Z tej mieszaniny musiało Benjamínowi Labatutowi wyjść coś dobrego. Coś, co odbiera spokojny sen.
W 1934 r. austriacki filozof Karl Popper opublikował rozprawę zatytułowaną „Logika odkrycia naukowego” – była to propozycja możliwie uniwersalnego opisu sposobu myślenia, jaki stoi za naukowością (w odróżnieniu od innych wzorców myślenia, które naukowe nie są). Triada hipoteza-dedukcja-eksperyment definiuje standardowy schemat wnioskowania, które mieści się w obrębie nauki. Najpierw stawia się ogólną hipotezę, potem dedukuje się na jej podstawie pewne sprawdzalne empirycznie wnioski, a następnie testuje się ich prawdziwość drogą eksperymentalną. W każdej wiarygodnej teorii musi być zaszyty ów mechanizm falsyfikacji, który każe ją automatycznie – w całości lub w części – odrzucić, gdy wyniki eksperymentalne nie potwierdzą hipotetycznych założeń. Jeśli założenia potwierdzają się w sposób powtarzalny, to w porządku, powiada Popper, można wówczas hipotezy włączyć – tymczasowo, do czasu przeprowadzenia surowszych testów – w dorobek nauki. Takie rozumienie nauki jest skrajnie racjonalistyczne: zakłada, że jako pewna forma myślenia i działania rozwija się ona autonomicznie, niezależnie od czynników historycznych, społecznych czy psychologicznych. Innymi słowy, Poppera nie interesuje ani szczegółowa geneza hipotez, ani stany umysłu czy społeczne ulokowanie ludzi, którzy je formułowali. Możesz być profesorką uniwersytetu albo nosiwodą z Mozambiku, możesz być nawet psem – jeśli zastosujesz się do logiki proponowanej przez Poppera, dokonasz odkrycia naukowego (albo dowiesz się, że się mylisz).
Oczywiście potem, w latach 60. XX w., zjawił się Amerykanin Thomas Kuhn ze swoją „Strukturą rewolucji naukowych”, twierdzący, że nie sposób oderwać nauki od jej twórców – oraz że postęp naukowy nie następuje liniowo i kumulatywnie. Co jakiś czas, dowodził Kuhn, dochodzi do odkryć, które chwieją podstawami danej dyscypliny, wprowadzają w jej obręb niewytłumaczalne anomalie – sprowadza to w społeczny świat nauki wielki ferment i wywołuje równie potężny opór, ostatecznie chodzi o stanowiska, kariery, prestiż, zawodowe ambicje. Przełamanie i zastąpienie obowiązującego modelu myślenia innym Kuhn nazywa „zmianą paradygmatu”; zbiorowe przekonanie o prawdziwości jakiejś teorii jest w tym wypadku równie ważne co jej zakorzenienie w popperowskiej logice wnioskowania.
Zupa z chwastów
Na razie przebywamy na nieco nużącym, przynajmniej na pierwszy rzut oka, terytorium filozofii nauki. Czy jednak z podobnego materiału da się zrobić literaturę? I to literaturę narracyjną, nie biografię ani reportaż? Dowód, że to wykonalne, dał Stanisław Lem w fenomenalnej powieści „Głos Pana” (1968), w której grupa naukowców próbuje rozszyfrować złożony sygnał neutrinowy, odebrany z przestrzeni kosmicznej wskutek dość przypadkowego nasłuchu promieniowania tła. Kto pamięta i lubi „Głos Pana”, odnajdzie się też w „Straszliwej zieleni” – rzeczy raczej kuhnowskiej niż popperowskiej – Chilijczyka Benjamína Labatuta (rocznik 1980), traktującej, wedle słów samego autora, o „granicach nauki i rubieżach myśli”.
„To dziwna książka, nie jest ani powieścią, ani tomem opowiadań, ani esejem, stąpa po cienkiej granicy między faktami a fikcją i wykorzystuje naukę jako pretekst do mówienia o tych aspektach ludzkiego doświadczenia, których nie są w stanie oswoić ani słowa, ani równania” – mówił Labatut, gdy „Straszliwa zieleń” trafiła w 2021 r. na krótką listę utworów nominowanych do prestiżowej International Booker Prize.
