzania się i połykania peryferii – wyjątkiem europejskim jest być może Paryż, otoczony najpierw, w XIX w., obronnym murem Thiersa, potem, w latach 60. XX w., autostradową obwodnicą; co leży za Boulevard Périphérique jest wprawdzie miastem, ale już nie Paryżem. Berlin natomiast swoimi rozmiarami (jest powierzchniowo dwukrotnie większy od Warszawy) opowiada historię względem paryskiej wręcz przeciwną: w 1920 r. pruski parlament przegłosował Ustawę o wielkim Berlinie, dokonując radykalnego, trzynastokrotnego poszerzenia obszaru stolicy – z 66 km kw. do 883 km kw. Liczba mieszkańców wzrosła przy tym tylko dwukrotnie – z 1,9 mln do 4 mln. To i tak czyniło ówczesny Berlin największym (w każdym razie w granicach administracyjnych) miastem kontynentalnej Europy. Co ciekawe, w 1920 r. stolica Niemiec miała o jakieś 400 tys. więcej mieszkańców niż obecnie.

Ów peryferyjny galimatias może mieć więcej warstw materialnych i symbolicz nych niż zadbane dzielnice śródmiejskie. To krajobraz, w którym miejsca niespodzie wanie spotykają się z „nie-miejscami”

W każdym razie ten skokowy przyrost miejskiej masy spowodował, by tak rzec, dodatkowe powikłania w pejzażu. Berlińskie krańce mają wyjątkowo skomplikowaną strukturę (może nawet: teksturę). Spotykają się tam stare miasta (Spandau czy Köpenick) i wsie (Lübars bądź Karow) o średniowiecznym jeszcze układzie zabudowy (od spodu przebija tam śladowo epoka, gdy okolice Berlina były zamieszkane przez plemiona słowiańskie, a do Brandenburgii nadciągali niemieccy koloniści), osady narosłe na przełomie XIX i XX stulecia wzdłuż linii kolejowych, rozmaite fabryczne pozostałości szturmu rewolucji przemysłowej, wielkopłytowe blokowiska lat 60. i 70. zeszłego wieku, nowe osiedla deweloperskie, cmentarze, poligony wojskowe, rozległa infrastruktura autostrad, dróg lokalnych, torowisk, magazynów, składowisk, lotnisk i innych, niemożliwych do przegapienia następstw późnokapitalistycznej aktywności w rodzaju monstrualnych centrów handlowych, zabudowa kurortowa i wypoczynkowa oraz ogródki działkowe i na wpół utopijne miasta ogrody, arystokratyczne majątki, niegdysiejsze pola irygacyjne, a także jeziora i kanały licznych rzek oraz rzeczek, wreszcie bujna przyroda. Do tego dochodzą jeszcze rany po pruskich i nazistowskich inwestycjach, zniszczeniach wojennych i – co chyba najistotniejsze – po murze berlińskim, który otaczał od 1961 r. cały Berlin Zachodni ponad 150-kilometrowym pasem.

Ów peryferyjny galimatias – paradoksalnie – może mieć więcej warstw materialnych i symbolicznych niż zadbane i uporządkowane dzielnice śródmiejskie. Pejzaż zostawiono tu bez dozoru, często również bez pielęgnacji w kontekście pamięci historycznej, jego opowieść jest więc często dziełem przypadku, zderzenia, kontrastowego olśnienia, nagłego uczucia braku albo nadmiaru, niepewności, o jaką narrację w danym momencie chodzi, zagubienia, przypływu nostalgii. To również krajobraz, w którym miejsca niespodziewanie spotykają się z „nie-miejscami”.

