Pokrętna dla zachodniego obserwatora zależność między rytuałem a codziennością – opętanie jest bezpieczniejsze od kataru – okazuje się prowadzić do racjonalnych rozwiązań na poziomie wspólnoty.
Pokrętna dla zachodniego obserwatora zależność między rytuałem a codziennością – opętanie jest bezpieczniejsze od kataru – okazuje się prowadzić do racjonalnych rozwiązań na poziomie wspólnoty.
Zombi - żywy trup - to jedna z najpojemniejszych metafor współczesnej popkultury, osobliwie amerykańskiej (a więc, siłą rzeczy, światowej). Zombi to uosobiony strach. Lęk świata białych przed ludźmi o innym kolorze skóry. Lęk kultury przed naturą. Lęk przed śmiercią, chorobą, epidemią. Lęk przed wojną, apokalipsą, zagładą. Lęk przed totalitaryzmem. A nawet lęk przed gównianą, wykańczającą pracą w kieracie współczesnego kapitalizmu i lęk nastolatków przed wejściem w dorosłość.
Jak jednak zombi trafił do zestawu popkulturowych niezbędników? W wielkim skrócie - w wyniku amerykańskiej okupacji Haiti. W latach 1915-1934 wojska Stanów Zjednoczonych stacjonowały w tym wyspiarskim, karaibskim kraju, wraz z nimi zaś przybyła tam kolejna fala chrześcijańskich misjonarzy, chcących, w swoim mniemaniu, ocalić tubylców zaangażowanych w „diaboliczny” i „dziki” kult wudu. Na Haiti zjawił się też William Seabrook (1886-1945), dziennikarz, podróżnik i poszukiwacz egzotycznych, sensacyjnych tematów. Jego słynna wówczas powieść przygodowa „Magiczna wyspa” (1929) - notabene, nigdy nie ukazała się po polsku - wprowadzała na amerykański rynek motyw żywych trupów i tajemnych czarnomagicznych obrzędów wudu. To był dobry moment: właśnie zaczynał się wielki kryzys, więc uniwersalna metafora lęku stała się nader poszukiwanym towarem.
/>
Tak czy owak intensywna obecność zombiaków w kulturze popularnej zepchnęła na margines, a praktycznie unicestwiła prawdziwą historię haitańskiej duchowości, tego szczególnego amalgamatu rozmaitych afrykańskich wierzeń i instytucji społecznych, katolicyzmu, kreolsko-francuskiej mowy oraz pamięci o skrajnym okrucieństwie niewolniczej kolonii zarządzanej z Paryża; ostatecznie Haiti w 1804 r. stało się pierwszą czarną republiką na świecie, zwyciężywszy w powstańczej wojnie oddziały Napoleona (w skład francuskich jednostek ekspedycyjnych, mających wyrżnąć haitańskich buntowników, wchodzili - o czym warto pamiętać - również przedstawiciele Legionów Polskich).
W 1982 r. na Haiti wyruszył kolejny poszukiwacz przygód - tym razem jednak nie sensat, lecz naukowiec, 29-letni wówczas Wade Davis, kanadyjski antropolog i etnobotanik z Uniwersytetu Harvarda. Davis miał na Haiti do załatwienia konkretną sprawę - chciał sprawdzić autentyczność doniesień o ludziach, których uznano za zmarłych, a którzy mimo to wstali z grobu; owe zmartwychwstania miały być dziełem magów - bokorów, posługujących się zapewne jakąś mieszaniną trucizn zdolnych wprowadzić ludzki organizm w stan głębokiej anabiozy. Naukowca - a także sponsorów wyprawy - interesowała przede wszystkim owa mieszanina oraz jej przełomowy potencjał zastosowań w farmakologii anestezjologicznej.
Owocem tego wyjazdu (i wielu kolejnych) stał się tekst nie mniej słynny niż „Magiczna wyspa” - Davis wydał „Węża i tęczę” w 1985 r., w polskim tłumaczeniu możemy jego relację przeczytać dopiero teraz, po niemal 40 latach. Czy warto? Jak najbardziej. W dziedzinie popularyzacji wiedzy antropologicznej nie napisano wielu lepszych książek. U Davisa naukowa dociekliwość łączy się z reportażowym talentem narracyjnym, jest w tej historii przygodowy suspens, jest wreszcie mądrość uważnego dekonstruowania stereotypów: owo dekonstruowanie zaczyna się już od samej nazwy wudu oraz towarzyszących jej fałszywych (a także nieco rasistowskich) przekonań o sekciarstwie i demoniczności. „Antropolodzy starali się obnażyć ten stereotyp i go unikać, dlatego posługiwali się wieloma innymi słowami, na przykład «wudu», «voudoun» lub «vodoun»” - pisze Davis. „Poszedłem ich śladem, gdyż - jak próbowałem pokazać w swojej książce - bogata haitańska tradycja zasługuje na szacunek i w ogóle nie ma nic wspólnego z «wudu» z naszej wyobraźni. Wybrałem termin «vodoun», bo wydaje mi się najdokładniejszy fonetycznie. Chcę jednak zastrzec, że mieszkańcy haitańskiej prowincji nie używają słowa «vodoun» na określenie swojej religii. W ich świecie człowiek albo «służy loa» - czyli duchom - albo nie. «Vodoun» to specyficzne wydarzenie, rytuał tańca, podczas którego duchy przybywają, by dosiąść i opętać wiernych”.