Na „Straszliwą zieleń” składa się kilka tekstów, w których proporcje faktów i fikcji ulegają stopniowemu przeważeniu na rzecz fikcji. Pierwszy tekst – „Błękit pruski” – to esej historyczny poruszający kwestie związków nauki z etyką i moralnością (autor twierdzi, że umieścił w nim tylko sześć fikcyjnych linijek), jest tu bowiem mowa o dziejach odkryć związanych z rozmaitymi zastosowaniami cyjanku potasu: od niebieskiego barwnika, zwanego błękitem pruskim, po insektycyd Cyklon B, dla którego w czasie II wojny światowej znaleziono nowy użytek w komorach gazowych niemieckich obozów zagłady. Cyklon B został powołany do życia przez Fritza Habera, genialnego chemika, niemieckiego patriotę i Żyda, który odpowiadał również za opracowanie pionierskiej technologii wojny chemicznej w okopach I wojny. Ale Cyklon B nie miał zabijać, w każdym razie nie ludzi – jego przeznaczeniem było początkowo skuteczne odwszawianie wojskowych mundurów. Haber, który w 1918 r. otrzymał Nagrodę Nobla za opracowanie metody syntezy amoniaku (przyczynił się w ten sposób do rewolucji w dziedzinie sztucznych nawozów, ratując od śmierci głodowej setki milionów istnień), po dojściu Hitlera do władzy został w ramach antyżydowskich czystek zmuszony do wyjazdu za granicę i zmarł niedługo później, nieświadomy przyszłej kariery jednego ze swoich wynalazków.
„Fritz przyjął chrześcijaństwo w wieku dwudziestu pięciu lat. Ze swoim krajem i jego obyczajami identyfikował się do tego stopnia, że jego dzieci dowiedziały się o swoim żydowskim pochodzeniu dopiero wtedy, gdy rodzina musiała uciekać z Niemiec” – pisze Labatut. Tym, co trapiło Habera przed śmiercią, było nie tylko poczucie, że został zdradzony przez niemiecką ojczyznę. Frasował się również tym, że „jego metoda pozyskiwania azotu z powietrza w znacznym stopniu zaburzyła naturalną równowagę planety i należy się obawiać, że przyszłość Ziemi należy nie do człowieka, lecz do roślin. Wystarczy bowiem, że światowa populacja spadnie do poziomu sprzed epoki nowożytnej nawet na kilka dekad, a wówczas rośliny będą mogły rosnąć bez żadnych zahamowań, wykorzystując nadmiar składników odżywczych dostarczonych im przez ludzkość, i rozprzestrzenią się po całej powierzchni globu, porastając go całkowicie i dławiąc wszelkie inne formy życia swoją straszliwą zielenią”.
W „Błękicie pruskim” widać już nieźle pisarską metodę Labatuta, zderzającą naukę z jej wytwórcami, stawiającą genialne umysły w sytuacjach mniej lub bardziej bezwyjściowych, przywołującą momenty osobliwych epifanii. W kolejnych tekstach podróżujemy nie tylko przez biografie naukowców, lecz także przez wewnętrzne pejzaże ich umysłów. Do tego potrzebna jest Labatutowi fikcja: „Ale jest to bardzo specyficzny rodzaj fikcji, z gatunku tych, co próbują wkroczyć w rejony, do których literatura faktu nie ma dostępu. Używam tej fikcji niechętnie – to nie jest cukier czyniący pigułkę słodką, lecz rodzaj chemicznej korekty, zastrzyku pozwalającego czytelnikowi wpełznąć w najdziwniejsze obszary rzeczywistości, te obłąkane krajobrazy, w których prawdziwość, nawet jeśli wpadłby na nie z bliska, w świetle dnia, z szeroko otwartymi oczami, trudno byłoby mu uwierzyć” – tłumaczył w jednym z wywiadów.