Rozmazana plama

Czym są owe nie-miejsca? „Jeśli jakieś miejsce da się określić jako tożsamościowe, znajome i historyczne, to przestrzeń, której nie da się określić ani jako tożsamościowej, ani znajomej, ani historycznej, określi nie-miejsce” – pisze francuski antropolog Marc Augé („Nie-Miejsca. Wprowadzenie do antropologii nadnowoczesności. Fragmenty”, przeł. Adam Dziadek, „Teksty Drugie” 4/112/2008). „(...) Świat, w którym rodzimy się w klinice i umieramy w szpitalu, w którym mnożą się w luksusowych i nieludzkich modalnościach punkty tranzytowe i prowizoryczne zajęcia (sieci hoteli i bezprawnie zajętych osiedlisk, kluby wakacyjne, obozy uchodźców, dzielnice ubogich skazane na zniszczenie lub powolny rozkład), (...) świat przywykły do supermarketów, automatycznych dystrybutorów i kart kredytowych (...), ten świat stanowi dla antropologa i innych badaczy nowy przedmiot, którego nieokreślone wymiary należy zmierzyć” – dodaje.

Paul Scraton, „Dookoła. Pieszo po obrzeżach Berlina”, przeł. Barbara Gadomska, Czarne, Wołowiec 2023 / Materiały prasowe

Innymi słowy, mówiąc językiem nieco prostszym niż to zwykła czynić francuska humanistyka, nie-miejsca to przynależne nowoczesności lokalizacje, w których jednostka nie jest – bo nie może być – ani u siebie, ani w gościach, ani na wrogim terytorium, te wszystkie „punkty transferowe”, gdzie jesteśmy sprowadzeni do jednowymiarowych ról, do „potoków pasażerskich”, klientów centrum handlowego, turystów w zamkniętym ośrodku. Patchworkowa różnorodność przedmieść wielkiej metropolii ma to do siebie, że takie przestrzenie sąsiadują płot w płot z terytoriami bogatymi w znaczenia, choćby nawet nadane według klucza, którego nie znamy (weźmy widok z supermarketowego parkingu na czyjś ogród – chaszcze, zarośnięty trawnik, na środku ogrodu omszała dziecięca piaskownica. Jakiego rodzaju to komunikat?).

W poszukiwaniu szerszego ujęcia tego pejzażu zwracam się – idąc za samym Scratonem – ku książce „Edgelands. Journeys into England’s True Wilderness” Paula Farleya i Michaela Symmonsa Robertsa (Vintage Books 2012), próbie opisania owego świata zawieszonego między lśniącymi rozgwiazdami wielkich miast a odległą rzeczywistością pól, łąk, lasów i prowincjonalnej wsi. Tłumaczka „Dookoła” zgrabnie przekłada termin „edgelands” jako „skrajobrazy”, a Farley i Symmons Roberts wyjaśniają: „Dość długo, tak naprawdę przez całe dzieciństwo, zastanawialiśmy się, gdzie można ujrzeć wiejski krajobraz, a nawet czy wieś w ogóle istnieje. Dorastaliśmy na obrzeżach dwóch miast – Liverpoolu i Manchesteru – we wczesnych latach siedemdziesiątych; łatwo było wtedy podczas krótkiego spaceru rychło zgubić się w rozmaitych zaułkach lub wśród nieużytków, podążać zalesionymi granicami pola golfowego albo starą ścieżką prowadzącą wśród krzaczorów, wzdłuż rowu melioracyjnego. Nietrudno było też znaleźć się na skraju jakichś upraw rolnych, maszerować torowiskiem rozebranej linii kolejowej lub trafić do opuszczonego kamieniołomu. Ale nigdy nie mieliśmy poczucia, że jesteśmy na wsi. (...) Jeśli znacie te miejsca, gdzie zarośla wdzierają się w rozległe osiedla mieszkaniowe; jeśli znacie te na wpół rozwinięte, nie całkiem podporządkowane terytoria, wiecie, że mają one «skraj». Być może sami byśmy wymyślili słowo «skrajobraz», ale wyprzedziła nas geografka Marion Shoard” – piszą autorzy, nazywając „skrajobrazy” pejzażem „nieprzetłumaczonym”, „nieprzeznaczonym do oglądania, chyba że jako rozmazana plama za szybą samochodu”.

Farley i Symmons Roberts klucz do okiełznania tego „niedo-świata”, „obok-świata” znajdują w jego zewidencjonowaniu. Poszczególne rozdziały ich książki noszą tytuły takie jak „Samochody”, „Instalacje ściekowe”, „Mosty”, „Hotele”, „Ruiny”, „Maszty”, ale nie są to proste wyliczenia, raczej minieseje o elementach rzeczywistości, które zwykle nie są przedmiotem humanistycznej, literackiej refleksji.