Nie wudu zatem, lecz vodoun. A zombi? Czy istnieją? I tak - i nie. W istocie, by odpowiedzieć sobie na to pytanie, trzeba przeczytać całą książkę Davisa, jest to bowiem historia z suspensem, zbudowana niczym niezły thriller. Tkwiące w niej możliwości wykorzystał zresztą znany twórca horrorów Wes Craven, kręcąc w 1988 r. film na podstawie „Węża i tęczy” - całkiem niezły i traktujący haitańską kulturę bez fałszywego protekcjonalizmu, ale w gruncie rzeczy będący dziełem zaskakująco politycznym, wykorzystującym wątek zombifikacji, by opowiadać o dyktaturze. Książka Davisa polityczna nie jest - choć stanowi rodzaj wyjaśnienia, dlaczego krwawy reżim Duvalierów mógł utrzymać się na Haiti przez długie trzy dekady (jeśli pominąć kwestię amerykańskiego wsparcia dla jego konsekwentnego antykomunizmu). Jeśli miałbym jednym zdaniem określić, o czym traktuje „Wąż i tęcza”, rzekłbym, że o głębokim, empatycznym zanurzeniu w obcą kulturę.
Davis wykorzystuje w narracji motyw prywatnego śledztwa - każdy kolejny rozdział stanowi rozwiązanie jakiejś pomniejszej tajemnicy, a książka krok po kroku zdąża do odkrycia prawdy. Ciekawe, że ta ostateczna prawda wcale nie ma waloru sensacyjnego. Ale zaczyna się to wszystko od poszukiwań w dziedzinie rozmaitych trucizn pochodzenia roślinnego i zwierzęcego. I kiedy już autorowi udaje się ustalić, że doniesienia z Haiti były prawdziwe, a potem z dużym prawdopodobieństwem określić, jakie silnie toksyczne, działające psychotropowo substancje mogą odpowiadać za anabiozę i późniejsze wybudzenie, wciąż pozostaje zagadnieniem natury antropologicznej: po co, mianowicie, w ogóle są zombi? Albo inaczej: dlaczego lokalne społeczności rękoma szamanów zadają sobie trud, by zadać komuś prawie śmierć, potem ożywić go i niejednokrotnie niewolić, zmuszając do przymusowej pracy?
Po nitce do kłębka Davis przedziera się przez skomplikowaną historię Haiti - zarówno tę z czasów niewolniczych, jak i tę późniejszą, identyfikuje rozmaite afrykańskie tradycje, dokonuje egzegezy haitańskiej religii, która stawia na wielość duchów (będących przedstawicielami Boga Stwórcy), wielość składników ludzkiej istoty (haitańska dusza to twór złożony), osobistą odpowiedzialność za swoje czyny (nic nie dzieje się przypadkiem), społeczną harmonię (karane są chciwość, pożądliwość, egoizm, zdrada i nadmierne gadulstwo) i bezpośrednią sprawczość słowa (klątwą można zabić, magiczne proszki to tylko dodatek). Wreszcie dochodzi do najgłębiej ukrytej warstwy: tajnych stowarzyszeń, które pokrywają sieciami swoich wpływów całą wyspę, a które działają jak połączenie straży obywatelskiej, sądu i organizacji samopomocowej.
Ostatecznie historia o zombi okazuje się historią o mechanizmach kontroli społecznej: własną śmierć możesz przeżyć, jeśli łamiesz normy dobrego sąsiedztwa, prześladujesz własną rodzinę, donosisz, wykręcasz się od opieki nad dziećmi. No i jeśli szczerze wierzysz w loa. Pokrętna dla zachodniego obserwatora logika zależności między rytuałem a codziennością - mówimy o społeczeństwie, dla którego opętanie jest zjawiskiem normalniejszym i bezpieczniejszym od kataru - okazuje się prowadzić do racjonalnych rozwiązań na poziomie funkcjonowania całej wspólnoty. Davis najpierw czaruje czytelnika, wciągając go w kolejne kręgi haitańskich misteriów, by na koniec wszystko to spektakularnie odczarować.
Ogromnie to ciekawa i pouczająca lektura, o niemałych zresztą walorach literackich. W późniejszych latach szczególnie wśród etnobotaników i toksykologów rozpętała się dyskusja, czy wnioski czysto naukowe, jakie płyną z „Węża i tęczy”, są do utrzymania. Być może tak, być może nie - niewątpliwie jednak dużo łatwiej pojąć po przeczytaniu tej książki, na czym polega haitańska specyfika - i trudny los tej ziemi - oraz co właściwie mamy na myśli, kiedy mówimy „zombi”. Na marginesie: laleczki wudu nie występują na Haiti. To kolejna fałszywa mitologizacja. ©℗
Reklama
Reklama