W kolejnym opowiadaniu-eseju „Straszliwej zieleni” spotykamy fizyka i astronoma Karla Schwarzschilda („Osobliwość Schwarzschilda”), który w 1915 r. dostarczył rozwiązanie równań proponowanych przez teorię względności Einsteina, a z rozwiązania tego wynikało istnienie osobliwości, obiektów sytuujących się dosłownie „poza fizyką”, później znanych jako czarne dziury. Schwarzschild jednocześnie rozwiązywał równania Einsteina, wstrząśnięty płynącymi z tego wnioskowania naukowymi i metafizycznymi konsekwencjami (wewnątrz osobliwości pojęcia czasu i przestrzeni tracą sens) oraz umierał na pęcherzycę na froncie Wielkiej Wojny.
Następnymi bohaterami Labatuta są matematycy Alexander Grothendieck i Shin’ichi Mochizuki („Serce w sercu”) – pierwszy z nich w latach 60. zeszłego wieku „w wyniku twórczego zrywu, praktycznie bez porównania w historii nauki, zrewolucjonizował sposób rozumienia przestrzeni oraz geometrii, i to nie raz, a dwa razy”. Drugi „rankiem 31 sierpnia 2012 r. (...) opublikował na swoim blogu cztery artykuły. Na ponad pięciuset stronach przedstawił rozwiązanie jednego z najważniejszych zagadnień z teorii liczb, znanego jako a + b = c. Do dziś nikt zdołał zrozumieć tego rozwiązania”.
Labatut pisze o ich odkryciach w poetyce gęstniejącej grozy – genialne umysły dotarły sobie znanymi ścieżkami do samych podstaw bytu i, być może, zobaczyły tam coś przerażającego. Dość powiedzieć, że Grothendieck porzucił instytucjonalną naukę w wieku czterdziestu paru lat i resztę długiego życia spędził na langwedockiej wsi jako mistyk i pustelnik w łachmanach, żywiący się zupą z chwastów. Mochizuki – pracujący w odosobnieniu – odmówił z kolei jakiejkolwiek środowiskowej współpracy przy objaśnianiu swego dowodu.
Groza prawdy
Wreszcie dochodzimy do najdłuższego tekstu w zbiorze, „Kiedy przestajemy rozumieć świat”, historii narodzin fizyki kwantowej, dziedziny pełnej paradoksów i rozwiązań całkowicie sprzecznych z intuicją. Labatut opowiada o tym, posługując się fragmentami biografii dwóch wielkich fizyków, Wernera Heisenberga i Erwina Schrödingera, którzy, konkurując ze sobą i wchodząc w gwałtowny, fundamentalny spór, w istocie badali dwa odmienne aspekty tego samego zjawiska: kwantowej struktury atomu.
Jak nadać takiej narracji dynamikę i temperament, nie pisząc wciąż, że Heisenberg myślał to, a Schrödinger tamto? Można się odwołać do poetyki snu i gotyckiego nadrealizmu – o tym, co niewyrażalne, mówi się tu obrazami, symbolami, opisami niepokojących wizji, które nader trudno odróżnić od rzeczywistości. Finezja, z jaką czyni to Labatut, momentami zapiera dech w piersiach.
W recenzjach „Straszliwej zieleni” powracało jak refren stwierdzenie, że Chilijczyk wiele zawdzięcza W.G. Sebaldowi, żyjącemu w Anglii niemieckiemu pisarzowi, który wyznaczył nowe tory esejowi historycznemu, naznaczając go prozatorskim napięciem, egzystencjalnym niepokojem i refleksją na temat pamięci, zarówno zbiorowej, jak i indywidualnej.
Owszem, teksty Labatuta są „sebaldiańskie” w sposobie, w jaki subtelnie fikcjonalizują przestrzeń faktów, ale można tu pokazać także inne cenne inspiracje. Autentyczna, obnażająca groza odkrywania prawdy niemożliwej do zaakceptowania, to czysty Lovecraft. Esej udający opowiadanie, które udaje esej – to Borges. Przekraczanie opisywalnych granic zrozumienia – to Bolaño. Do tego dodajmy niezłe rozeznanie w tym, jak powinno wyglądać wzorcowe, zwykle anglosaskie, pisarstwo popularnonaukowe. Z tej mieszaniny musiało wyjść coś dobrego. Coś, co odbiera spokojny sen. ©℗