Ślady zawsze pozostają

Scraton natomiast idzie. Na linię jego marszu, jak koraliki na nitkę, nanizają się kolejne fragmenty podberlińskiej scenerii. Pałac, w którym wychowały się wielkie persony niemieckiej kultury, nauki i polityki przełomu XVIII i XIX w., bracia Wilhelm i Alexander von Humboldt; niedługo potem, między „trzęsawiskami, trzcinami i podmokłymi łąkami z jednej strony, a podmiejskimi ogródkami z wystrzyżonymi trawnikami, meblami ogrodowymi i kompostownikami” miejsce, gdzie znaleziono najwcześniejsze ślady ludzkich osiedli w regionie berlińskim – obóz łowców reniferów z epoki kamiennej; willa Gustava Landauera, filozofa anarchisty i działacza na rzecz miast ogrodów; resztki po przylegających niegdyś do muru berlińskiego zaoranych polach śmierci, współcześnie zagarnięte przez przyrodę; ogródki działkowe, w czasach NRD wymarzona nisza oferująca ucieczkę od parszywej rzeczywistości; słupy wysokiego napięcia, spękany beton i fundamenty po jakiejś fabryce; gigantyczny skład fajerwerków i autostrada; gigantyczne blokowisko; pomnik wystawiony ofiarom nazistowskich mordów na Romach; pierwszy budynek w Berlinie, zajęty przez Armię Czerwoną wiosną 1945 r. („W trakcie ofensywy zbliżającą się Armię Czerwoną poprzedzało wykrzykiwane ostrzeżenie: «Der Iwan kommt!», przenikały tu bowiem opowieści o śmierci, gwałtach i plądrowaniu towarzyszących żołnierzom, których później w NRD czczono jako wyzwolicieli”); budynki szpitala psychiatrycznego – jego pacjentów w latach 30. i 40. zeszłego wieku zlikwidowano w ramach Aktion T-4, nazistowskiego programu eutanazji i „higieny społecznej”... Wszystko to wypadkowa nałożonych na siebie ludzkich działań, ludzkich wysiłków. Narracja obserwatora, niby niespieszna, prowadzi wszak do szaleńczego spiętrzenia historii, gdy wiele epok przemawia do nas niemal w tym samym momencie. Zarazem jest to uniwersum historii wstydliwej, trochę wypartej, trochę wypchniętej – tyleż na peryferie metropolii, co na peryferie pamięci. „Raz jeszcze budynki szpitalne w Biesdorfie przypominały, że to na obrzeżach miasta często umieszczamy rzeczy, o których nie chcemy myśleć. Pola irygacyjne i hurtownie towarów. Złomowiska i więzienia. Szpitale psychiatryczne i obozy internowania” – zauważa Scraton, a w innym miejscu dodaje: „Nieważne, ile razy niweluje się teren i buduje na nowo – ślady zawsze pozostają”.

Bernadetta Darska, „Berlinowanie. Zapiski z doświadczania miasta”, Wydawnictwo Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie, Olsztyn 2022 / Materiały prasowe

