To wielkie szczęście od samego Boga, że nie jestem reżyserem filmowym. Dzięki! Bo najpierw trzeba włożyć ogromny wysiłek wzgromadzenie pieniędzy (co nieraz trwa dekady) iskompletowanie ekipy, apotem czeka nas twórcza męka iztwórcami męka – no iwidmo alkoholizmu. Wreszcie przychodzą recenzenci.
To wielkie szczęście od samego Boga, że nie jestem reżyserem filmowym. Dzięki! Bo najpierw trzeba włożyć ogromny wysiłek wzgromadzenie pieniędzy (co nieraz trwa dekady) iskompletowanie ekipy, apotem czeka nas twórcza męka iztwórcami męka – no iwidmo alkoholizmu. Wreszcie przychodzą recenzenci.
Zastanawiam się, co przemyka przez głowę Krzysztofa Łukaszewicza, reżysera filmu „Orlęta. Grodno '39”, kiedy czyta recenzję Wiktora Fisza, zamieszczoną w portalu naEKRANIE. Dowiaduję się z niej, że bohater jego filmu, 12-letni uczeń, chciał zagrać w szkolnym przedstawieniu Zbyszka z Bogdańca, ale co rusz „ktoś podkłada mu kłody pod nogi”. W tej samej recenzji chwilę wcześniej napisane jest, że cała rzecz dzieje się w II RP i że Leon jest młodym Żydem, którego brat jest represjonowanym komunistą (czyli należy do ruchu pragnącego likwidacji Polski). A chwilę później, że „chłopiec zakochuje się również w koleżance z klasy, rywalizuje z jednym z rówieśników i stara się odnieść sukces w sporcie. Ot, zwykłe życie polskiego dwunastolatka”. Naprawdę zwykłe? Chłopak o rozdwojonej, polskiej i żydowskiej tożsamości, marzący o roli polskiego rycerza, kochający mamę, religijną tradycjonalistkę, oraz brata, który Polskę zwalcza... Cokolwiek byśmy nie wymyślili, zwykłego życia to on nie ma, nawet w II RP.
Kiedy wybucha wojna, świat Grodna, nieszablonowy, pełen kolizji politycznych i etnicznych, byczo przedstawionych w filmie, szlag trafia. Idą Ruscy. Recenzent dostrzega, że w tej części filmu „dominują śmierć i pożoga”. Smuci go jednoznaczność przekazu, bo wróg jest taki wrogi: „Przesłanie filmu staje się trochę zero-jedynkowe. Pod tym względem dużo lepiej prezentuje się początek obrazu, kiedy to twórcy dość przewrotnie punktują uprzedzenia, ksenofobię i ludzką głupotę prowadzącą do wykluczenia ze względu na rasę czy wiarę”. Oczywiście recenzent nietrafnie użył pojęcia „przewrotnie”, chodzi mu właśnie o nieprzewrotne, lecz jednoznaczne ukazywanie polskiego antysemityzmu – o, i to jest bardzo słuszne, bardzo fajne. Mało złożone ukazanie zła armii Stalina jest niedobre.
I mój ulubiony fragment: „Nagromadzenie makabrycznych motywów jest zupełnie niezrozumiałe i całkowicie niepotrzebne. Patrząc na to, jak chętnie twórcy epatują podobnymi scenami, można dojść do wniosku, że ktoś celowo chciał wprowadzić widza w niepokój i konsternację”. Tak, to może być słuszny wniosek. Być może (ale na tym etapie badań nie chciałbym przesądzać), ten ktoś, to reżyser.
Kilku recenzentów, w tym autor przeze mnie cytowany, uznaje, że „Grodno” mogło być filmem lepszym. Zgoda. Widać przecież, że pomysł jest serialowy i że upychanie pomysłów nogą w formacie filmu kinowego powoduje ucinanie wielu ciekawych wątków i dominację losów głównego bohatera (nawiasem mówiąc, młodzi grają w „Grodnie” koncertowo). Ale jest filmem na tyle dobrym, że nie zasługuje na mało przemyślane recenzje.
Reklama
Reklama