Jedni uznają Malicka za wielkiego wizjonera współczesnego kina, inni zarzucają filmową hochsztaplerkę. Tak było choćby w przypadku zrealizowanego cztery lata temu „Drzewa życia”. Wielu krytyków uznało je za arcydzieło, co potwierdzić miała canneńska Złota Palma. Ale spora część dziennikarzy po pierwszym festiwalowym pokazie film wygwizdała. Sytuacja zresztą powtórzyła się rok później w Wenecji, gdzie premierze kolejnego jego filmu „To the Wonder” towarzyszył przeciągły gwizd. Filmy Malicka są jednak w ciemno zapraszane są do konkursów największych festiwali. Najnowszy obraz amerykańskiego reżysera „Knight of Cups” będzie szukał szczęścia w Berlinie. I choć to festiwal stawiający w dużej mierze na kino społeczne, film nie jest bez szans, bowiem na czele jury stoi Darren Aronofsky, twórca postrzegany w podobnych do Malicka kategoriach.
Z lakonicznego opisu „Knight of Cups” dowiadujemy się, że będzie to obraz o hollywoodzkim scenarzyście, który z jednej strony zdeterminowany jest, by odnieść sukces, z drugiej spokoju nie daje mu rozdzierające poczucie wewnętrznej pustki. Uwagę z pewnością zwraca znakomita obsada, główne role grają Christian Bale, Natalie Portman i Cate Blanchett. Ale to dla autora „Cienkiej czerwonej linii” nic nowego. Choć każde jego przedsięwzięcie obarczone jest sporym ryzykiem, aktorzy ufają mu bezgranicznie. Praca z aktorem to zresztą jedna z rzeczy, które wyróżniają Malicka. W czasach precyzyjnie skonstruowanych scenariuszy i dialogów on stawia na intuicję oraz improwizację. Podrzuca odtwórcom konkretne sceny dopiero tuż przed rozpoczęciem zdjęć, by jedynie byli w stanie uchwycić ich sens.
To, co mogą powiedzieć o nim aktorzy, z pewnością trudno przez gardło przechodzi producentom. Malick ma bowiem w zwyczaju znacznie przeciągać czas realizacji kolejnych filmów (zwłaszcza na etapie montażu), a w dodatku jest nie mniejszym perfekcjonistą niż sam Stanley Kubrick. Tak było chociażby w przypadku „Niebiańskich dni”, gdzie na potrzeby jednej ze scen zrzucono z helikoptera pokaźną liczbę szarańczy. Legendą obrosła już też historia odręcznych listów, które reżyser miał pisać do canneńskich kinooperatorów, wyjaśniając tym samym wszelkie techniczne szczegóły związane z projekcją „Drzewa życia”. Ponoć to właśnie zawodowe nieporozumienia były w dużej mierze powodem tego, że po dwóch obiecujących produkcjach – debiutanckim „Badlands” i wspomnianych „Niebiańskich dniach” – na długie lata Malick zamilkł i zdecydował się porzucić świat kina. Co robił w tym czasie? Na temat ten istnieje wiele spekulacji, począwszy od egzotycznych podróży po tak kuriozalne, jak przenosiny do Francji i pracę w zawodzie fryzjera. Reżyser specjalnie tych wątpliwości nie pomaga rozwiać, bowiem nie uczestniczy w życiu towarzyskim.
Filmy Amerykanina wprawiają w zadumę. Nie bez powodu nazywa się go reżyserem filozofem, co wiąże się ściśle z przeszłością i zainteresowaniami Malicka. Studiował filozofię na Uniwersytecie Harvarda, planował nawet napisanie doktoratu, w czym ostatecznie przeszkodził spór z promotorem. Zwierciadłem jego fascynacji może być „Cienka czerwona linia”, film, który stanowi oficjalny powrót Malicka na kinowe salony. I to powrót triumfalny, bo obok sukcesu artystycznego cieszył się także dużym powodzeniem wśród widzów. Obraz to przedziwny. Oparty na autobiograficznej powieści Jamesa Jonesa, przygląda się wojennym zmaganiom amerykańskich żołnierzy w bitwie o Guadalcanal. Ale z klasyczną opowieścią wojenną nie ma nic wspólnego. To raczej rodzaj filozoficznej rozprawy o dwoistości ludzkiej natury, ale i absurdzie, jaki niesie ze sobą wojenna pożoga. W tym kontemplacyjnym obrazie, którego pierwsza wersja trwała sześć godzin, widać pełne spektrum zainteresowań reżysera. Skłonność redefiniowania klasycznych amerykańskich mitów, spojrzenie na świat oczami outsidera, ale też przywiązanie do wizualnej i muzycznej strony filmu, rozbudowany komentarz z offu czy charakterystyczne ujęcia przyrody. Podobnie było już wcześniej, ale i w kolejnych projektach, jak chociażby „Powrocie do Nowej Ziemi”, który przez złośliwych nazywany był aktorską wersją „Pocahontas”.
Pozycję Malicka nadwątliło „Drzewo życia”, dodatkowo osłabił ją „To the Wonder”. Obraz niezrozumiały, wydumany, kuriozalny. Siłą rzeczy przed projekcją „Knight of Cups” pojawi się lampka ostrzegawcza. Czy poprzedni film był jedynie wypadkiem przy pracy, czy może oznaką poważniejszego kryzysu twórczego.
65. edycja Berlinale
Uroczysta projekcja nowego filmu hiszpańskiej reżyserki Isabel Coixet „Nobody Wants the Night” zainaugurowała 65. edycję Berlinale. Jednego z najważniejszych europejskich festiwali, a zarazem miejsca, w którym w sposób wyjątkowy pochyla się nad filmowym losem jednostek wykluczonych. Zacięcie społeczne i polityczny sznyt nigdzie indziej nie są tak widoczne, jak właśnie w Berlinie. Choć ubiegłoroczny spektakularny triumf kina azjatyckiego, a w dodatku filmu gatunkowego, zdaje się przecierać nowe szlaki. Czy i w tym roku jurorów stać na niespodziankę podobnego sortu? Biorąc pod uwagę, że na czele jury stoi znany z niekonwencjonalnych wyborów amerykański reżyser Darren Aronofsky, nie można tego wykluczyć.
O Złotego Niedźwiedzia powalczy 19 tytułów, zaś łącznie w konkursie głównym znalazły się 23 filmy. Wśród nich nowe produkcje wielkich mistrzów: Wima Wendersa, Petera Greenawaya, Wernera Herzoga czy Terrence’a Malicka. Podobnie jak przed dwoma laty naszą przedstawicielką w tej najważniejszej sekcji jest Małgorzata Szumowska, która zaprezentuje film „Body/Ciało” z Januszem Gajosem i Mają Ostaszewską w rolach głównych. Polski ślad, w postaci udziału koprodukcyjnego (wraz z Rosją i Ukrainą), odnaleźć można też w filmie Aleksieja Germana jr „Pod elektrycznymi chmurami”. Zresztą rodzimych akcentów w pozostałych sekcjach wzorem ubiegłych lat jest znacznie więcej. Festiwal filmowy w Berlinie potrwa do 15 lutego.