16 czerwca 1990 r. rolnik z Lübars, Helmut Qualitz, trochę zniecierpliwiony, że wprawdzie w centrum Berlina mur padł, ale u niego nadal stoi – jak pisze Scraton: „obrzeżona drzewami droga do Blankenfelde pozostawała zamknięta. Druty i beton, wieże strażnicze i zapory przeciwczołgowe. Przedzielona od sierpnia 1961 roku i wciąż zagrodzona” – wsiadł na traktor, a następnie wybił maszyną dziurę w betonowej ścianie. Z pomocą strażaków z pobliskiego, wschodnioberlińskiego Blankenfelde, do których udał się po prośbie, usunął jeszcze parę fragmentów zapory. „Potem wspólnie wypili skrzynkę wina musującego. (...) Po 29 latach Lübars i Blankenfelde znów zyskały połączenie. Przejście graniczne Qualitz zaczęło funkcjonować”. To być może najbardziej optymistyczna opowieść, jaką można przytoczyć na temat muru berlińskiego. Chociaż przychodzi mi do głowy jeszcze jedna, ta, w której występuje Baumhaus an der Mauer (Domek na drzewie przy murze), zwany też Gecekondu z Kreuzbergu („gecekondu” – postawiony w jedną noc – to tureckie określenie na budynek wzniesiony nielegalnie, z dostępnych pod ręką materiałów). „Wcześniej mijam jednak dość nietypowy dom” – relacjonuje literaturoznawczyni Bernadetta Darska w swojej książce „Berlinowanie. Zapiski z doświadczania miasta” – „(...) Budynek i ogród, choć wydają się miejscem opuszczonym i podejrzanej proweniencji, mają swoją długą historię”.

Turecki imigrant Osman Kalin zajął ów kawałeczek ziemi niczyjej – formalnie należący do Berlina Wschodniego, lecz leżący już za murem, po stronie Zachodu – na początku lat 80. zeszłego stulecia i wzniósł tam prowizoryczną budę, którą potem po kawałku rozbudowywał. Baumhaus an der Mauer próbowali zlikwidować urzędnicy, kilka razy go podpalano, ale nadal stoi, choć jego budowniczy zmarł w 2018 r. „Dom (...) powstał i przetrwał dzięki istnieniu Muru. Najpierw był dowodem na to, że Mur można wykorzystać do własnych celów, potem stał się dowodem pamięci pomysłowości i oryginalności możliwych w tak mrocznych czasach” – zauważa Darska, podkreślając, że jest to cenna pamiątka „obejścia systemu, odcięcia się od obowiązującego prawa, wreszcie wywalczenia sobie wolności w cieniu tego, co było znakiem niewoli”.

Warto wszelako mieć na uwadze, że obie anegdotyczne opowieści – i ta z Lübars, i ta z Kreuzbergu – osadzone są po zachodniej stronie muru.

Kilometry cierpliwych nawrotów

„Berlinowanie” to również, podobnie jak „spacerownik” Scratona, rzecz o chodzeniu. Ściślej: o chodzeniu śladem muru. „Aby spróbować zbliżyć się choć trochę do Muru Berlińskiego, trzeba dużo chodzić. Niekoniecznie świadomie kierując swoje kroki tam, gdzie wcześniej znajdowała się granica. Wystarczą spacery i rozglądanie się dookoła. Nie da się przeoczyć tego, że Mur był i że nadal jest wpisany w przestrzeń miasta. Berlin pozostaje miastem naznaczonym. Mur to część przeszłości, ale okazuje się również żywym punktem odniesienia w teraźniejszości. Jako miejsce pamięci, jako produkt do sprzedania, jako część biografii tych, którzy nie z własnej woli stali się częścią historii. Berlin to miasto z Murem, choć Muru od ponad trzydziestu lat nie ma” – pisze autorka.

Czym właściwie jest „berlinowanie”? To naturalnie sprawa indywidualna, clou leży w oswajaniu miejsca, w tożsamościowym dopasowywaniu się do jego zawikłanej przeszłości i złożonego konterfektu dnia dzisiejszego, w budowaniu na własny użytek paradoksalnego poczucia obecności „u siebie”, choć przecież nie u siebie. „Dla mnie kluczem do pokochania Berlina okazały się ślady po Murze oraz street art. Co ciekawe, obie przestrzenie nieraz nachodzą na siebie, a to, co współczesne, mówi dużo o przeszłości. (...) Moje berlinowanie to szukanie ducha miejsca, wychodzenie poza oczywistość turystycznych przewodników, przemierzanie ulic na piechotę, przemieszczanie się metrem lub tramwajem, uważne przyglądanie się otoczeniu, dostrzeganie zmian. Zapamiętywanie. I przeczucie, że ta przygoda jest zadaniem na całe życie. Nigdy się nie skończy”.

Krótkie, hasłowe rozdziały „Berlinowania” odsłaniają po kawałku specyfikę tej książki – są nią nieustające powroty. Grany przez Harveya Keitela właściciel trafiki w filmie „Dym” Wayne’a Wanga (według scenariusza Paula Austera) codziennie przez kilkanaście lat robi jedno zdjęcie przed swoim sklepem, Darska zaś wciąż spaceruje i patrzy, jak rok po roku zmienia się, zarasta blizna po murze. W jaki sposób miasto i jego mieszkańcy celebrują (bądź ignorują) pamięć o barierze, która stanowiła granicę między światami, o ludziach, którzy zginęli – lub których zabito – podczas prób ucieczki z komunistycznego raju. Jakie są polityki pamiętania i zapomnienia. Jakie widmowe krajobrazy pojawiają się w miejscach opróżnionych z muru, gdy tylko zamkniemy oczy. Pojawia się też pytanie, komu właściwie wolno pamiętać o historii dramatycznego rozdzielenia – czy tylko tym, którzy go doświadczyli? Tylko berlińczykom? Tylko Niemcom? Tylko członkom stosownego pokolenia? „Czy to jest moja pamięć? – pyta Darska. – Czy wzruszenie, zainteresowanie, szukanie kolejnych informacji, emocjonalne i intelektualne zaangażowanie mogą stać się podstawą do powiedzenia, że to nasza wspólna pamięć?”.

Jak to jest z tym dawaniem sobie prawa do przeżywania cudzej pamięci? Darska dochodzi – słusznie – do wniosku, że to kwestia wolności osobistego wyboru. „Jestem w tej pożyczonej i przyswojonej pamięci trochę niepewna. Jednocześnie ufam intensywności emocjonalnych przeżyć i intelektualnego poruszenia. Widzę w nich autentyczność oraz ważne uzasadnienie dla opowiedzenia o pamięci zapośredniczonej – nie-mojej, choć w wymiarze intymnym tak bardzo mojej. To dowód na to, że pamięć jest czymś żywym, otwierającym, inkluzywnym, budującym podstawy wspólnoty”. Rzecz w tym jednak, że do takich wniosków można dojść szczerze tylko drogą długotrwałej inicjacji, drogą medytacyjnego ćwiczenia się w empatii. Autentyczności przeżycia podczas „berlinowania” nie sposób kupić w sklepie z pamiątkami. Trzeba ją wydeptać długimi kilometrami cierpliwych nawrotów.

Niebo nad Berlinem

Ostatnią ofiarą muru był Winfried Freudenberg. W Warszawie ustawiono już w Pałacu Namiestnikowskim (obecnie: Prezydenckim) okrągły stół, za którym mieli zasiąść przedstawiciele władzy i opozycji, gdy Freudenberg, wówczas 32-letni technik elektryk, zabrał się w mieszkaniu na berlińskim Prenzlauer Bergu do wcielania w życie swojego planu ucieczki z NRD.

Wraz żoną nocami sklejali z płacht polietylenu potężny balon (wysokość: 13 m, średnica: 11 m). Wieczorem 7 marca 1989 r. przewieźli balon do zakładu przetwórstwa gazu, w którym Freudenberg zatrudnił się – celowo – pół roku wcześniej. Zaczęli napełniać go gazem ziemnym. Sąsiad państwowiec, widząc, co się kroi, podkablował ich. Zjawił się radiowóz. Balon nie był jeszcze całkowicie napełniony ani nie miał wyważonego balastu. Małżonkowie w panice postanowili, że Winfried ucieknie sam – balon z nim na pokładzie uniósł się bardzo szybko. Milicja nie strzelała, bojąc się eksplozji gazu. Freudenberg krążył nad Berlinem przez parę godzin, próbował podejść do lądowania, ale bezskutecznie, dopiero o 7.30 rano następnego dnia spadli – balon osobno i uciekinier osobno – w zachodnioberlińskiej dzielnicy Zehlendorf. W podmiejskim „skrajobrazie”. Freudenberg nie przeżył upadku. W osiem miesięcy później było już po murze (z grubsza, bo w Lübars niekoniecznie). ©℗